niedziela, 29 czerwca 2008

Szkoły-100ka




W lutym skończyłam 7 lat. 
Umiałam już czytać. W wakacje, które dla mnie były po prostu latem, dostałam raniec z granatowej tektury, obsadkę ze stalówką, zeszyty w trzy linie, kapcie w worku, fartuszek z białym kołnierzykiem... 
Szkoła była niedaleko, ale rodzice nie wypuszczali mnie samej poza podwórko. Codziennie wędrowałam na 8.00 z Mamą lub z Tatą. Pierwsze dni były niezłe, znałam już cały Elementarz, wszystko było łatwe. Potem zaczęły się schody.
Na gimnastyce zaczęła przychodzić pielęgniarka dentystyczna. Jeszcze teraz pamiętam charakterystyczny zapach, jaki ją otaczał i gulę w gardle. Co będzie, jeżeli wyczyta moje nazwisko?...
Gimnastyka, z koniecznością rozbierania się i zagrożeniem gabinetem dentystycznym szybko pozbawiła mnie radości życia. 
Potem zaczęło mnie gnębić pisanie. 
Wszystkie zeszyty miałam upstrzone kleksami z atramentu, przekreśleniami, stronami wytartymi "na wylot" i oczywiście uwagami pani Kowalczuk "pisz staranniej". 
Płakałam. Kazałam mamie sprzedać mój raniec i książki. 
Najchętniej sama bym się komuś "odsprzedała", żeby uwolnił mnie od tego koszmaru! 
Prawie co rano bolał mnie brzuch. Albo głowa. Albo jedno i drugie. Mimo wszystko uczyłam się dobrze i nawet dostałam czerwoną odznakę Wzorowa uczennica.
Po pierwszej klasie pojechałam na kolonie do Grotnik. Kolonie były okropne, nienawidziłam życia w "stadzie"
Po wakacjach czekała mnie jeszcze gorsza niespodzianka. 
Naszym wychowawcą został pan Kozieł, matematyk, postrach szkoły. 
Chyba musiałam zrobić niezłą awanturę, bo Mama załatwiła mi przeniesienie do równoległej klasy II b. Pretekstem było to, że II b nie musi chodzić na 8.00. Rzeczywiście, zaczynałam o 11.30, 12.30, czasem nawet 13.30. 
W krótkie, zimowe dni wracałam ze szkoły już po ciemku, przy blasku żółtego światła lamp na iskrzącym śniegu, obok oświetlonych wystaw sklepowych, które dawały złudzenie ciepła.
Pierwszy dzień w II b pamiętam - zmieniałam buty na pantofle "wywrotki" w szkolnym przedsionku. Byłam spięta i wystraszona. W pewnej chwili trzasnęły główne drzwi i weszła wysoka, szczupła dziewczynka o okrągłych policzkach i zadartym nosie. Utykała silnie, jedną nogę miała znacznie krótszą, cieńszą. Wyglądało jednak na to, że w ogóle się tym nie przejmuje. Wyglądało na to, że cieszy się życiem! Z jakiegoś powodu zapadła mi w serce. To była Krysia Zapart.
Siedziałam z nią w jednej ławce przez następne 7 lat. 
Krysia przeszła w dzieciństwie chorobę Heinego-Medina. Przeżyła. Jej brat umarł. Krysi została porażona noga. 
Dawała sobie radę. Była wesoła, towarzyska, lubiana przez wszystkich. 
Była bardzo ładna. Gdy podrosłyśmy, uwodziła wszystkich chłopaków. 
Przez jakiś czas chodziła dodatkowo do szkoły muzycznej, grała na akordeonie. 
Rodzice rozpieszczali ją, miała zawsze modne ciuchy, modne fryzury. Pierwsza zaczęła malować swoje piękne, długie rzęsy, pierwsza założyła buty na obcasie. Krysia była gwiazdą, a ja jej księżycem.
Od VI albo VII klasy powierzono nam opiekę nad sklepikiem szkolnym. 
To była niezła fucha! Na każdej przerwie otwierałyśmy sklepik, który był w wydzielonej części holu, na drugim pietrze.
 W sklepiku można było kupić różne drobiazgi papiernicze ( zeszyty, ołówki, gumki, linijki, bibuły, stalówki, rygi...) oraz słodycze. 
Cukierki na sztuki, lizaki, wafelki, herbatniki, dropsy, oranżadę... 
Po te wszystkie produkty musiałyśmy chodzić do wybranych sklepów, do papierni, która była niedaleko szkoły i do spożywczego, aż na ulicę Harnama. W tym celu pani opiekująca się samorządem szkolnym zwalniała nas z którejś lekcji. Prawie zawsze towarzyszyli nam jacyś chłopcy, bo pudła z zakupami były ciężkie. 
To była fajna robota! 
Trochę gorzej było, gdy co jakiś czas przychodziła pora remanentu i musiałyśmy zostać wtedy po lekcjach. Na pociechę zawsze dostawałyśmy jakieś słodycze w rozliczeniu, bo sprzedawanie na sztuki zawsze przynosiło superatę:)
Na początku VIII klasy Krysia wyprowadziła się z rodzicami z naszej dzielnicy na dalekie Rokicie. Codziennie dojeżdżała do szkoły na ósmą. Na Rokiciu jej ojciec budował dom. Właśnie budował, a nie wybudował. 
Kiedy odwiedziłam Krysię na ulicy Nizinnej, byłam trochę zszokowana. Mieszkali właściwie na placu budowy, w jednym pokoju, cała reszta była w stanie powstawania. 
Krysia zdała do innego liceum, przestałyśmy się widywać, czasem pisałyśmy do siebie listy. Nauka nie szła jej najlepiej. W ostatniej klasie postanowiła nie podchodzić do matury i zdecydowała się na operację nogi. Operacja się udała. Krysia odwiedziła mnie w następnym roku, nie kulała! Zdała maturę systemem dla zaocznych. Jeszcze mi przysłała zaproszenie na ślub. Potem wyjechała z Łodzi. Podobno urodziła syna, ale nawet nie wiem, skąd miałam tę informację. Szukałam jej wiele razy, różnymi sposobami. Bez rezultatu.:((
W podstawówce lubiłam wiele dziewczyn.
Była więc Bożenka Jędraszczyk, szczupła, wysoka blondynka, siedziała z Anką. Czasem przyjaźniłyśmy się we trójkę, lub w czwórkę... 
Bożenka mieszkała w blokach. Wydawało się, że jest z "lepszego" domu, ale to chyba było złudzenie. Cierpiała na łuszczycę, czasami wpadała z tego powodu w dołek. Jednak to ona pierwsza wyszła za mąż i urodziła syna. Zmieniła nazwisko na szlachetne, ale jej los daleki był od bajki. Mąż chyba nie był najlepszym mężem, miała kłopoty z synem. Teraz już jest babcią i to dwojga wnucząt!!
Następne: Wiesia i Jola, papużki - nierozłączki. Wiesia mieszkała w tym samym domu, co Krysia. Wszystko to nas jakoś łączyło.
Ala K. - zdecydowana brunetka z warkoczami. Intensywnie walczyła z chłopakami.
Jola P. - szczupła z płową czupryną obciętą na modnego pazia, zaradna, wygadana.
Ania S.- przystojna, córka znanego śpiewaka operowego, skończyła historię sztuki. Nigdy nie zadzierała nosa.
Iza K. - córka dentystki, delikatna, wrażliwa. Ostatnio dowiedziałam się, że przez wiele lat była dyrektorką szkoły, a teraz jest już na emeryturze.
Janeczka N. - zawsze z dystansem.
Irka C., zawsze elegancka, śliczna i wiotka.
Grażynka i Ola, też zawsze razem. Ola nie żyje od kilku lat.
Teresa N., korpulentna, konkretna. Też wcześnie zamężna.
No i oczywiście ANKA. Historia o Ance to już całkiem inna HISTORIA:))
Tak, jak historia o chłopcach:)
C.D.N.

Ta Basia wracająca ze szkoły w świetle latarni, wzdłuż wystaw sklepowych, jakoś mi pasuje do powieści Musierowicz:-)
29 czerwiec 2008 07:51
Usuń na zawsze



poniedziałek, 23 czerwca 2008

Iwona i ja


Początkowo pewnie nawet mnie nie zauważała. 
Miała własną siostrę w podobnym wieku, była zakochana i jedenastolatka z warkoczykami mało ją obchodziła. 
Zaczęłyśmy się kontaktować, gdy weszłam w okres dorastania. Co dla mnie było niemożliwe, dla Iwonki prawie zawsze było do zrealizowania. "Dlaczego nie?" pytała zaczepnie i okazywało się często, że owszem, tak. 
To mnie równocześnie fascynowało, przerażało i denerwowało. 
Denerwowało i przerażało, bo było nie moje, bo nie liczyła się z moim lękiem, moimi ograniczeniami, fascynowało, bo było nowe i pachniało przygodą.
Niezauważalnie zaczęła mnie kierować w stronę kobiecości. 

Na któreś urodziny dostałam od niej cieniutkie, nylonowe pończochy! 
Dała mi swój cień do powiek. Był błękitny i nie wiem, czy do mnie pasował, ale innego nie miałam. 
Używałam go na specjalne okazje. 
Dała mi tusz do rzęs. Podłużne, czarne pudełeczko ze sztabką twardego tuszu i szczoteczką. Szczoteczkę trzeba było zwilżyć, żeby tusz nabrał odpowiedniej konsystencji. Zwilżało się najczęściej śliną!
Stopniowo kształtowała mój gust. 

Przestałam zakładać  niebieskie rajstopy do zielonej sukienki. 
Podarowała mi swoją spódnicę, która świetnie na mnie leżała, wyszczuplała sylwetkę. Namówiła kilka razy swoją mamę, żeby pomogła mi w skrojeniu sukienki, bluzki, uszyła szorty. Dzięki temu miałam jedną z najładniejszych sukienek, skrojoną z klosza, miodową na głęboko podkrojonych ramiączkach. Taką sama w kroju, błękitną sukienkę nosiła Teresa, młodsza siostra Iwonki, która była dla mnie również niedościgłym wzorem.
Iwona i Jurek podarowali mi książkę z wierszami i w ten sposób uznali moją wrażliwość poetycką, moje zdolności w tym kierunku. Żeby słowo stało się ciałem:))
Namawiała Jurka, żeby robił mi zdjęcia, pozowała mnie do nich, kreowała. Rozpuściła włosy, zdjęła okulary..

Niestety, nie byłam tak fotogeniczna, jak ona...
Chociaż teraz, gdy patrzę na te zdjęcia, widzę jakiś urok tamtej nastolatki, jakąś ukrytą prawdę.
Gdy wyjeżdżała, pisała specjalnie do mnie kartki pocztowe.
Latem, 1971 roku, pojechali na kolonie jako wychowawcy. Kolonie były w Gielniowie. Dostałam informację, że mogę tam na parę dni dojechać. Dołączyłam do grupy Iwony. 

Traktowała mnie specjalnie, jak pomocnicę. Zorganizowałyśmy teatrzyk kukiełkowy dla młodszych grup. 
Kukiełki były z warzyw. 
Iwona miała przygotowane przeróżne skarby, szmatki, guziczki, włóczkę... Tworzenie było cudowną zabawą i prowokowało do coraz to nowych pomysłów. Grałam rolę smoka. To ja wymyśliłam, żeby zamontować mu światełka z latarki, żeby miał groźne ślepia. Jedna z dziewczyn pod "sceną" z parawanu paliła papierosa i gdy ukazywał się smok buchał dym. Przedstawienie zrobiło furorę. Zaprosiliśmy też dzieci z wioski na następny spektakl.
W Gielniowie przeżyłam coś niezwykłego, poczułam się WAŻNA!
Następnego roku, latem, Iwona była w ciąży. Miała piękny, duży brzuch i pozwalała mi go dotykać. 

Jurek mówił na Iwonę Duża Kopa. Dziecko w brzuchu było Małą Kopą. Jesienią urodziła się Agnieszka.
Październik się kończył. Dni były krótkie. Jechałam do nich późnym popołudniem na ulicę Sowińskiego, gdzie wynajęli malutki pokoik. Szłam od furtki wśród pożółkłych liści i wyobrażałam sobie, jak wygląda...
Leżała pośrodku swojego łóżeczka, które kupowałam razem z Jurkiem. POŚRODKU!!! 

Wokół było mnóstwo miejsca. Nigdy w życiu nie widziałam jeszcze takiego małego dziecka! 
Iwona podniosła ją i dała mi w ramiona... Jakby trochę dzieliła się ze mną tym szczęściem. Doceniłam ten gest.
Potem zostałam sama z Agnieszką, a mój Brat ze swoją żoną poszli na jesienny spacer. Miałam 18 lat. Byłam odpowiedzialna.Iwona wpłynęła na wybór moich studiów. Najpierw chciałam zdawać na pedagogikę, jak ona. Ale rok wcześniej otworzyli wydział psychologii w Łodzi. Iwona pisała pracę magisterską u profesora Gerstmanna. Nie miałam wiary, że mi się uda. Chętnych było bardzo dużo. Iwona jak zwykle spytała ze swoim nieustającym optymizmem: "Dlaczego nie?"
Zdałam. Wierzyłam, że pomogły mi jej kontakty z kolegą z roku, który został na psychologii asystentem. Teraz myślę, że nie miało to żadnego znaczenia, bo asystent Janek tylko nas pilnował przy egzaminie. Ale czułam się pewniej.
Zaczęłam nowy okres w swoim życiu. Już nie zawsze i nie we wszystkim zgadzałam się z Iwonką. Miałam inny temperament, inne potrzeby, inne poglądy. 

Moje malkontenctwo przeciwko jej optymizmowi. 
Kiedyś bardzo się pokłóciłyśmy. Już nawet nie pamiętam, o co. Byłam bardzo zła i nie potrafiłam o tym mówić. Iwonka przyjechała do mojego nowego pokoju na Retkini, pokoju z zielonymi firankami. 
To była poważna, trudna i efektywna rozmowa. 
Ja zobaczyłam inaczej moją Bratową i może ona inaczej zobaczyła mnie. Atmosfera się oczyściła.
Potem Iwonka zaczęła mnie swatać. 

Ciągle byłam sama, może Mama użalała się przed nią na ten stan, w każdym razie pojawił się na horyzoncie Krzysztof, kolega Jurka z pracy. 
Krzysztof był niewysoki, niezbyt atrakcyjny i potwornie nieśmiały. Wcale mi się nie podobał, ale byłam miła. Na szczęście nie zdarzyło się nic, co można by uznać za jakąś więź między nami. 
Następny był Rysiek, chłopak z ich sąsiedztwa. 
Rysiek był przystojny, spędziliśmy miłego Sylwestra i ze dwa razy umówił się ze mną. Po czym bardzo rozsądnie zauważył, że do siebie nie pasujemy. Miał rację, ale ja poczułam się "olana". 
Swatanie było bolesne, pokazywało mi dobitnie, że jestem do niczego. 
Moja Bratowa, pełna dobrych intencji, przy każdej okazji próbowała mnie "wyłuskać" z mojej skorupy, oświetlić, postawić w centrum. Nie czułam się z tym dobrze. Nosiłam przyklejony do ust sztuczny uśmiech, aż bolały mnie szczęki.
Wyszłam za mąż. 

Podejrzewam, że sytuacja odwróciła się, i teraz Iwonka musiała wysłuchiwać wątpliwości Mamy na temat mojego małżeństwa, moich dzieci, mojej pracy i w ogóle mojej postawy "złej córki". 
Nigdy nie miała mi tego za złe. Myślę, że raczej broniła mnie i mojego prawa do samostanowienia.
Stopniowo, przez lata poznawałam trochę inną Iwonkę, niż ta roztrzepana i chaotyczna. 

Poznałam jej smutek i lęk. Jej wątpliwości. Jej trudne emocjonalnie dzieciństwo. Nie straciła przez to, stała mi się bliższa.
Kiedy miałam 13 lat, zrobiła dla mnie pamiętnik na imieniny i napisała w nim:
Każdy z nas musi koniecznie zaczepić sie o to, co go otacza. O to, co zna, o swoją miłość, o swoich przyjaciół, pod groźbą, że pogubi się w powszechnym pomieszaniu pojęć, że nic już nie będzie znał, że nic już nie będzie kochał.

Jesteśmy "zaczepione " o siebie.


piątek, 20 czerwca 2008

Iwona


Najpierw o niej usłyszałam. 
Iwonka, koleżanka z podstawówki, spotkali się przypadkiem...
Ona już studiuje, Jurek dopiero zaczyna, bo ona po liceum, a on po technikum...
Był rok 1966. 

Iwona miała okrągłą buzię, burzę ciemnych loków i duże proste zęby ze szparą między górnymi jedynkami. Dużo się śmiała.
Razem z Iwonką zjawił się w naszym domu jakiś inny duch. Proste rzeczy nabierały znaczeń, małe urastały jak baloniki noworoczne. 

Mój brat zamienił się w przystojnego amanta, zakochanego mężczyznę. 
Wyrastały listki poezji, Amor rozsiewał strzały i rozmaite przedmioty wyrabiane przez zwinne ręce Iwonki. Stała się moją IDOLKĄ.
Chciałam mieć włosy, takie jak ona i takie, jak ona pomysły. 

Chciałam być taka ładna, mieć takie zęby, takie oczy i takie same dołki w policzkach. 
Chciałam się tak gustownie ubierać i tak subtelnie wyrażać. 
Chciałam mieć tyle zapału, tyle w sobie radości życia, tyle pewności siebie. Chciałam mieć taki dom, jak jej, taki pokój, takie piękne siostry, taka ładną mamę, takiego...narzeczonego. 
Chciałam być NIĄ!
Jedno jej miałam za złe - zabierała mi Brata. 

Gdy zaczęli załatwiać sprawy związane ze ślubem, gdy TO straszne stało się nieuniknione, szalona myśl przyszła mi do głowy - schować, zniszczyć dowód osobisty Jurka, bez niego nic nie zdziałają. Myśl na szczęście była tylko myślą, mignęła jak błyskawica i przepadła. 
23 października 1971 roku Iwonka, śliczna panna młoda, została członkiem naszej rodziny.
Mama nie była zadowolona. 

Źle się czuła w towarzystwie teściów. Oni pewnie czuli podobnie. 
Z punktu widzenia rodziny M. Iwonka popełniła mezalians. 
Jej ojciec był dyrektorem szkoły. Nasz ojciec był w tej szkole stróżem nocnym. 
Przez pięć lat "narzeczeństwa" mojego Brata wysłuchiwałam utyskiwań Mamy na "tamtą" rodzinę. Pewnie wzrastało jej poczucie własnej wartości, gdy umniejszała innych. 
Poza tym Iwonka "nie pasowała" pozostałej rodzinie, tzn. jej siostrom. Iwonkę lubił szczerze tylko wujek Izydor z Aleksandrowa. Dla innych była zbyt ładna, zbyt sztuczna, zbyt gadatliwa, zbyt roztrzepana...
W jej rodzinie wszystko było "inaczej". 

Nie stali nocami za szynką, nie robili gruntownych porządków świątecznych, kupowali chleb u "prywaciarza" a choinkę w kwiaciarni. 
Ryby nie trzymali w wannie, kupowali gotową na półmiskach, zamówioną w "Malinowej". 
Mama Iwonki nie piekła po nocach drożdżowych placków, za to do ostatniej wigilijnej chwili siedziała "pod maszyną" i kończyła zamówione sukienki. Wszystko było na ostatnią chwilę, nic nie było na "ostatni guzik". 
Taki obraz rodziny Iwonki funkcjonował w mojej wyobraźni.
Mimo tych oczywistych niedoskonałości, tamta rodzina jawiła mi się jednak jako kolorowy, niefrasobliwy motyl, nie do usidlenia. Przy naszej siermiężnej, robotniczej, zgrzebnej. 

Ale Iwonka potrafiła znaleźć wszędzie i w każdym okruchy wspaniałości, polukrować je i podać z hucznym "ta dam!"
Ojciec bronił się nieudolnie, uciekając za mur milczenia, za gazetę, potem do pokoju dziecinnego wnuczek.
Mama, jak zwykle, grała zachwyconą, by potem wszystko skrytykować, wyszydzić, obrzydzić. 

W tych czasach poczułam bardzo wyraźnie nienawiść do niej i rozpoznałam jej dwulicowość. Deprecjonowała wartość swojej synowej we wszystkich sferach: "żadna z niej piękność", "tyle jest gospodarnych dziewuch", "ani ładna, ani bogata". 
Mówiła też: "ojciec dyrektor szkoły, żadna to szycha!". 
A o Jurku: "ze swoim wykształceniem mógł znaleźć lepszą partię". 
Rosła we mnie furia!
Mój przystojny Brat i śliczna Iwonka pobrali się i rozstali równocześnie - nie mieli mieszkania. 

On wrócił do naszego domu na swój stary tapczan, ona do swojego "siostrzanego" pokoju, zagraconego do granic możliwości.
Miałam 17 lat. Iwona nieodwołalnie została w moim życiu i choć była tylko moją Bratową, wywarła na mnie wpływ nie do przecenienia. Choćby z tego powodu, że rok później urodziła AGNIESZKĘ.



środa, 18 czerwca 2008

Baśka i Barbara


Imię dla mnie podobno wybrał tata. Nie wiem, dlaczego akurat takie. 
Na początku nie podobało mi się. Brzmiało twardo, ostro. 
"Basia, basia" wołano do wiewiórek. 
Baśka też niedobrze, jakoś wyzywająco...
Barbara byłam dla Taty.
Mama mówiła do mnie Basia, Basiunia (co było miłe), czasem Baśka, gdy już byłam dorosła. 

W dzieciństwie długo mówiła do mnie"cipka", czego nienawidziłam. Co gorsza wołała tak do mnie w miejscach publicznych!
Mój Brat najczęściej mówił Bacha, albo " siostra". Czasem, bardziej oficjalnie, Barbara. W pewnym momencie zaczęliśmy oglądać program dla dzieci "Zwierzyniec", po którym zawsze był rysunkowy filmik Disneya o misiu Yogi i jego małym przyjacielu Boo Boo. 

Boo Boo trochę się zniekształcił w naszych ustach i zostałam Wuwu! 
Jurek był oczywiście Yogim, a nasza niczego nieświadoma Mama panem dozorcą parku Yellowstone. 
Zjednoczeni tajemnicą o jej niewdzięcznej roli zaśmiewaliśmy się do rozpuku po powrocie z telewizji (chodziliśmy na seanse do Zenka, piętro niżej). 
Yogi nie przyjął się. Wuwu zostałam na długie lata:) 
Tylko Jurek mógł tak do mnie mówić. Czasem Iwonka próbowała, ale nie bardzo to jej leżało w ustach. No i jeszcze mała Agunia, dla której byłam "ciocią Wuwu".
Koleżanki w szkole mówiły przeważnie Basia, koledzy Baśka.
W jedne wakacje, na koloniach w Międzyzdrojach, szalona koleżanka Tereska oświadczyła, że nie podoba jej się własne imię i kazała do siebie mówić Majka. Ponieważ często chodziłyśmy razem, wymyśliła, że ja będę Bajką. Nikt chyba jednak , oprócz Tereski, tak mnie nie nazywał.
Kuzynka Danusia czasem mówiła do mnie Basiula, a kuzyn Zygmunt zwracał się do mnie "kuzyneczko".
Kiedy zaczęłam pracować, dla większości byłam panią Basią. 

Dyrektorki mówiły pani Barbaro. 
A kolejna znajoma Tereska S., nie zwracała się do mnie inaczej, jak Basieńko! Tego też nie lubiłam, bo Tereska S. wszystko zdrabniała i brzmiało to infantylnie. Kupowała bileciki za złotóweczkę i masełko do chlebka, a płaciła pieniążkami!
Zaczęłam też być panią magister, panią doktor a nawet zdarzyło się, że panią profesor:)) 

Oczywiście w pracy najczęściej byłam panią psycholog i panią pedagog. 
A na urzędowych papierach - obywatelką. 
Gdy do grona pedagogicznego dołączyła wysoka Małgosia M., zostałam Basikiem. To nawet było ładne, kojarzyło mi się z "Kolumbami" Bratnego.
Stopniowo zaczęłam przekonywać się do tego imienia. 

Z zachwytem odkryłam wiersze dla Barbary, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. 
Bardzo silnie utożsamiałam się z Barbarą Niechcicową z "Nocy i dni". 
No i oczywiście Baśka, hajduczek, z "Pana Wołodyjowskiego" zawojowała moje serce.
Z "Portretów imion" Kazimiery Iłłakowiczówny dowiedziałam się, że "Barbara, obca wśród swoich, struchlała zawsze, gotowa z lęku do walki, bezbronna wobec dziecka, służącej, rywalki (...) lubi ciszę, ciasnotę i mur gruby...".

 Bardzo mi pasowały te słowa! 
Tak, jakbym odnalazła w nich swoją tajemniczą tożsamość. Mogłam być już Basią, Baśką i Barbarą.
Dzieci kiedyś wołały do mnie "mama", ale ostatnio jestem mamunią i mamusią, a czasem "mamuń", co brzmi uroczo.
Byłam i jestem też oczywiście ciocią, ale jeszcze niestety nie babcią.
Pani dentystka zwraca się do mnie "pani Barbarko" i też mi się podoba.
A ten, z którym ksiądz połączył mi stułą ręce, mówi do mnie Misiu. 

I ja do niego też:))

sobota, 14 czerwca 2008

Mój Brat i ja


Starszy Brat, to skarb. 
Dzięki niemu nigdy nie byłam sama. Nauczył mnie wielu rzeczy. Nauczył mnie czytać, rozwiązywać krzyżówki i rebusy, składać i rozkładać łamigłówkę zrobioną przez Tatę. Nauczył mnie robić gołąbka z papieru. Nauczył mnie pisać wypracowania i rozwiązywać zadania z fizyki. Pokazał, jak się wywołuje zdjęcia. Grał ze mną w bierki i w pchełki. Pisał do mnie listy i widokówki. Przywoził mi pamiątki z wyjazdów. Pokazał mi po raz pierwszy Warszawę. Zabierał mnie do kina. Oddał mi swój zielony samochodzik...
Jedno z najwcześniejszych wspomnień: bawiliśmy się w Indian. 

Ja, Jurek, Stasia, może Zenek i jego brat... Było jakoś dużo dzieci, dużo hałasu i bieganiny. Jurek wyciągnął sznur do bielizny i przywiązał mnie do nogi od kozetki. Byłam "bladą twarzą". Związał mnie bardzo solidnie!! 
W pół siną znalazła mnie Bożenka Świderska i rozwiązała:)) Ja nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji:))
Inny obrazek: Jurek wiezie mnie na ramie swojego roweru. Objeżdżamy całe podwórko, jestem bardzo dumna!! Chciałam z nim jeździć do czasu, gdy wywaliliśmy się na tym rowerze. Potem już nigdy na żaden rower nie wsiadałam!
Mam 8 lat, skończyłam I klasę. Jestem na wstrętnych koloniach w Grotnikach. Jurek z Zenkiem przyjeżdżają na rowerach i zabierają mnie do lasu. Rzucamy szyszkami w pnie drzew. Jestem szczęśliwa, że nie muszę być na ciszy poobiedniej.
Kartka z prewentorium w Staniszowie w 1964roku:
"Malutki Jurusiu. Pytasz jak tu jest. Tu jest bardzo ładnie i dobrze. Naprzeciwko jest bardzo wysoka góra. Nazywa się górą Wictwosza. Wczoraj byliśmy na samym jej szczycie. Mamy po 3 lekcje dziennie. Pudełka ci nie wyrzócę, bo mi będzie potrzebne. Kończę, pozdrawiam całą rodzinkę. Pa,pa całusów 122"
Góra nazywała się oczywiście Witosza i ma 484m. 

Juruś Malutki, to ksywka, którą mój Brat sam sobie nadał:)) Już nawet nie wiem, dlaczego:))
Lato, być może w tym samym roku 1964. Mój Brat w zielonym mundurku, szczupły, opalony, z błękitnym spojrzeniem pod szopą spłowiałych włosów. Wrócił z obozu harcerskiego. Oniemiałam na jego widok!!
Z okazji I komunii dostałam jakieś pieniążki od chrzestnego. Jurek dołożył od siebie i postanowiliśmy kupić aparat fotograficzny. 

Aparat nazywał się Penti I, był niemiecki, malutki i srebrzysty. Wyglądał niezwykle! 
Jurek zaczął robić zdjęcia. Nam, rodzinie, dzieciakom na podwórku. Sąsiadkom. 
Swoim znajomym. 
Pochodowi 1-wszo Majowemu. 
Kolegom swoim, moim koleżankom. 
Burzy. 
Na mojej zabawie szkolnej. 
Na swojej studniówce. 
Coraz więcej, coraz lepszych zdjęć. Dziesiątki filmów. Wieczorami wywołują je z Zenkiem w prowizorycznej ciemni za piecem w Zenka mieszkaniu. Aparat Penti, konserwowany i pielęgnowany przez Jurka jak wszystkie inne mechanizmy, przetrwał do lat 80-tych wiernie robiąc nam zdjęcia.

Mam może 10-11 lat. Maszerujemy razem ulicą Lutomierską. Mama kazała Jurkowi zabrać mnie ze sobą. Pędzi wielkimi krokami. Truchtam przy nim zadyszana. Nie chce zwolnić. Może się wstydził, że musi ze mną iść... 

Pewnie szliśmy do państwa Szerów na telewizję. Pani Szerowa pracowała razem z Mamą w Fabryce Zegarów. Z pochodzenia była Wilnianką. Zawsze bardzo serdecznie zapraszała nas do siebie. Prawie zawsze pijany pan Szer nie budził mojego zaufania. Kiedyś rzucił kotem w moją stronę. Kot rozorał mi pazurami czoło. Długo nosiłam bliznę. Ale nie znielubiłam kotów, tylko jeszcze bardziej zraziłam się do pijaków...
Rok 1966. Jesień. Wracam z mamą z wizyty u Solarków. W domu zastajemy pulchną dziewczynę z masą loków na głowie. Ma na imię Iwona. Jurek odprowadza ją do domu. Zostaję z dziwną mieszaniną uczuć...
Zabawa szkolna. Mój Brat robi zdjęcia. Mój Brat jest studentem. Nikt, w całej klasie nie ma takiego Brata!
Jestem w VIII klasie. Wychodzę z teatru. Mój Brat czeka na mnie - przecież nie pozwoli mi wracać po ciemku bez opieki.
Jurek dostaje stypendium, jest bardzo dobrym studentem. Daje mi ze swojego stypendium kieszonkowe.
Moje 16-te urodziny. Dostaję książkę "Nastolatki nie lubią wierszy". 

W środku dedykacja:
"Niech nam Wuwu sto lat żyje w szczęściu i pogodzie, niech go zawsze życie raczy tortami na miodzie (i koszykami piknikowymi)".
 Dedykacja napisana okrągłym pismem Iwonki. I podoba mi się i nie podoba...Tylko Jurek może do mnie tak mówić. To nasz kod...
Rok 1971. Gielniów, kolonie letnie. Jestem gościnnie w grupie Iwonki. Jurkowi podoba się Ewa G.,wychowawczyni sąsiedniej grupy. On też jej się podoba! Jeżę się! Co ona sobie wyobraża? To nie od niej dostał stworka o imieniu MACHOK! To wtedy nagle zobaczyłam w swoim Bracie bardzo przystojnego MĘŻCZYZNĘ.
Rok 1971, październik. Ślub. 

Ściskam jego ręce i chce mi się płakać. 
Wpis do pamiętnika z dnia 29.10 1971: "Jurek się ożenił. Czuję się osamotniona".
Środa, 4-ty października następnego roku. 

Wybieramy się z Mamą i Jurkiem do kina na "Love Story". Wpada spóźniony i mówi trzęsącym się głosem: "Mam Agnieszkę!" Potem wszyscy troje siedzimy w kuchni za szafą. Mama i Jurek chlipią. Zastanawiam się dlaczego? 
Do kina jedziemy z Anką, moja przyjaciółką. Gdy Ali MacGraw umiera w końcowych scenach filmu ryczę jak bóbr. Nie tylko nad nią. Ze szczęścia, że w naszym życiu finał jest inny...
Wieziemy we dwójkę tramwajem łóżeczko dziecinne. Stanie w wynajętym pokoju na Sowińskiego, dla malutkiej Aguni.
Lipiec, rok 1973. Stoimy w ciemnej bramie kamienicy przy Kościuszki 27. Listę przyjętych na psychologię mają wywiesić nazajutrz. Ale może...

 Jest! Jestem! Dostałam się! 
Mój Brat chwyta mnie pod pachy i kręci mną dookoła, jak na karuzeli! Ten lot w bramie zapamiętam na zawsze.
Mama powtarzała nam ciągle:"tylko się szanujcie". Jak ja mam go nie kochać?
Teraz siwy, coraz bardziej podobny do Taty, ściska mnie zawsze na powitanie do utraty tchu. Całuje mnie w czubek głowy, tak jak Tata. 

Jeszcze mi nie powiedział, że on też mnie kocha, ale ja i tak to wiem:)))




poniedziałek, 9 czerwca 2008

Brat

To zdjęcie mojego Brata lubię wyjątkowo. 
Ile ma na nim lat? 
Może 10, może 12. 
Skupione spojrzenie, trochę smutku, trochę tajemnicy. Nieodmiennie wywołuje moje wzruszenie.
Mój Brat Jurek uradował rodziców. 
Potem trochę dał im popalić. 
Płakał tak głośno, że sąsiedzi po drugiej stronie ulicy kazali mamie zamykać okna. Sąsiadka, Żydówka, radziła, żeby go "namierzyć". Już nawet nie chcę myśleć o tym, na czym to polegało. 
Na szczęście czas mijał, Jurek rósł i problem zniknął. 
Rósł pięknie, był oczkiem w głowie i ulubieńcem znajomych i rodziny. Nosił śliczne ubranka. Może szyła mu Celina, a może przysyłała UNRA? 
Marysia, Taty siostrzenica, uwielbiała go, chociaż nie chciała zostać chrzestną. 
Pani Świderska, miła sąsiadka, mówiła:"albo zostanie ministrem, albo go powieszą", co oznaczało, że ten rezolutny chłopczyk daleko zajdzie. 
Jako trzylatek poszedł do przedszkola sióstr mariawitek przy ulicy Franciszkańskiej. Któregoś przedpołudnia wyszedł z przedszkola i, przechodząc przez ruchliwą ulicę, wrócił do domu. Zdaje się, że wtedy obraził się na kogoś.
Żyli sobie we trójkę, bo Celina wyszła za mąż i wyprowadziła się. 

I dobrze, przestała mieć pretensje o to, że Jureczek majstruje przy jej maszynie do szycia.  
Chodzili na spacery, robili mu zdjęcia. W wózeczku, na koniku. Nie wiem, jak sobie radzili pracując, pewnie pilnowali go na zmiany, tak jak mnie. Nie chcieli mieć więcej dzieci, nie w tej ciasnocie, w tych trudnych warunkach. Niestety, lekarz ginekolog nie zgodził się na kolejną aborcję...
W 1954 roku zbliżały się Jureczka 7-me urodziny. Czy przeczuwał, co się święci? Czy dziwił się, że Mama ma duży brzuch?
W lutową, mroźną sobotę Mama wróciła z pracy wieczorem bardzo zmęczona. Śnieg zasypał tory i duży kawałek trasy szła pieszo. Brzuch jej bardzo ciążył, dziecko miało urodzić się za niecałe 3 tygodnie. Miała już nawet skierowanie do szpitala.
Jurek pewnie już spał, gdy zaczęło się coś dziać w domu.

 Pani Świderska zabrała go do swojego mieszkania i położyła z dziewczynkami. Sprytna Jadzia powiedziała mu, że będzie miał brata. Albo siostrę. Stało się! 
Rano zastał grubego noworodka przyssanego do maminej piersi. Wcale go nie chciał! Dziecko zabrało mu wanienkę. I mydełko. No, i oczywiście mamę!
Nie wiem, jak to się stało, że mój Brat zaakceptował mnie wreszcie:) 

Może nawet polubił:)
Nie bardzo pamiętam czas jego szkoły podstawowej. Na pewno jeździł z Zenkiem, swoim przyjacielem z trzeciego piętra, na rowerze. 

Zdaje się, że był dość przeciętnym uczniem. 
Po siódmej klasie postanowił, że zda do Technikum Elektrycznego. 
Nie mam świadomości ani wiedzy na temat tej decyzji, ale klimat wokół niej był napięty. Może mama się bała, może nauczyciele nie wierzyli... 
Jurek zdał. 
Szkoła zdaje się wtedy startowała. Nie było w klasie żadnej dziewczyny. Nie mieli swojego gmachu. O ile pamiętam, szkoła dopiero się budowała przy ulicy Małgorzaty Fornalskiej. 
Jurek nagle stał się prymusem. Uczył się zawzięcie, zgarniał piątki i pochwały. Chodził w granatowym garniturze-mundurku z lampasami przy spodniach. Na zielonej tarczy miał błyskawicę. 
Uczył się przy naszym okrągłym, niewygodnym stole. Siedział w kucki na krześle albo półklęcząc obejmował jedną ręką sterczące kolano. 
Wkuwał, liczył, robił rysunki techniczne. Pojawiły się takie urządzenia, jak krzywik, suwmiarka, suwak logarytmiczny. 
Czarny tusz, redisówki, piórka. 
Ołówki o różnych twardościach. Nazwy przedmiotów nauczania trudne do wymówienia - materiałoznawstwo, transformatory, elektromechanika... 
W domu zaczęli się pojawiać niezwykle przystojni i interesujący koledzy mojego Brata. 
Mama pękała z dumy po wywiadówkach. 
Kiedy szkoła przeniosła się do nowego gmachu i ogłoszono konkurs na imię patrona, jacyś dowcipnisie wrzucili do urny nazwisko Jurka. Był w końcu najlepszy!
Po pięciu latach nie było wątpliwości, że wybierze studia. 

Wydział elektryczny na Politechnice Łódzkiej. 
I znowu był świetny. 
Mimo obaw i zrzędzenia Mamy, że na pewno zawali studia z powodu uroczej studentki o kręconych włosach, mój Brat cały czas zdobywał szczyty. 
Nauki przybywało. Piątki zbierał teraz do indeksu. 
Uczył się leżąc na tapczanie albo nocami przy marnym oświetleniu, w kuchni za szafą. 
Po pięciu latach został magistrem inżynierem. Zaproponowali mu etat asystenta na Politechnice. Został i w swoich tajemnych laboratoriach uczył studentów.
Tymczasem czas mijał i kariera naukowca nie dawała dobrych perspektyw na utrzymanie rodziny. 

Mój Brat zaczął uczyć w szkole. Tam, jak zawsze w życiu, nie robił nic na odczepnego. Zawsze do bólu dokładny i solidny. Na swoją emeryturę przeszedł jako wicedyrektor.
Nie spotkałam nikogo, kto znając mojego Brata, nie powiedziałaby o nim "wspaniały człowiek".

czwartek, 5 czerwca 2008

Tata i ja


W dzieciństwie cierpiałam bardzo i przeżywałam męki, gdy ktoś zapytał mnie:"kogo kochasz bardziej, mamę czy tatę?". Sama dla siebie czułam, że Tatę, ale Mamę też kochałam i nie chciałam robić jej przykrości. Nie wiem, dlaczego tak się działo. 
Tata nie starał się o moje uczucia. Myślę, że kochał mnie bezwarunkowo. Nigdy mnie nie oceniał ani nie osądzał. Traktował mnie z szorstką czułością.
Kiedy byłam bardzo mała, na pewno nosił mnie na rękach. Bardziej wiem to ze zdjęcia i z opowieści. 

Chodziliśmy na niedzielne spacery, trzymał mnie za rękę i nawet na mnie z góry nie patrzył. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Szliśmy sobie w tym samym rytmie, jakoś zjednoczeni. 
Nie pamiętam, żebym coś na Tacie wymuszała, o coś prosiła. Najwyżej przypominałam mu, żeby zapytał o nowy "Świerszczyk". 
Milczeliśmy sobie w całkowitym i zgodnym porozumieniu. Tak było dobrze.
Po obiedzie kładliśmy się obok siebie i Tata czytał mi, przybliżając do oczu tekst. Czytał ładnie, starał się zmieniać głos przy dialogach. Czasami opowiadał mi jakieś historie, najczęściej o swoim dzieciństwie, o koniach, o dziadku Szczepanie, o swoim rodzeństwie, głównie o psikusach Kazika i Józka.
Zawsze mówił do mnie: Barbara. 

Pamiętam jak wychylał się przez okno na klatce schodowej i wołał mnie z podwórka do domu: "Barbara! Kolacja!". 
Do głowy mi nie przychodziło, że mogłabym nie pójść albo targować się o dłuższy pobyt. Wracałam, zjadałam kolację, która czekała przygotowana na talerzyku, na stole. Grubo pokrojone pajdy, herbata w kubku. Czasem budyń na deser.
Tata, w przeciwieństwie do Mamy, nie oceniał mnie w żaden sposób. Nie mówił mi nic na temat szkoły, ani wyglądu, ani zachowania, ani na temat moich koleżanek...

Nie wypowiadał się też na temat moich studiów, pracy, małżeństwa... 
Jeżeli mówił coś o moich dzieciach, to tylko bywały to miłe słowa, przytaczał ich zabawne powiedzenia, chwalił wyczyny.
Jeden, jedyny raz usłyszałam jego pogląd. 

Po wielu latach noszenia długich, związanych włosów, obcięłam je na tzw. pazia. Tata ZAUWAŻYŁ! Powiedział: "no, nareszcie nie jesteś taka umuziana". Było to tak zaskakujące, że zapamiętałam dosłownie tę wypowiedź.
Tata chorował mało, ale zawsze dość gwałtownie. Nie lubił lekarzy. 

Pewnie dlatego drobne dolegliwości traktował jako część życia, a nie powód do szukania pomocy. 
Zawsze nosił okulary i nigdy nie miał zębów. Te dwie ułomności utkwiły w mojej pamięci jako nierozerwalny z nim kawałek. 
Sztuczne szczęki w szklance z wodą, okulary w okrągłych oprawkach z bardzo grubymi szkłami.
Z zębami i z okularami związane też były historie z jego dzieciństwa i młodości. Kiedy pierwszy raz poszedł do okulisty w czasie wojny, dostał szkła o sile...12 dioptrii! Nie mam pojęcia, czy taka była potrzeba, czy okulista się pomylił...! W każdym razie Tata z niejaką dumą opowiadał o tym, bo to znaczyło, że zanim założył okulary widział bardzo źle. 

Zęby natomiast, również w czasie wojny, wyrywano mu w dużych ilościach na raz.. 
Obie te opowieści słyszałam kilkakrotnie i za każdym razem słuchałam z równą fascynacją. Tata zresztą opowiadał barwnie i zajmująco.
Miałam może pięć, sześć lat, gdy wrócił z pracy z ręką w gipsie. Wciągnął mu ją pas transmisyjny. Miał zgruchotany kciuk. Tata wrócił i jakby nigdy nic zabrał się za prace domowe. Nic nie mówił, nie skarżył się. Gips zdjęto po kilku tygodniach. Ręka wyglądała blado i obco. Czułam dziwny lęk i obrzydzenie, gdy Tata mył mi nią twarz. Kciuk źle się zrósł, palce nie odginały się jak trzeba. Do końca życia zostały przykurczone. Tata nigdy już nie założył obrączki.
Gdy dorastałam, Tata był trochę z daleka. 

Zawsze lepiej się dogadywał z najmłodszymi. Nastolatki go chyba lekko przerażały. Że myśli o mnie poznawałam po tym, że dawał mi czasem jakiś drobny pieniądz, na kino, na lody. 
Kupował mi w prezencie książki. Najczęściej z okazji imienin i na gwiazdkę, ale zdarzyło się i bez okazji. 
Teraz sobie uświadamiam, że byłam jedyną osobą, której kupował osobiście prezenty. Później może jeszcze wnukom. 
Poza tym zrobił mi skrzyneczkę na nici i guziki, gdy zaczęłam zajmować się szyciem. 
Po przeprowadzce do nowego mieszkania posłuchał mojej koncepcji i pomalował dół starego kredensu, który służył nam za szafkę przedpokojową, na ...różowo! 
Rodzina mamy była zdegustowana. Tata zdaje się nic sobie z tego nie robił . W ogóle chyba nic sobie nie robił z ludzkiego gadania, wcale się tym nie zajmował.
Nie narzekał, gdy sobie kupiłam psa. Bawił się z nim i chodził na długie spacery.
Po urodzeniu się naszych dzieci znowu gotów był bawić się w lekarza, w sklep, w szkołę. Chodził do parku z wózkiem, potem z rowerem, z sankami.
Bujał je na kolanach, robił swoją sztuczkę ze sztuczną szczęką, opowiadał śmieszne historie, czytał bajki, wierszyki, przekomarzał się. Odprowadzał i przyprowadzał z przedszkola, ze szkoły. Naprawiał zabawki.
Przez kilka lat bywali z Mamą u nas co wtorek. 

Przychodził pierwszy. Siadał sobie w fotelu i czekał na "zlecenia". Nie narzucał się. Przymykał oczy, czasem czytał książkę przypadkowo zostawioną przez kogoś na wierzchu. 
Prawie zawsze w zielonym bezrękawniku, który mu zrobiłam na drutach. Niczego nie oczekiwał. Siedział sobie i milczał. 
A ja czułam się bezpiecznie. 
Chorował już wtedy na niewydolność krążenia. Mama mówiła :"wieńcówka". Co jakiś czas chwytał go dwu, trzydniowy ból w piersiach. 
Łykał pyralgin albo eucardin. Leżał. Ale, gdy musiał gdzieś iść, to szedł. Tylko po twarzy widać było, że cierpi. 
Nie był dla siebie łagodny. Przede wszystkim wypełniał obowiązki. 
Nie chodził na zwolnienia. Może ten jeden, jedyny raz, gdy wrócił w nocy ze swojej służby w portierni szkolnej z tak silnym bólem, że zgodził się na wezwanie pogotowia. Zabrali go do szpitala. 
Myślę, że był w szpitalu po raz pierwszy w życiu. 
On, który tylko w domu czuł się bezpiecznie, który nigdy nie nocował w cudzych łóżkach. Spędził w szpitalu dwa tygodnie.
Właściwie chyba wszyscy spodziewaliśmy się przez długie lata, że to właśnie serce będzie przyczyną jego śmierci.
Kiedy już miałam swoją rodzinę, odwiedzał mnie czasem tak sobie, bez okazji. Przynosił przekazane przez Mamę "dary", siadał w fotelu, odpoczywał. Gdy wychodził, zawsze z dołu machał do mnie na pożegnanie. Nie widział prawie wcale, ale machał, bo wiedział, że za nim wyglądam. Przez wiele lat miał I grupę inwalidztwa, zaliczony był do niewidomych. Białej laski używał czasem, przy przechodzeniu przez jezdnię. Potem składał ją i poruszał się "na pamięć". Bliskich rozpoznawał po głosie.
Tata zmarł na raka żołądka. 

Tak jak Mama. A może mama tak jak Tata. 
Nie mógł jeść, wymiotował. Chudł. Jego żołądek nie trawił, nie przepuszczał jedzenia do jelit.
Operacja była w czerwcu. Trzynastego. 

"Trzynasty jest dla nas szczęśliwy"- myślałam. Dla nas, to znaczy dla mnie i taty. On też podobno urodził się trzynastego, dzień przed zatonięciem Titanica. 
Ale ten 13-ty dzień czerwca już nie mógł być szczęśliwy. Było za późno.
Rany po operacji goiły się szybko. Myślałam, że może dożyje do złotych godów. Brakowało roku. 

Mama gotowała mu kisiel, drobiła angielkę, wstawała w nocy. 
W ciągu dnia Tata zwykle siedział na kanapie obok telewizora. Miał zamknięte oczy. 
O czym myślał? 
Mniej więcej wtedy, gdy jeszcze był w szpitalu, powiedziałam mu, że go kocham. Odpowiedział po prostu "ja też cię kocham". Oboje wiedzieliśmy, że to jest na zawsze.
"W przyszłym roku nie będę sadził żadnych kwiatów, posieję tylko trawę" powiedział mi któregoś dnia w czerwcu, myśląc o ogródku pod balkonem. Żadnego:"jeśli dożyję". Wcale nie gotował się na śmierć. Z pokorą znosił to, co niosło życie. Aż do końca.
13-go sierpnia wracaliśmy z Krynicy. 

Nie było mnie w Łodzi cztery tygodnie. Ostatnie tygodnie jego życia. Dlaczego mnie nie było? 
Dlaczego uwierzyłam tak głupio, że "to jeszcze potrwa"? 
Myślę, że uciekłam przed najtrudniejszym, przed jego umieraniem. 
Przed codziennymi relacjami Mamy o wymiotach, krwi, słabości i bólu. Wtedy nie mogłam tego znieść.
14-tego jeszcze żył. Cierpiał. Przyjechało pogotowie i dali mu morfinę. Myślał, że zabiorą go do szpitala. 

Powiedziałam, że nie ma potrzeby, że dostał tylko zastrzyk, żeby nie bolało. Uspokoił się. Trzymałam go za rękę, była zimna. Potem zasnął. 
Wróciłam do domu na obiad. 
O 17-tej zadzwonił Jurek "to już chyba koniec"- powiedział, a po chwili "właśnie umarł".
Pożegnałam go takiego nieruchomego, wyzwolonego od bólu. 

Wracałam do domu spokojna z niewiarygodną myślą,że Tata dał mi na koniec piękny prezent. Pokazał, że umrzeć każdy potrafi.