środa, 30 lipca 2008

Psychologia


Na psychologię zdawałam pisemny polski i niemiecki. 
Pisaliśmy w dwóch wielkich salach. Siedziałam z przodu. 
Pisało mi się łatwo. 
Temat: odpowiedzialność moralna człowieka w dramatach Kruczkowskiego. 
Byłam zadowolona. Oddałam jako jedna z pierwszych. Niemiecki też był niezbyt trudny. Za mną siedziała ciemnowłosa dziewczyna i dawała mi błagalne znaki, żebym jej pomogła. Odsłoniłam swoją pracę. Później dowiedziałam się, że to była Magda. Też się dostała.
Na ustnym (polski i biologia) siedziały obie komisje w jednej sali. 

Pośrodku profesor Gerstmann. 
Na biologii pytali mnie o porosty i mikro i makroelementy. Trochę się pogubiłam. 
Za to, gadanie na polskim przerywali mi w połowie - porównanie romantyzmu ze średniowieczem, warstwy społeczne w weselu i znowu coś z Żeromskiego. 
Egzaminy ustne były 7-go lipca. 15-go ogłosili wyniki. 
Zdałam! Zostałam przyjęta! 
Na liście ułożonej alfabetycznie byłam bardzo wysoko:))) Przyjęto 30 osób. Na jedno miejsce startowało chyba 12-stu! 
Potem z odwołań, miejsc rektorskich i innych dołączyła jeszcze dwudziestka. Miałam przed sobą dwa i pół miesiąca wakacji!
Rok 1973, to był drugi rok działalności łódzkiej psychologii. 

Instytut mieścił się w wielkim gmaszysku przy Alei Kościuszki 27. Przechodziło się przez ciemną bramę, potem podwórkiem - studnią, do równie ciemnej następnej bramy. W prawo, po kilku schodkach, mroczny korytarz i z lewej strony, na parterze szatnia. Ciasna, jak wszystko inne w tym zapyziałym domiszczu. 
Panie szatniarki za to były bardzo miłe, uczynne, po kilku semestrach znały nas z widzenia i nawet z nazwiska. 
Na pierwszym piętrze miała jakieś pomieszczenia fizyka i matematyka, drugie dzieliliśmy chyba z nimi, trzecie było całe nasze. 
Całe, to znaczy dwa wąskie korytarze, jedna sala wykładowa o powierzchni klasy szkolnej, kilka pokoików asystenckich, biblioteka, a właściwie biblioteczka instytutowa, jedna albo dwie salki do ćwiczeń i seminariów. 
Poza tym wysoki, wąski i mroczny gabinet profesora Gerstmanna, kierownika tego wszystkiego. 
Na czwartym pietrze były toalety i pokój "doktorostwa" Warzyńskich. On był od psychologii społecznej, ona klinicznej. Warzyńscy, to byli chyba jedyni psycholodzy z wykształcenia. Pozostali kończyli głównie pedagogikę i robili z psychologii doktoraty.
Na Kościuszki mieliśmy tylko część zajęć. 

Lektorat z niemieckiego i pedagogikę, na Narutowicza, niedaleko rektoratu. Statystykę na Rewolucji, w gmachu ekonomii. 
Jakieś ćwiczenia z fizjologii na Akademii Medycznej. 
Jakieś wykłady na Nowotki (dziś Pomorska). 
Przemieszczaliśmy się w ciągu dnia w kilka miejsc. Do tego biegaliśmy intensywnie po bibliotekach - Uniwersyteckiej, Pedagogicznej, Waryńskiego (teraz Piłsudskiego). 
W księgarniach nie było książek z psychologii. 
Stare wydania, nierzadko z początku wieku, można było zdobyć tylko dzięki refleksowi. W końcu była nas 50-tka! 
Czasem zabierałam książki z Waryńskiego na noc, ale i tak rzadko miałam siłę, żeby uczyć się do późna.
Pierwszy semestr był koszmarny. Biegałam z listą zadanych pozycji i traciłam mnóstwo czasu na ich zdobycie, a przecież jeszcze musiałam je przeczytać! Na następne zajęcia! Czyli na za tydzień! Byłam przerażona. 

Nikt nie uczył mnie studiowania. Owszem, mieliśmy coś, co nazywało się "techniki studiowania", ale był to całkiem nieprzydatny dla mnie przedmiot na temat robienia fiszek i teoretycznych sposobów na zapamiętywanie. 
W ogóle nie umiałam z nich skorzystać. Fiszki zabierały mnóstwo czasu i nie pomagały mi w niczym. 
W liceum mieliśmy podręczniki. Zakres stron do "przerobienia" rzadko przekraczał 3-4. Teraz na moim nowym biurku piętrzyły się sterty książek! Przedmioty do "studiowania" były okropnie nudne. 
Napisałam w cudzysłowie, bo nie było to żadne studiowanie, tylko zwykłe uczenie się. Słynne trzy Z-zakuć, zdać, zapomnieć. 
Na pierwszym roku mieliśmy jeden(!) przedmiot związany z tematem naszych studiów - psychologię ogólną. 
Poza tym była ekonomia, logika, statystyka, rachunek prawdopodobieństwa, informatyka...
Zresztą na informatykę prawie nie chodziłam. Nic z niej nie rozumiałam. Pan nudził o systemie zero jedynkowym, komputer, który obejrzeliśmy był olbrzymi i wypluwał kilometry podziurkowanych pasków papieru!!! Pan Latuśkiewicz zaliczał wszystkim, nie patrząc nawet na nazwisko. Mój indeks podrzucił ktoś do podpisu, pewnie Bogusia, bo miała blisko:))
Po pierwszym semestrze mieliśmy pierwszy egzamin. 

U profesora Gerstmanna, z psychologii ogólnej. 
Byłam sparaliżowana strachem. Zdawanie egzaminów przeze mnie nie miało nic wspólnego ze swobodną wymianą myśli i poglądów:)) Wyrzucałam z siebie zapamiętane rzeczy, często bez ładu i składu. Dostałam tróję. 
W semestrze letnim nie było lepiej. Pan doktor Kropiwnicki pytając mnie z ekonomii politycznej podsumował: "wiedzę pani ma, ale strasznie nieuporządkowaną". Trója!
I tak byłam zadowolona. Nie miałam żadnej poprawki!
W późniejszych latach było tylko trochę lepiej. 

Miewałam niezłe oceny z ćwiczeń i seminariów, egzaminy kładłam. Łącznie z magisterskim! 
Zdałam. Trója!
Skończyłam psychologię i nie czułam się psychologiem. 

Byłam niezłym psychotechnikiem. Umiałam i lubiłam robić testy. 
Minęło jeszcze wiele, wiele lat i musiałam się jeszcze wiele nauczyć, żebym na pytanie o zawód mogła ze spokojem odpowiadać: "psycholog".



środa, 23 lipca 2008

Miłości


Najpierw oczywiście był Karol. Już o nim pisałam.
Podobał mi się też, bardzo przystojny, wysoki pomocnik krawca Chudzika. Zakochałam się w nim, kiedy wnosił mnie na czwarte piętro, gdy przewróciłam się na podwórku i okropnie zdarłam sobie skórę z kolan.
Na długo i beznadziejnie zakochałam się, mniej więcej w wieku 10 lat, w Zenku, przyjacielu Jurka. 

Zenek mieszkał piętro niżej. Za każdym razem, gdy wracałam do domu, moje serce drżało w okolicach drugiego piętra. A nuż go zobaczę...! Nie mam pojęcia, dlaczego tak mi zapadł w serce Zenek. Nie był ani przystojny ani ładny. Miał ślad po rozszczepie wargi, utykał na jedną nogę po chorobie, którą przeszedł w dzieciństwie. Chyba znowu zadziałał schemat:"lgnę do chorych i biednych". Platoniczne uczucie do Zenka trwało bardzo długo, dając co jakiś czas pierwszeństwo jakiemuś innemu, a potem znowu wychylało się na świat.
W podstawówce był oczywiście Maciek i inni...
W liceum miałam bardzo zawężone pole "manewrów miłosnych". 

Większość chłopaków znałam z widzenia. 
Do liceum, do równoległych klas, chodzili też ze mną Maciek i Andrzej Z. ,ale do Andrzeja czułam już tylko sympatię czysto koleżeńską. Czasami wracaliśmy razem ze szkoły.
W drugiej klasie całkiem nieoczekiwanie zadurzyłam się w chłopaku z klasy rok niżej. Nawet nie wiedziałam, jak ma na imię. Czasami spotykałam go w drodze do szkoły. Czasem na przerwie. Znowu blondyn w okularach. Nic o nim nie wiedziałam. A serce głupie wyprawiało harce. Rok później całkiem nieoczekiwanie się "odkochałam". I już.
Jakoś do matury miałam spokój.
Na psychologii, na naszym roku było sześciu (!) facetów. I 44 baby.
Wysoki, chudy Waldek, na którego mówiło się "hrabia Valdi". 

Chodził w olbrzymich, kolorowych swetrach albo wojskowych kurtkach i nosił hippisowskie, długie, kręcone blond włosy. 
Milczący, trochę jakby wycofany, Wiesiek, po szkole muzycznej. 
Pryszczaty, wielki Marek, który był przedmiotem częstych kpin (nie z powodu pryszczy, raczej małej lotności). 
Nieśmiały Darek, który doszedł do nas trochę później, przeniesiony z jakieś innej uczelni (WAM-u albo WAT-u) z powodu kontuzji (nie wiem, jakiej). Szalony Bogdan, niespełniony aktor. 
No i Krzysiek! 
Krzysiek, którego uśmiech i spojrzenie urzekły mnie na długie lata. 
Krzysiek był szczupły, niewysoki. Był wodniakiem, płynął na żaglowcu na paradę w Nowym Jorku i opowiadał o tym bez zadęcia, dowcipnie, lekko. Podejrzewam, że nie ja jedna zakochana byłam w Krzyśku.
 On niestety, długo i ostatecznie bez wzajemności zabiegał o Ewę M. 
Po latach spotkałam go w instytucie, którego jest kierownikiem. Uśmiechnął się uroczo. 
"Basia! Sto lat się nie widzieliśmy!" 
Wymiękłam! Pamiętał mnie! Rozpoznał! Nic więcej nie było mi potrzebne do szczęścia! Cóż, stara miłość nie rdzewieje....:))) Nawet miłość czysto platoniczna.
W międzyczasie, bardziej namacalnie pojawił się Rysiek, którego Iwonka zaprosiła dla mnie na Sylwestra. 

W nocy wracaliśmy zaśnieżoną ulicą. Szliśmy kawał drogi pieszo, autobusy jeździły rzadko. Wziął moją dłoń i schował do swojej kieszeni. 
To był bardzo intymny gest. 
Gadaliśmy przez trzy przystanki. Na kolejnym postanowiliśmy poczekać na nocny autobus. 
Ogarnął mnie ramionami, bo trochę dygotałam z zimna. 
A może też z emocji:) 
Wtedy mnie pocałował. To był pierwszy taki prawdziwy pocałunek w moim życiu. 
Pamiętam, że pomyślałam wtedy ze zdziwieniem: "tak się ludzie całują?" 
O ile pamiętam, nie całowaliśmy się już nigdy więcej.



piątek, 18 lipca 2008

XXVIII LO-nauczyciele

Na zdjęciu obok profesor Stanisław Antosik

Do liceum poszłam bez egzaminów. 
Miałam wystarczająco dobre świadectwo. 
Jedyny "egzamin", który mnie czekał, to był sprawdzian z W-F (!). 
Nauczycielka szukała dziewczyn do klasy sportowej. Cały dzień przedtem, na zmianę płakałam i próbowałam nauczyć się robić przewroty. Bez efektów.
W wielkiej sali gimnastycznej zebrały się wszystkie moje przyszłe koleżanki. Większość chichotała, wchodziły na drabinki, robiły "gwiazdy"... 

Serce waliło mi jak oszalałe. Trzeba było zrobić przewrót, mostek, stanie na rękach i szpagat chyba...
Nadludzkim wysiłkiem zrobiłam mostek (pierwszy raz w życiu), stanęłam na rękach (to mi czasem wychodziło) i zrobiłam całkiem przyzwoity szpagat (z niewiadomych powodów zawsze byłam dość "rozciągliwa", jeszcze teraz swobodnie dotykam całymi dłońmi podłogi przy wyprostowanych nogach!). Patrzyłam, jak dziewczyny robią przewrót. 

Wystarczyło podeprzeć się dłońmi i odbić nogi od ziemi... 
Podeszłam do materaca, podparłam się dłońmi i odbiłam nogi ... 
Walnęłam głową w materac. Usłyszałam śmiechy. Nauczycielka krzyknęła przerażona. Powiedziała: "przestań, bo mi się tu zabijesz!".
Oczywiście nie trafiłam do klasy sportowej:)
Chodziłam na W-F i starałam się ćwiczyć najlepiej jak mogłam. Jednak przy siatkówce miałam zdjąć okulary. Nie mogłam tego zrobić, bo miałam już chyba -3 dioptrie i kiepsko mi szło chodzenie bez okularów. Dostałam polecenie, żeby iść do okulisty po zwolnienie z niektórych ćwiczeń. Granie w piłkę w okularach było niebezpieczne. 

Okulistka wzruszyła ramionami i powiedziała, że nie wie, jak to ma napisać. Zapytała, czy chcę zwolnienie z całego W-F. 
Czy chciałam??? Oczywiście! W ten sposób pożegnałam się z gimnastyką na całe życie.
Najlepiej chyba funkcjonowałam na języku polskim. 

Co prawda nauczyciel nie był "łatwy" w obejściu, ale też doceniał moje możliwości. 
Profesor Antosik był uszczypliwy i sarkastyczny. Bezlitośnie tępił agramatyzmy w mowie i w piśmie. Prześmiewał sformułowania. Wszystkie się go bałyśmy. 
Jednak docenił moje pisanie. 
Po którymś wypracowaniu, które omawiał, rzucił: "nie zaczyna się zdania od "ale". Na to tylko Dobroń może sobie pozwolić!" 
Sam na pewno o tym, nie wiedział, ale to zdanie utkwiło mi w głowie na zawsze i upewniło, że w tym zakresie jestem niezła. 
W trzeciej klasie polskiego zaczęła nas uczyć profesor Filipek i już po pierwszej lekcji wiedziałam, że będzie inaczej. 
Dalej dostawałam dobre oceny, ale pani Filipek zwracała uwagę głównie na poprawność gramatyczną, wiedzę z historii literatury, ogólne oczytanie... 
 I nie miała poczucia humoru. Moją swobodę językową kwitowała :" zbyt felietonowo".
Piszę "profesor" Antosik i "profesor" Filipek. 

Oczywiście nie byli profesorami, myślę, że magistrami. 
Ale na pierwszej lekcji geografii pan Karski, przysiadając na ławce, uświadomił nas, że teraz trzeba mówić do nauczycieli "panie profesorze". 
Nie lubiłam "profesora " Karskiego. 
Kokietował niektóre dziewczyny, rzucał niewybredne uwagi, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że te ładne mają szanse na lepsze oceny.
Naszą wychowawczynią w pierwszej klasie była pani Zofia Frontczak. Uczyła matematyki. 

Chuda, oschła, bez uśmiechu. Chyba w ogóle nie zwracała się do nas po imieniu. Ucieszyłam się, gdy zostawiła nas i w drugiej klasie objęła nas opieką pani Jamiałkowska, ucząca biologii. 
Pani Jamiałkowska była bardziej matczyna, interesowała się trochę naszymi problemami. Umiała też zachęcić do nauki biologii. Dzięki niej wybrałam fakultet biologiczny i nawet nieźle mi szło. Myślę, że nawet mnie lubiła. Jednak nie miała daru integrowania. Nie proponowała nam żadnych ciekawych przedsięwzięć, nie jeździłyśmy na wycieczki (poza jedną w Góry Świętokrzyskie), nie organizowałyśmy zabaw ani spotkań. 
Kiedy w czasie studiów zajrzałam do szkoły (robiłam tam badania do pracy magisterskiej), nie poznała mnie. Nie była osobą, która wpłynęła znacząco na moje życie.
Od drugiej klasy, matematyki uczył nas profesor Lasota. 

Wysoki, przystojny, zawsze nienagannie ubrany w garnitur. 
Zimą chodził w ciemnym, kiedy zaczynała się wiosna, zamieniał go na jasny, beżowy. 
Bardzo lubiłam pana Lasotę. Był rzeczowy, dobrze wykładał, sprawiedliwie oceniał i traktował nas uczciwie. Miał zabawny sposób zwracania się do nas. Mówił: "no, panna, proszę do tablicy". 
Na maturze ustnej dyskretnie mi pomógł, wskazując jakiś błąd, który popełniłam, rysując wektory.
Pani Stefania Łakomicka uczyła nas fizyki. 

Była bardzo młoda, przyszła do szkoły prosto z uczelni. Mówiła do nas na początku "proszę państwa". 
Wysoka, szczupła, efektowna. Miała piękne, rude włosy i chodziła zawsze na szpilkach. Nosiła przeróżne kamizelki, szaliczki, apaszki, z których się na lekcjach systematycznie rozdziewała. 
Była trochę "zakręcona", jakby nieobecna, skupiona na fizyce. 
Uczyła bardzo dobrze, z pasją, rozumiała jednak trudność niektórych z nas (moją też!) w zakresie rozwiązywania zadań. Podciągała oceny dzięki pytaniu o teorię (tej można się było wyuczyć na pamięć). Niedawno zobaczyłam jej zdjęcie na N-K ze spotkania z dawnymi absolwentami szkoły. Siwiutka pani, ciągle z taką samą fryzurą. Nie poznałabym jej na ulicy, ale błysk w oczach jej pozostał:)
Najprzystojniejszym nauczycielem wtedy był pan profesor Ryszard Nowacki, uczący nas chemii. Z połowa klasy podkochiwała się w nim. 

Ja miałam z panem Nowackim szczególne przejścia. 
Za pierwsze klasówki dostałam dwóje. Po mojej piątce w VIII klasie! Zawzięłam się i postanowiłam mu "pokazać". 
Następną klasówkę napisałam na 5. I tak potem już szło, chociaż chemia nie należała do moich ulubionych przedmiotów. 
Profesor Nowacki jednak mnie docenił. Na świadectwie maturalnym mam "bardzo dobry". Niestety, pan Nowacki już nie żyje.
Obowiązkowym językiem obcym był oczywiście rosyjski. 

Rosyjskiego uczył młodziutki Marcin Hencz. 
Myślę, że był prosto po studiach. Miał niemal chłopięcą urodę i zniewalający uśmiech. Czasem starał się robić wrażenie groźnego, a czasem żartował sobie z nami. Bywało, że przynosił gitarę i grał rosyjskie ballady.
Niemiecki szedł mi łatwo, jako że miałam go już w podstawówce. Dzięki temu nauczycielka, pani Stasia Buczyńska powzięła o mnie opinię niezłej lingwistki i trochę na tej opinii "jechałam". 

Pani Buczyńska też była młoda, bardzo drobna, z dużym nosem i wystającą dolną szczęką.
W charakterystyczny, gardłowy sposób wymawiała "r". Zobaczyłam ją ostatnio na zdjęciu w N-K, rozpoznałabym ją od razu!
Historii uczyła nas najpierw pani Andrzejewska, potem pan Zieliński i znowu pani Andrzejewska. 

Pani Andrzejewska była mocno starsza, niewysoka, tęga. Wymagała od nas uczenia się na pamięć tego, co podyktowała do zeszytu. Brrr! 
Pan Zieliński świetnie opowiadał, robił mnóstwo dygresji, także politycznych, które nie zawsze rozumiałam.
 Niestety, pani Andrzejewska w trzeciej klasie wróciła i historia znowu stała się dla mnie znienawidzonym przedmiotem.
Miałyśmy jeszcze przysposobienie obronne z dobrodusznym panem Siechem, który za wszystko stawiał piątki, wychowanie muzyczne z panem Kujawą (cierpiałam, gdy miałyśmy śpiewać, a jeszcze bardziej, gdy cała godzina była poświęcona na słuchanie jakiegoś utworu z muzyki poważnej) i wychowanie techniczne z panią, której nazwiska nie pamiętam. 

Pracownia wychowania technicznego była w piwnicy, obok szatni. Robiłyśmy tam jakieś noże z winiduru i inne koszmarki. A przez cały jeden semestr w parach przygotowywałyśmy referaty. Ja z Elą miałyśmy referat na temat reklamy. Okropne nudy.
W szkole znałam jeszcze bardzo dobrze panią dentystkę:) Już nie tak często, jak w podstawówce, ale jeszcze czasem wykorzystywałam wizyty u niej jako pretekst do wyjścia z lekcji.
No i jeszcze Madame. 

Tak mówiliśmy na woźną, która opiekowała się trzecim piętrem. Była Francuzką i bardzo źle mówiła po polsku. Niziutka, chudziutka, zgarbiona, biegała po korytarzu bardzo szybko ze swoją ścierką i poganiała nas. 
Nie wolno było chodzić za blisko kwiatów, które hodowała w holu i które bujnie tam rosły. Nie wolno było ocierać się o ściany i chodzić w butach na gumie. Wpadała jak bomba do toalet i sprawdzała, czy wszystko w porządku. "Owaga panna!" krzyczała, gdy chciała nas pogonić albo przestrzec przed swoją ścierką. 
Niestety Madame Rene już dawno nie żyje. O revoir Madame!

wtorek, 15 lipca 2008

XXVIII LO - koleżanki


W liceum trafiłam do klasy żeńskiej. 
Oznaczało to cztery lata bez kontaktów z chłopakami. 
Byłam zrozpaczona! 
Nie dlatego, że tak bardzo lubiłam chłopców. Instynktownie czułam, że to czas ważny dla relacji damsko-męskich, a ja nie potrafiłam sobie wyobrazić własnej inicjatywy w tym względzie. Mogłam tylko siedzieć w kącie, albo w ostatniej ławce i czekać...
Dziewczyny były różne. 

Raczej je lubiłam i one lubiły mnie. 
Siedziałam w ławce z Elą Izydorczyk. 
To była spokojna, miła dziewczyna. Bardzo oczytana, zdolna. Była równocześnie skromna i świadoma swojej wartości. Dojrzała. Czułam się przy niej trochę, jak przy starszej siostrze. Właściwie nigdy nie powiedziała, że mnie lubi, ale chyba tak było. Czasem u niej bywałam, najczęściej po jakąś książkę albo zeszyt. Mieszkała w blokach na Wawelskiej, miała swój pokój, co było w ogóle szczytem marzeń. Ona u mnie nie była nigdy. Zdawała na medycynę. Po maturze spotkałyśmy się raz, przypadkiem. Właściwie, to nie miałyśmy o czym rozmawiać i chyba z ulgą się pożegnałyśmy. Nie mam nawet jej fotografii.
Zresztą nie mam fotografii żadnej z moich koleżanek z liceum. To o czymś świadczy. Nasze więzy urywały się poza drzwiami szkoły.
Trochę inaczej było z Jolą. 

Jola Jezierska była bardziej z mojej "półki". Jej rodzice byli robotnikami. 
Jola mieszkała na trasie do szkoły. Zamiast jeździć tramwajem i iść potem kawał od przystanku, ruszałam trochę wcześniej z domu. Nie czekałam na 15- stkę, wędrowałam Franciszkańską, potem między blokami do Zielnej, tam czekałam pod domem Joli. Czasem pokrzykiwałam na nią, gdy się za bardzo spóźniała. Dalej szłyśmy razem ulicą Włady Bytomskiej, do parku Promienistych, na przełaj przez osiedle, do ulicy Brackiej i już, tuż, tuż była szkoła, XXVIII LO. 
Czy odnalazłabym dziś tę drogę? Nie wiem. Niedawno wysiadłam z tramwaju i ruszyłam w stronę szkoły. Tak też czasami chodziłam, zwłaszcza zimą. Nogi teraz niosły mnie same. Bezbłędnie trafiłam w wąską szczelinę między domami, skrót o którym w ogóle nie pamiętałam, to on mnie odnalazł...
Powrotna droga była podobna, ale szłyśmy o wiele wolniej, spacerkiem. 

Z Jolą nie mogłyśmy się nagadać. 
Na przerwach, po lekcjach, była straszną gadułą! 
Akcentowała dziwnie czasowniki, mówiła: pojechałyśmy, zrobiłyśmy, widzieliśmy... To było denerwujące, ale wybaczałam jej ten manierę. Czasem stawałyśmy jeszcze przed jej blokiem i paplałyśmy jak najęte.
Jola siedziała z Anką Kochanek. Anka, skrupulatna, rzetelna, przyjaźniła się z Elą. Taki swoisty KWADRAT.
Pamiętam jeszcze Małgosię Jeruzal, delikatną, trochę naiwną blondynkę. Halinę Opalińską, Grażynę Gałązkę - one wszystkie, łącznie ze mną, były zwolnione z W-F. Razem pauzowałyśmy, jedząc drugie śniadania i czekając na następne po wuefie lekcje.

 Na te drugie śniadania w poniedziałki często miałam włożone w grube pajdy chleba, krojone przez tatę, panierowane schabowe kotlety, które zostawały z niedzieli. Uwielbiałam takie kanapki. 
No, nic dziwnego, że byłam pulchna!
W mojej klasie była jeszcze Ewelina Łepak, śliczna, wiotka, z długimi blond włosami, Halina Smolarek, poważna, jak z powieści dla dziewcząt. 

Aldona Tyszkiewicz, stonowana, trochę tajemnicza. 
Sylwia Pikała, rzetelna, życzliwa wszystkim prymuska. 
Róża Hetman, ekscentryczka z burzą ciemnych loków. 
Romka Rogalska, filigranowa, zgrabna, Mirka Kulig, rozgadana. 
Halinka Kupiec, ciemnooka. 
Ela Wieszczek z grubym warkoczem. 
Chuda Ewa Szwede. Gruba Lonia Szczepanik. 
Ewa Jędrzejczak z długą twarzą i wysuniętą szczęką. 
Delikatna, anielska Małgosia Bajon. 
Wspaniała, mądra Anka Mordaka, o ciekawej urodzie Żydówki albo Cyganki. Irka Czarnecka, prawie jej nie pamiętam, tak jak i Eli Pawełczyk. 
Krysia Formańska, która od nas dowiedziała się, skąd się biorą dzieci. Potem podobno jako jedna z pierwszych wyszła za mąż.
Wreszcie Ewa Fiszer. To postać znacząca w moim licealnym życiu.

 Ewa była duża i głośna. Miała duży nos, jasne, długie włosy i lubiła mieć rację. Lubiła też mnie. 
Dzięki niej zaistniałam w szkole. 
Wciągnęła mnie do pracy w ZMS, zrobiła ze mnie swoją zastępczynię. 
Ona była przewodniczącą. 
Sama ideologia ZMS w ogóle mnie nie interesowała. 
Nasz dom był apolityczny, raczej przeciw wszystkiemu, co jawiło się Mamie jako źródło naszych niedoli. Nigdy nie słyszałam, żeby Tata wypowiadał się na ten temat. On po prostu robił swoje, to znaczy zarabiał na chleb. 
Jednak ta rola w szkole pozwalała mi nawiązywać kontakty z innymi, tego mi brakowało. Poznawałam ludzi z innych klas. 
Zorganizowałyśmy wystawę poświęconą patronowi szkoły, Broniewskiemu. Latem pojechałyśmy na obóz do Borku. 
Dostałam odznakę Wzorowy Uczeń i Aktywista, dzięki niej błyskawicznie wyrobili mi dowód i mogłam iść na pierwsze w życiu wybory. 
Nareszcie czułam się trochę ważna! 
Ewa umiała wszystko załatwić. Bez oporów chodziła do nauczycieli, do dyrektora. Czasami miałam wrażenie, że godzą się na różne rzeczy, żeby pozbyć się Ewy. 
Załatwiła dla naszej klasy pozwolenie na to, że możemy przyprowadzić na studniówkę partnerów spoza szkoły. Żadnej innej klasie na to nie pozwolono. Wygospodarowała dla ZMS pokoik, w którym mogłyśmy przesiadywać na przerwach i po lekcjach. 
Po maturze zdała na medycynę, a potem została kierowniczką przychodni lekarskiej gdzieś w Polsce... 
Właściwie tego można było się spodziewać. Ewa zawsze była KIEROWNICZKĄ!!!
ZMS wrócił do mnie niemiłą czkawką, gdy w 1980 roku ludzie partii poszukiwali gwałtownie młodych kadr. 

Wezwano mnie przed oblicze jakiegoś sekretarza i namawiano do zapisania się do PZPR. Jakoś się wyłgałam, mówiąc, że jeszcze się zastanowię. Powiało grozą.
Ewa natomiast wróciła w moje życie całkiem nieoczekiwanie. Stałam na korytarzu przed wykładem. Byłam już na I roku psychologii. Jedna z dziewczyn, która zresztą wydawała się sympatyczna, zapytała mnie: "znasz Ewę Fiszer? Jest moją kuzynką Opowiadała mi o tobie".
Tak poznałam następną ważną i bliską mi osobę. Bogusię.


czwartek, 10 lipca 2008

Anka


Anki nie pamiętam z pierwszych lat nauki. Była cicha i nieśmiała i miała adekwatne do tego nazwisko. Mieszkała w bramie obok mojej, prawie przez ścianę. 
Ich duży pokój oddzielał od naszego mieszkania tylko pokój państwa Batorowiczów. To też miało znaczenie, bo byłyśmy dla siebie na wyciągnięcie ręki.
Chodziłyśmy pewnie do V klasy, gdy Anka opowiedziała mi o swoim ojcu - że siedział kiedyś w więzieniu. 

To była chyba jej największa tajemnica i powierzyła mi ją. 
Poczułam, jak rodzi się przyjaźń.
Z Anką było odwrotnie niż z Krysią. 

To ja miałam spokojny dom, miłych rodziców, którzy nie bluźnili i biblioteczkę z książkami. 
Anka miała dwóch młodszych braci, ojca, który ciągle pił i zapracowaną ciężko mamę. 
Jej mama była kucharką w renomowanej wtedy restauracji "Halka". 
Razem z nimi, w sąsiednim pokoju, mieszkała siostra matki z rodziną - mężem alkoholikiem i dwójką małych chłopców. W tej gromadzie ludzi tylko Anka zasługiwała na swoje nazwisko. 
Cicha, niepozorna, trochę jakby zawstydzona swoją rodziną, ale równocześnie bardzo z nimi związana i solidarna.
Anka stała się moją drugą połową, papużką - nierozłączką. 

Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie miałam takiej przyjaciółki. 
Wracałyśmy razem ze szkoły. 
Po godzinie, potrzebnej na zjedzenie obiadu, znowu się widziałyśmy. 
Ja u niej, albo ona u mnie. 
Albo szłyśmy przed siebie. 
Godziny i kilometry rozmów. 
Podróże do jej ciotki, kiedy już się wyprowadziła do swojego nowego mieszkania. 
Wizyty u mojej rodziny. Wyprawy do sklepów. 
Marzenia, plany, drobne upominki. 
Anka miała urodziny sześć dni wcześniej. Obie spod znaku Wodnika.
Chowała się u nas, gdy jej ojciec awanturował się po pijanemu. 

Uciekałam do niej przed utyskiwaniem mojej Mamy. 
Jadała u nas obiady. Ja u niej próbowałam innych smaków. 
Jej mama robiła pyszne sałatki. Uwielbiałam patrzeć, jak szatkuje błyskawicznie warzywa, bez odrywania noża od deseczki.
Robiłyśmy zdjęcia moim aparatem. 

Chodziłyśmy na spacery z jej psem, Reksem. 
Wychodziłyśmy z domu i wędrowałyśmy przed siebie. 
Albo wsiadałyśmy w tramwaj i jechałyśmy w nieznane. 
Nie wyobrażałam sobie życia bez Anki.
Tymczasem nadeszła VIII klasa i nasze drogi zaczęły się powoli rozchodzić, chociaż pewnie wtedy jeszcze
tego nie zauważałyśmy. 
Ja poszłam do liceum, ona do technikum. 
Dostała się, choć niektórzy z nauczycieli powątpiewali w jej możliwości. Dostała się i została prymuską! Zaczęła mnie "przeganiać". 
Zaangażowała się w harcerstwo. Miała mnóstwo adoratorów. 
Zaczęła się modnie ubierać, strzyc. 
Ja, w żeńskiej klasie, ciągle sama, znalazłam się w jej cieniu.
 Jeszcze ciągle byłyśmy razem, ale Anka coraz częściej miała swoje sprawy związane z drużyną, z klasą. 
Chodzili do teatru, do filharmonii. Czasem dołączałam do nich, znałam jej niektórych kolegów i koleżanki. Czułam jednak, że jestem trochę na "doczepkę".
Obchodziłyśmy razem 18-ste urodziny. U mnie w domu. 

Ja zaprosiłam tylko Jolę, moją koleżankę z klasy w LO, reszta gości, to byli przyjaciele Anki. 
Tańczyłam z jej kolegą z klasy i nagle... powiedział, że mam ładny nosek! 
I piegi! I że mu się podoba moje spojrzenie! Urosłam! 
Pewnie tamten Andrzej nawet o tym nie wiedział, ale na długo zostawił mi w pamięci te słowa. 
Słowa terapeutyczne. Już nie byłam nijaka. Byłam jakaś! 
Potem czekałam, czy Anka przyniesie mi jakieś wieści o nim. Albo jeszcze lepiej od niego. Niestety, chwila była tylko chwilą.
Przeglądam mój pamiętnik. Wpisy:
15.021970 "...nie widziałam Anki od dwóch dni..."
12.03.1970 "...podziwiam Ankę, chciałabym , żeby była szczęśliwa..."
20.07.1970 "...tęsknię za Anką, chcę , żeby już wróciła!"
18.08.1970 "...byłam z Anką na wsi, wszystko jej się podobało, łącznie z wujkiem.."
18.01.1971 "...przyjaźń, to najpiękniejsza rzecz na świecie, uważam się za przyjaciółkę Anki..."
7.02.1971"...dziś urodziny Anki, dałam jej kaktusa..."
23.02.1971"...miałam do ciebie żal, Anka. Tak bardzo chciałam być z tobą w tą niedzielę, chociaż na krótko. Byłam taka szczęśliwa, gdy szłam do ciebie. Myślałam, że pójdziemy jak zwykle, przed siebie. A ciebie nie było. Cała radość wyleciała ze mnie...płakałam..."
No tak. A potem była matura. 

Od Anki dostałam żółtego złocienia, którego zasuszyłam. 
Zdałam na psychologię i przez chwilę znowu byłam w centrum. 
Byłam studentką! 
Anki technikum trwało pięć lat. 
Mama Anki witała mnie radośnie:"o, studentka przyszła". 
Rok później i Anka nią została. Zdała na budownictwo, na łódzkiej politechnice. 
Ja wyprowadziłam się z bałuckiej kamienicy na daleką Retkinię. Nasza "papużkowa" przyjaźń stała się wspomnieniem.
Widywałyśmy się jeszcze. 

Bywała u mnie, a ja u niej. 
Poznała Tomka i zakochała się. 
Spędziliśmy razem Sylwestra u jego znajomych, w olbrzymim mieszkaniu na Piotrkowskiej. Cały czas czułam się "obok". Byłam sama.
Zaprosili mnie na ślub i na wesele. 

Potem wyjechali do Piotrkowa odpracowywać stypendium. 
Anka zaszła w ciążę i w lutym w 1980 roku urodziła Michała. Po jakimś czasie dostali mieszkanie w Łodzi i urodził się Krzysio.
Przez ostatnie dwadzieścia kilka lat widziałyśmy się trzy-cztery razy. Czasem łączyły nas kartki świąteczne...
Aż tu nagle...!
Zaczęła się całkiem nowa opowieść z Anką! Ona jest tak nowa, że nie można jej dotykać! 

Trzeba ją pielęgnować, jak nowo posadzony kwiat. 
I nie zaglądać pod spód, czy puszcza korzonki...:)))
Pozdrawiam Cię, ANKA!!!

niedziela, 6 lipca 2008

Chłopcy


Pierwszym chłopcem, który zwrócił na mnie w szkole uwagę był Adaś K. Adaś miał piękne, długie, gęste rzęsy, jak dziewczyna. 
W ogóle miał w sobie coś dziewczyńskiego, w zachowaniu i w naturze. Wyrażał się w sposób wyszukany, nie przeklinał, nie rozrabiał. Był bardzo dobrym uczniem, chyba najlepszym wśród chłopaków. Zawsze schludnie ubrany, w granatowej bluzie z wyłożonym kołnierzem jasnej koszuli. 
Adaś w ogóle mi się nie podobał, był niższy ode mnie i zbyt układny. 
Ale oczywiście imponowało mi to, że ja mu się podobam. Zawsze zapraszał mnie do tańca na szkolnych zabawach i mogłam być pewna, że dzięki Adasiowi nie będę stała sama w kącie albo tańczyła tylko z innymi dziewczynami. 
Tańczyliśmy "dwa na dwa" albo "jeden na jeden". Takie umówienie się, co do rytmu bardzo ułatwiało sprawę!:)) 
Adaś czytał i bezkrytycznie chwalił wszystko, co napisałam. Trochę, niestety, lekceważyłam Adasia. 
Po skończeniu VIII klasy już nigdy się nie spotkaliśmy.
Drugim chłopakiem, który wyznawał mi miłość, był Marek B. 

O ile Adaś nie robił tego wprost, Marek pisał do mnie liściki pełne błędów ortograficznych, często z własnymi nieudolnymi wierszykami. Podsuwał mi je ukradkiem i patrzył w milczeniu, jak zareaguję. 
Marek też był niewysoki. 
Miał tylko piękne, ciemne, jakby sarnie oczy, którymi wpatrywał się we mnie, jak wierny psiak. 
Marek też mi się nie podobał. Poza tym nie wiedziałam, jak się zachowywać wobec jego całkiem jawnego uczucia. To mnie żenowało i deprymowało. Niedawno, dzięki portalowi Nasza-Klasa dowiedziałam się, że Marek mieszka w Szwajcarii i wiedzie mu się całkiem po szwajcarsku. Hmmm... Może straciłam jakąś szansę:)))
Jawną sympatię okazywał mi jeszcze Andrzej B. niewysoki, wesoły blondyn z okrągłą buzią i Krzysiek T. z trochę większym dystansem (też niski!). 

Mnie podobali się zupełnie inni chłopcy. 
Nie wiadomo dlaczego, raczej ci rozrabiający, czasem drugoroczni. 
Wysoki Marian, podrywacz z zabójczym uśmiechem.
 Tadzio M., który nawet jakoś odwzajemniał moją sympatię, ale nie był stały w uczuciach.
No i Jacek, abnegat w czarnym golfie! 

Jacek przyszedł do nas chyba w VII klasie, był drugoroczny. 
Jakimiś drogami dowiedziałam się, że przyczyną jego kłopotów była trudna sytuacja rodzinna. To wystarczyło, żebym zwróciła na niego uwagę. Zgodnie ze swoją mantrą z wiersza o Barbarze:" lgnie do biednych, brudnych chorych i nieporządnych..."
Jacek był dojrzalszy od nas. 

Opiekował się młodszym rodzeństwem. Był odpowiedzialny. Poza tym był przystojny. Traktował mnie trochę, jak młodszą siostrę, ale mnie się to podobało. Lubiliśmy się. 
Podarował mi nawet pluszowego misia, który długo był moim talizmanem. Podejrzewam, że tego misia podebrał swojej siostrze:) 
Kiedy po pięciu latach od skończenia szkoły spotkaliśmy się z częścią klasy, Jacek dalej był przystojny! 
Tańczyliśmy. Trochę ze mną flirtował, ale z dużo większym dystansem niż dawniej. Nigdy więcej go nie spotkałam.
Z niewiadomych zupełnie i niezrozumiałych teraz powodów zadurzyłam się w Andrzeju Z.! 

Andrzej w ogóle nie był przystojny! Był drobny, niewysoki. Wcale na mnie nie zwracał uwagi. Nie wiem, czy w ogóle wtedy zwracał uwagę na dziewczyny. Kolegował się tylko z chłopakami. A mnie serce waliło na jego widok! Cóż, mawiają, że miłość jest ślepa:)))
No i był oczywiście Maciek. 

Maciek miał numer pierwszy w moim sercu. 
Zdaje mi się, że w Maćku kochałam się od bardzo dawna. Pojawiali się kolejni chłopcy, którzy stawali się obiektem moich westchnień, a Maciek ciągle był sobie w tle.
Maciek był rudy i piegowaty. 

Bardzo rudy. I bardzo piegowaty. 
Maciek był wzorcem. Potem już zawsze podobali mi się rudzi. 
Niestety, Maciek, tak jak Andrzej , nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Przyjaźnił się z Jankiem N. Siedzieli za nami, za mną i Krysią. 
Janek dla zabawy pociągał czasem za ramiączko mojego stanika. Albo za zapięcie. Takie zaloty... 
Niby się złościłam, ale miałam wtedy okazję, żeby się obejrzeć i popatrzeć na Maćka.
Było wspaniale, gdy Janek i Maciek chodzili z nami po produkty dla sklepiku. Mogłam być blisko niego... 

Jeszcze piękniej było, gdy na przerwach grywaliśmy w "listonosza", który nosił listy "zwykłe" i "polecone", to znaczy całusy ... 
 Zawsze mogło się zdarzyć, że trafiłam na Maćka!
Myślę, że Maciek nigdy nie dowiedział się o tej mojej sympatii dla niego. Kiedy po latach wymieniliśmy korespondencję na Naszej  Klasie, przypomniał mnie sobie jako "miłą koleżankę". 

A ze zdjęcia patrzy na mnie tęgawy, siwiejący rudzielec. 
I okazało sie, że wcale nie ma na pierwsze imię Maciej, tylko ...Czesław!
Cóż, życie pełne jest niespodzianek, jak mawiał jeden Forrest...

piątek, 4 lipca 2008

Postscriptum


Uświadomiłam sobie dzisiaj, że to pisanie tutaj może sprawić komuś przykrość. Ktoś może poczuć i pomyśleć, że to nie tak było, że to nieprawda.
Chcę bardzo mocno podkreślić, że wspomnienia są moje i jak wszystkie wspomnienia mają charakter subiektywny. Są obarczone błędem, bo czas mija i zamazuje przeszłość, bo tamte odczucia były odczuciami i spostrzeżeniami osoby w innym wieku i o innym doświadczeniu niż ja teraz. Każdy, kto poczuje, że to co napisane przeze mnie jest nieprawdą, będzie miał rację! Jego odczucia są prawdziwe! Tak jak moje były prawdziwe. Ale odczucia to nie fakty!!!
Kochani wszyscy czytelnicy! Możecie czytać albo nie czytać!
Możecie się zgadzać albo nie zgadzać!
Możecie komentować!
Możecie protestować!
Możecie pisać własne wspomnienia!!
Pozdrawiam serdecznie każdego, kto czyta:))

wtorek, 1 lipca 2008

100ka - nauczyciele

Na zdjęciu pani Markiewicz z Tomkiem K. w czasie zabawy ostatkowej w 1969r.

Pierwszą moją "panią" była pani Teresa Kowalczuk. 

Dosyć wysoka, szczupła. 
Nie wspominam jej jakoś szczególnie serdecznie, nie wywarła chyba na mnie wrażenia. Jedyna rzecz, jaką pamiętam, oprócz uwag na temat pisma, to fakt, że czasem sadzała mnie przy swoim biurku i kazała głośno czytać dla klasy, gdy wychodziła gdzieś na chwilę.
Druga klasa zaczęła się dramatycznie. 


Wychowawcą został pan Kozieł, na którego wszyscy mówili "kozioł".
Zdaje się, że ta nasza klasa nie była najlepsza pod względem zachowania, w każdym razie facet miał sobie lepiej poradzić.
 Być może tak było, kiedyś panował niepisany zwyczaj, że do klas "a" chodziły dzieci z najuboższych rodzin, z marginesu społecznego. 
Najlepsi, z dobrych domów, trafiali do "c". 
Pan Kozieł był surowy, głośno mówił, nie przebierał w słowach i umiał dogryźć złośliwie.
Udało mi się przenieść do klasy "b". 

W ogóle nie pamiętam nauczycielki, chyba zostawiła nas w środku roku z jakiegoś powodu.
 Na świadectwie z promocją do klasy III podpisała się pani Łysoniewska. Pani Łysoniewska była naszą wychowawczynią przez następne dwa lata. Była dużą kobietą, chyba dość przystojną, zawsze nosiła włosy ułożone w tzw. chałkę.
W V klasie przejęła nas pani Stasia Mielczarek. 

To była bardzo starsza już pani, tuż przed emeryturą. Uczyła matematyki. Była niska i przysadzista. Traktowała nas z matczyną dobrocią. Odwiedzała wszystkich po kolei w domach, poznawała rodziców, warunki domowe, atmosferę. Pamiętam, że kiedyś całą klasą wybraliśmy się do jednego z kolegów, który z niewiadomych przyczyn długo nie chodził do szkoły. Nie było żadnych kazań, pani powiedziała, że się martwimy o niego. Następnego dnia Jerzyk przyszedł na lekcje.
Kolejną i ostatnią wychowawczynią, najlepiej zapamiętaną, była fizyczka, pani Elżbieta Markiewicz. 

Była bardzo atrakcyjna, zawsze ładnie ubrana, uczesana i umalowana. Farbowała włosy na czarno. Była stosunkowo młoda. Myślę, że miała około 30tki.
 Dużo i głośno się śmiała, miała różne pomysły na aktywowanie nas. 
Po rozdaniu świadectw ukończenia szkoły odprowadziliśmy ją, dużą gromadą do domu. Nieśliśmy ogromne naręcza kwiatów, czekoladek i innych upominków. Przyjęła nas w swoim malutkim mieszkanku na Teofilowie. Dziewczyny płakały. Obiecywaliśmy sobie spotkania, odwiedziny... 
Z tego, co pamiętam spotkaliśmy się z nią raz,  5 lat po skończeniu szkoły. Byłam na I roku studiów. Wszyscy wydorośleli, ze dwie dziewczyny były już mężatkami. 
Pani Markiewicz w ogóle się nie zmieniła. Ciągle z tą samą fryzurą, kruczoczarna, elegancka...
Po wielu latach, miałam już dzieci, spotkałam ją nagle w szkole, w której miałam kurs BHP. Uczyła tam fizyki. Przybyło jej zmarszczek oczywiście, ale była cały czas TAKA SAMA!!! 

Nie wiem, czy mnie sobie przypomniała, twierdziła, że tak, ale zginęła gdzieś dawna serdeczność. Uprzejmie powiedziałyśmy sobie do widzenia...
A klasa "a" szczęśliwie dotrwała do końca z panem Koziełem. 

W czwartej uczył nas matematyki. 
Kiedy mnie zobaczył, powiedział triumfalnie "no i co Dobroń, nie udało ci się uciec przede mną..." 
 Kiedyś bezceremonialne zawołał przy całej klasie: " Dobroń nie dłub w nosie, bo to nie kopalnia!" 
Ale był dobrym matematykiem:)
Matematyki uczyła nas też pani Andrzejczak. Była równie surowa, jak pan Kozieł, ale nie taka dosadna. Uczyła jasno, konkretnie. Myślę, że dzięki niej  radziłam sobie 
nieźle z matmą w LO.
Polskiego od V klasy uczyła nas pani Miżołembska, drobna, niewysoka blondynka. 

Traktowała mnie bardzo ulgowo i jechałam na tzw. "opinii". Bardziej pamiętam ją jako opiekunkę samorządu szkolnego i sklepiku.
 Kiedyś zabrała mnie i Krysię na zebranie takich szkolnych zarządów spółdzielni uczniowskich. Byłam niezwykle przejęta. Zebranie było organizowane w wielkiej sali, siedzieliśmy przy stolikach ze "społemowskim" kwiatkiem w wazoniku i podano nam do jedzenia...flaki!!! 
Pierwszy raz jadłam wtedy flaki i bardzo mi smakowały!!
Nauczycielką, która na serio dodała mi skrzydeł, była pani Jadwiga Wojciechowska. 

Uczyła nas polskiego przez ostatnie dwa lata. 
Przeczytała moje pierwsze wiersze, o niektórych powiedziała, że "przypominają jej Jasnorzewską" i ja urosłam!!! 
Zaprosiła mnie do siebie do domu, żeby pogadać o tych wierszach. 
Kiedy już byłam w liceum, dostałam od niej pocztówkę z nosorożcem, prosiła mnie o zeszyt od polskiego z VIII klasy, jako materiał do pracy z kolejną klasą. Oczywiście zeszyt dałam, a pocztówkę mam do dziś:)
Nauczycielką, którą również miło wspominam, była pani od chemii, nazwała się Zawisza, niestety, nie pamiętam jej imienia. Dość postawna, z krótkimi, brązowymi włosami, zawsze życzliwie uśmiechnięta. Dobrze uczyła chemii i wierzyła w moje możliwości. Przydało się w LO.
Miła była też pani Garmulewicz od historii. Niestety, mimo, że ciekawie opowiadała, historii nigdy nie polubiłam ani nie zrozumiałam jej wagi. Zawsze twierdziłam, że co było to było, po co do tego wracać, szczególnie do czasów, które są tak dawne, że można się co najwyżej domyślać prawdy o nich.
W ogóle nie pamiętam nauczycielki geografii, jedynie ogólne wrażenie niechęci do tego przedmiotu, który był koszmarnie nudny i nie mogłam nigdy zapamiętać żadnych danych statystycznych, nazw regionów, miejsca złóż naturalnych, et cetera... Geografia była do bani!
Przedziwną mieszanką była biologia, która zaczęła się katastrofą. Pani Miłosz z pasją przekreśliła narysowanego przeze mnie pomidora, już nie pamiętam, z jakiego powodu... 

Dodała jakiś niemiły komentarz. Znienawidziłam ją! 
Zeszyt musiałam przepisać. 
Jednak stopniowo zaczynałam lubić biologię, pani Miłosz jakby nie pamiętała w ogóle incydentu z pomidorem, zaczęła mnie traktować lepiej, w miarę jak poznawała moje możliwości i wiadomości. 
Po pewnym czasie nawet, razem z Krysią dostąpiłyśmy zaszczytu opiekowania się aksolotlem i podlewania pracownianych kwiatów. 
Pani Miłosz była naprawdę postacią kontrowersyjną. Słabym uczniom dogryzała strasznie! Dobrych doceniała. Była niezłą dydaktyczką, ale słabą wychowawczynią moim zdaniem.
Była jeszcze pani od rosyjskiego, nie pamiętam jej nazwiska ani nawet twarzy. Kazała nam kupować "Wiesołyje kartinki", które były rzeczywiście wesołe i kolorowe, z zabawnymi rysunkami i postaciami, ale programowo nie lubiliśmy rosyjskiego. Obowiązkowo trzeba było korespondować z jakimś rówieśnikiem z ZSRR i należeć do TPPR ( Towarzystwa Przyjaźni Polsko- Radzieckiej).
W VI klasie doszedł nam język niemiecki. To był taki eksperyment. Pani Stachowiak, była kierowniczka szkoły, z jakichś powodów dorabiała do emerytury. Może chodziło o pieniądze, a może o mieszkanie służbowe przy szkole, które zajmowała, nie wiem. Pamiętam ją jako cichą, poważną, niespecjalnie wymagającą. Nawet polubiłam niemiecki, wydawał mi się logiczny i prosty. W liceum uczyłam się wszystkiego od początku i oczywiście było mi o wiele łatwiej.
Nauczycielem, który zdecydowanie niechlubnie zapisał się w mojej pamięci, był pan od śpiewu. 

Wysoki, chudy, ostry w słowach i zachowaniach. Zdarzało się, że dawał "łapy" linijką za gadanie. Raz cisnął przez całą klasę kluczami w jednego z moich kolegów, bo ten nie reagował na uwagi. Pan Oleski prowadził szkolny chór i ci, którzy na niego chodzili mają trochę inne wspomnienia. Być może pana Oleskiego zmieniała w anioła jego pasja:)))
Co roku zmieniali się nauczyciele W-F. 

Niezależnie od tego, gimnastyki nie znosiłam i nie mogę się nadziwić temu, że na świadectwie ukończenia szkoły mam z wuefu piątkę! 
Lekcji unikałam, jak mogłam. 
Chodziłam do dentysty, albo robiłam zakupy do sklepiku, a raz w miesiącu z ulgą meldowałam :"niedysponowana". 
Konieczność rozbierania się w wielkiej przebieralni, przesiąkniętej zastarzałym odorem niemytych nóg, gumowych tenisówek i spoconych ciał wywoływała we mnie chęć ucieczki. 
Nienawidziłam gier z piłką, siatkówki, zbijaka. 
Zawsze się bałam, że mnie piłka uderzy w twarz. 
Nie umiałam robić przewrotów, z jakiegoś powodu byłam przekonana, że grozi to skręceniem karku. 
Jako tako skakałam przez kozła i wzwyż . To wszystko. 
W V klasie przez pół roku mieliśmy obowiązkowy basen. To było jeszcze gorsze! 
Zbiorowy prysznic, maszerowanie w samym kostiumie, zapach chlorowanej wody, charakterystyczny pogłos wielkiej sali tłumiony przez czepek... 
Byłam raz, robiliśmy "korki". Ale na następnych zajęciach trener kazał skakać z brzegu do wody! Nie chciałam. Zamiast na basen następnym razem poszłam na wagary! Pierwsze w życiu! 
Już nie pamiętam, jak to się skończyło. W każdym razie pływać się nie nauczyłam, a trója na świadectwie z tego przedmiotu była jedyną przez całą szkołę podstawową.
Prac ręcznych uczyła nas niepozorna, nijaka kobieta, pani Nowakowska. Usiłowała nauczyć mnie robić na drutach i szydełku. Niestety, szalik na ocenę został wykonany (w ciągu jednego wieczoru zresztą) przez znajomą mamy, panią Szerową. Mój nie nadawał się do niczego!!! 

Ale szycie wychodziło mi lepiej. Bluzka bez rękawów, biała w delikatne, seledynowe groszki udała mi się całkiem dobrze. Nawet ją potem długo nosiłam. 
Oprócz szycia miałyśmy też gotowanie. Wytwarzałyśmy olbrzymie ilości sałatek, którymi częstowałyśmy chłopaków. 
Oni mieli w tym czasie zajęcia w pracowni "męskiej". Z młotkami i obcęgami. Po pół roku nastąpiła zmiana i gotowaniem zajęli się nasi koledzy, a my ćwiczyłyśmy koszmarnie nudne pismo techniczne w sali pachnącej metalem i smarem do maszyn.
W szkole podstawowej byłam dobrą uczennicą. Żaden z nauczycieli nie wyrządził mi nic tak bardzo złego, że wspominałabym go z nienawiścią lub lękiem. Może miałam szczęście?
Szkoła nr 100 już dawno nie istnieje. W tamtym budynku mieści się teraz LO XIII. 

Weszłam tam kiedyś i... prawie nie poznałam wnętrza. 
Moja szkoła została tylko w moich wspomnieniach.