wtorek, 26 sierpnia 2008

Bogusia, Wiesia i ...

Bogusia i ja. Murzasichle 1977r.

Bogusia zapadła mi w serce. 

Była równocześnie inna i taka jak ja. Wysoka, szczupła, z jasnymi włosami. Chodziła wyprostowana, co sprawiało, że wyglądała na pewną siebie, zdecydowaną. 
Równocześnie była zwyczajna, "normalna". Dogadywałyśmy się doskonale.
Bogusia była dojrzalsza, samodzielniejsza. Pewna swoich racji. Wkrótce stałyśmy się nierozłączne. Zdaje się jednak, że ona szła przodem, a ja za nią..

U Bogusi w domu czułam się jak u siebie. 
Mieszkała z trzema kobietami - mamą, babcią i ciotką. I z suczką Kropką. Ojca straciła dość wcześnie, zmarł, gdy miała 12 lat.
Jej mama była dużą, postawną kobietą. Ciotka przeciwnie, z wadą kręgosłupa, drobna, siedziała całymi godzinami zgarbiona przy stole i rozwiązywała krzyżówki. Lubiłam je i one mnie chyba lubiły. Dostawałam tam jeść i dobre słowo.
W okienkach między zajęciami szłyśmy na Armii Ludowej. 

W kąciku oddzielonym zasłonką, przy świetle małej lampki, gadałyśmy do upojenia. Opowiadałyśmy sobie swoje życie, plotkowałyśmy o koleżankach, wykładowcach, o kuzynce Ewie..:) 
 Czasami ciotka Danusia głośno komentowała te nasze rozmowy albo wtrącała swoje trzy grosze. Bogusia się złościła, mnie to specjalnie nie przeszkadzało. Byłam przyzwyczajona do życia "na kupie".
Babcia, nieustannie zajęta w kuchni, wołała nas na zalewajkę, albo na pomidorową... 

Czarna Kropka podnosiła się leniwie spod maszyny do szycia, gdzie najchętniej spała i wtykała mi nos na kolana, domagając się pieszczot.
Piłyśmy morze herbaty. Herbaty parzonej w szklankach, mocnej, czarnej od fusów...
Robiłyśmy dla siebie nawzajem notatki z wykładów. Uczyłyśmy się razem do egzaminów. Wybierałyśmy te same grupy na zajęciach.

Dwie dziewczyny na B.
Około III roku studiów Bogusia zaczęła zajmować się Pawłem, chłopcem z Domu Dziecka. Poznała go na koloniach letnich. 

Paweł był ślicznym czterolatkiem, miał ciemne włosy i czarne oczy. Zawojował wszystkie kobiety w rodzinie. Najpierw Bogusia przyprowadzała go na soboty i niedziele, potem na święta, ferie, na coraz dłużej... 
Wreszcie stało się jasne, że Paweł zostanie w jej życiu na długo. 
Jej chłopak , a późniejszy mąż, zaakceptował Pawła. Na ślubnych zdjęciach Bogusi i Włodka jest też Paweł w malutkim garniturze:))) Stali się od razu pełną rodziną:)))
Podziwiałam Bogusię za to, co robiła. 

Od początku wiedziała, że Paweł to nie jest chwilowy kaprys. Była zdecydowana na konsekwencje swojej decyzji. Zawsze serdeczna i życzliwa dla innych, nie zawodziła, ani w przyjaźni ani w innych sprawach.
W ciągu kolejnych lat urodziła dwóch synów.

 Dzięki Pawłowi jest już babcią:)
Nadal się przyjaźnimy. I całe szczęście...!


Jakoś w trakcie studiów, nie za bardzo pamiętam kiedy, zaczęła się moja przyjaźń z Wiesią. 

Wiesia, w odróżnieniu od Bogusi, była miękka, ciepła i jasna. 
Pulchna, niewysoka, z burzą jasnych loczków. Roześmiana. Uwiodła tym uśmiechem moją Mamę. 
Gdy wyjeżdżała na wakacje, przysyłała mi kartki z pozdrowieniami. Czasem listy, pisane okrągłym, zamaszystym pismem.
Wiesia mieszkała w Pabianicach. Codziennie dojeżdżała na zajęcia pociągiem. 

 Odwiedzałam ją w tych Pabianicach na ulicy Moniuszki, gdzie mieszkała ze swoją siostrą bliźniaczką. Siedziałyśmy w małym pokoju przy piecu i jadłyśmy ciasto pieczone przez siostrę Dorotę. Dorota była duszą domową, Wiesia duszą rozrywkową:))

W 1980 roku Wiesia zaprosiła mnie na swój ślub, potem na wesele. Wcale nie chciało mi się iść. Był 11-ty maja. Wiał wiatr i czekała mnie długa, nudna podróż do Pabianic. 

Założyłam zieloną, lureksową sukienkę i pojechałam. 
Na głowie miałam zrobioną niedawno, pierwszą w życiu, trwałą ondulację:))) Siedzieliśmy przy kilku zestawionych, długaśnych stołach. Uśmiechałam się bezosobowo do nikogo, bo nikogo tam prawie nie znałam. 
Nagle zaczął się jakiś szum i usłyszałam, że "Andrzej Piątkowski przyszedł". Czekali na niego z dawaniem zbiorowego prezentu. Tak poznałam swojego męża:)))
Wiesia i Grześ wpisali się w nasze życie na stałe. Są jednymi z niewielu naszych zaprzyjaźnionych małżeństw. 

Nasze dzieci dziedziczyły po ich synach śpioszki, pieluchy, spodenki. 
Ich syn Jacek jeździł w wózeczku po naszej córce... 
Długo pracowałyśmy z Wiesią w tej samej poradni. 
Spędzaliśmy razem Sylwestry. 
Wiesia urządzała tradycyjne imprezy ostatkowe. 
Mamy bardzo wiele wspomnień. I wspólnych zdjęć. I nowych, świeckich tradycji:)))

Zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się na mojej drodze Rena. 

Przed egzaminem z nauk politycznych poczułam się bardzo źle. Rena odstąpiła mi swoją kolejkę, potem chyba odwiozła mnie do domu. 
Jeszcze bardziej potem zaprosiła mnie do siebie. 
Mieszkała w uroczym miejscu Łodzi, na ulicy Skrzydlatej. Z jej domu był tylko krok do lasu łagiewnickiego. 
Byłam u niej kilka razy, poznałam jej przystojnego kuzyna Jacka, który nagle wlał gorącą czekoladę do mojej duszy - powiedział, że jestem ładna!!! Jacka spotkałam tylko raz w życiu, ale i tak na zawsze pozostanę mu wdzięczna:)
Rena nagle zaczęła do mnie pisać listy z wakacji w Karwi. 

Zakochała się, miała jakieś wątpliwości. 
Odpisywałam jej filozoficznie i z głębi serca, bo doświadczeń nie miałam żadnych! Nagle okazało się, że są razem, że pobierają się, że Rena zostaje w Sopocie.
Romantyczny ślub - oni i świadkowie. Za bukiet - maki zerwane rano przed blokiem. Sukienka prosta, biała, jak od pierwszej komunii... Żadnych welonów. Żadnego wesela. 

Zamieszkali w miniaturowej kawalerce z materacem zamiast łóżka. Za oknami szumiała Zatoka Gdańska. Odwiedziłam ich w Sopocie dwa razy, rok po roku. Potem jeszcze raz, z Andrzejem. Ich życie, proste, bezpretensjonalne, wydawało mi się ideałem...
W 1980 roku Rena urodziła Jaśka, potem Anię. Potem Marysię. Potem Krzysię...

 Przeprowadzili się do Gdyni. 
Korespondowałam z nią jeszcze przez jakiś czas.  
Nagle ochrzciła się. 
Nagle stała się ortodoksyjną katoliczką. 
Korespondencja nasza urwała się też nagle. J
a ją urwałam. Nie poradziłam sobie z jej wiarą. Szkoda:(

Była jeszcze Kasia Pawłowska. Ekscentryczna Kasia, która kochała swojego jamnika Fido i film "Hair". 

Mieszkałyśmy w sąsiednich blokach i często ją odwiedzałam. 
Spotykała na swojej drodze oryginalnych mężczyzn, którzy ją niszczyli . 
W rezultacie wyszła za mąż za narkomana i dzieliła z nim ten trudny los. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje.

Wreszcie Bogdan. Kumpel, prawie przyjaciel. 

Był jednym z sześciu facetów na roku. Maturę robił w Technikum Mechanicznym. Zdawał do szkoły aktorskiej, ale go nie przyjęli. Tańczył w zespole "Harnama". Człowiek orkiestra. Poza tym był swojski, chłopak z Chojen.
Bogdan był niewysokim blondynem. W żaden sposób nie wzbudzał mojego zainteresowania jako mężczyzna, ale lubiłam go bardzo. 

We trójkę z Bogusią uczyliśmy się do egzaminów. Pomagałyśmy mu w niemieckim. Bogdan ze swoim uroczym uśmiechem potrafił działać cuda na różnych zajęciach, szczególnie prowadzonych przez kobiety. 
Około II roku zakochał się w Renie. Ona chyba też w nim. Byli ze sobą długo. Potem się rozstali. Bogdan bardzo to przeżywał. Wybrał mnie sobie na powiernicę. 
W środku księżycowej nocy, w czasie obozu naukowego w Eligiowie, chodziliśmy po szosie i po polach kartoflanych. Słuchałam go. Czułam się wyróżniona, w końcu było tam jeszcze ze dwadzieścia dziewczyn.
Zaraz po studiach, nieoczekiwanie dla mnie, oznajmił, że się żeni. 

Na ślub wypożyczył sobie ...frak! 
Elżbieta, jego żona, wkrótce urodziła córkę. Wyjechali do Zduńskiej Woli, Bogdan dostał tam pracę.
Teraz. po 30-stu latach widzę go na zdjęciach w Naszej Klasie - siwy pan, zdobywca jaskiń, jeździ na nartach i na rolkach! Cały Bogdan!
Inne twarze i imiona ze studiów stosunkowo mi bliskie, to Małgosia, urocza blondynka z wysokim czołem. Janeczka, z dołeczkami w policzkach. Jola, śmieszka, jedna z pierwszych mam na roku. Wysoka Magda, rzeczowa i dosadna. Długowłosa Alina...
Nie mam prawie żadnych zdjęć:(

środa, 6 sierpnia 2008

Psychologia-ludzie i ludziska











W drodze z Eligiowa do Sulmierzyc na codzienną porcję diagnozowania...


Na tej wymarzonej psychologii nie czułam się komfortowo. 
Wbrew moim naiwnym oczekiwaniom, prowadzący zajęcia wcale nie byli życzliwymi, empatycznymi (to słowo poznałam później) ludźmi, realizującymi założenia psychologii humanistycznej:))))
Być może takim człowiekiem był profesor Gerstmann, ale tak się go bałam, że nie dane mi było doświadczyć jego mądrości.
Doktor Lucyna G., młodziutka wtedy, świeżo po doktoracie (mówiło się, że wyjątkowo zdolna i wyjątkowo młoda, jak na doktorat, miała 28 lat), siała grozę swoją zasadniczą miną i nieprzejednaną postawą "belfra". Pamiętam ją jako niewysoką, pulchnawą brunetkę, z zawsze zaciśniętymi ustami i ściągniętymi brwiami. Często nosiła mini spódniczki i fryzurę na "pazia". Katowała nas żmudnymi dyskusjami na temat "Wstępu do psychologii" Tomaszewskiego. Dyskusje miały wysoki poziom intelektualny i w związku z tym niewielu dyskutantów:)) 

Z którychś zajęć pani doktor nas wyprosiła, orzekłszy, że jesteśmy nieprzygotowani. Nie stroniła od przykrych słów. Nie była w związku z tym lubiana. Obdarzono ją wdzięczną ksywką "Lucy".
Jakoś z panią G. się zgrałam. Ona lubiła testy, eksperymenty i tabelki i ja też:) Była jedyną, która stawiała mi piątki z ćwiczeń. Więc w końcu wybrałam ją na promotora swojej pracy magisterskiej. 

Recenzentem był profesor Gerstmann. On za pracę postawił mi czwórkę. 
Na egzamin szłam pełna dobrych myśli. 
Niestety. Trzecim w komisji był dziekan, albo prodziekan, chyba historyk. Nikt mnie nie uprzedził, że on też może zadawać pytania!!! 
Spytał mnie o coś z pogranicza historii współczesnej i polityki. Oczywiście mnie zatkało! Po wyjściu nawet nie byłam w stanie powtórzyć, o co mnie pytali. Pani G. na moje nieśmiałe:"jak mi poszło", machnęła z niesmakiem ręką i zadarła wysoko swój i tak zadarty nos. Z zaciśniętymi ustami pokazała mi plecy. I tyle ja widziałam. To było najbardziej upokarzające przeżycie na całych studiach:(
Panią G. spotkałam po kilkunastu latach na warsztacie prowadzonym przez Andrzeja Samsona. Robiła wrażenie wyluzowanej i była ze wszystkimi na "ty". Nie spytałam jej, czy mnie pamięta.
Profesor Gerstmann był autorytetem. 

Był dużym, zwalistym mężczyzną. Gdy wdrapał się na trzecie piętro instytutu, bywał zasapany. Do studentów miał stosunek odrobinę ironiczny i zdystansowany. Wykłady prowadził ciekawie, choć nie tak porywająco, jak doktor Wierzbicki z psychiatrii. Nie mówiło się o nim Gerstmann, tylko po prostu "profesor". Było wiadomo, o kogo chodzi, bo był tam jedynym profesorem !
6-go grudnia 1983 roku, dokładnie w 6t-ą miesięcznicę naszej córki Kasi, cała rodzina Gerstmannów zginęła tragicznie w czasie wybuchu gazu, w bloku na Retkini. Profesor, jego żona, ich dwóch synów (jeden z nich, Przemysław też był psychologiem) i syn Przemka, Bartek. Synowa Iza, była w pracy...
Na wykłady z ekonomii politycznej chodziliśmy do gmachu Ekonomii. Wysoki, chudy, nerwowy pan doktor Kropiwnicki też mówił ciekawie, ale chyba nie za bardzo lubił studentów. 

Poza tym zapamiętałam go jako dość niechlujnego faceta, w pomiętym i poplamionym garniturze. 
Inaczej magister Marek Belka, prowadzący ćwiczenia. Ten był bardzo schludny, ułożony, cichy i systematyczny. Na zajęcia przychodził z modną wtedy, sztywną, czarną aktówką, za którą się trochę chował.
Poczciwy doktor Miller od statystyki i rachunku prawdopodobieństwa uśmiechał się często i zachęcająco. Nie było łatwo u niego zdać, ale przynajmniej nie robił uszczypliwych uwag na temat naszej inteligencji.
Nieduży, okrągły i ciągle spocony docent Gregorowicz od logiki, chodził w czarnym garniturze z kamizelką. Długo sapał, gdy już wszedł do nas na wykład. Potem obficie pryskał śliną na siedzących w pierwszych rzędach. Krążyły plotki, że potrafi być porywczy i grubiański. Na szczęście nie zdawaliśmy egzaminu z logiki.
Z Gdańska przyjeżdżał dwa razy w miesiącu docent Rembowski, który nauczał nas psychologii rozwojowej i wychowawczej. Ten był niefrasobliwy i nie przykładał szczególnej wagi ani do punktualności, ani do składanych obietnic. Wykładał swobodnie, z dużą ilością dygresji. Egzamin zdawało się trójkami i ten jeden jedyny raz czułam się potraktowana jak partner w dyskusji.
Ćwiczenia, seminaria i konwersatoria z psychologii wychowawczej i rozwojowej prowadziły dwie młode kobiety, panie Niedźwiecka i Żmijewska. Niestety, zlały mi się we wspomnieniach i nie potrafię odróżnić jednej od drugiej. 

Za to doktor Jaroszczyk-Steiner pamiętam bardzo dobrze. 
Jasnowłosa, zawsze nienagannie ubrana, elegancka. Bardzo kulturalna w kontakcie. Prawie cały czas się uśmiechała, co nie znaczy, że była ciepłą, miłą blondyneczką. Trzymała duży dystans i niełatwo ją było zbajerować:) Była wymagająca i krytyczna, ale raczej nie czepiała się bez powodu.
Było jeszcze dużo innych osób, które zjawiały się przed nami "na katedrze"... Lektorzy, panie od ćwiczeń ze statystyki, logiki i filozofii, fachowcy od nauk politycznych, delikatna profesor Ija Lazari-Pawłowska od etyki, której wykłady głupio opuszczałam, no i oczywiście cała plejada wojskowych na szkoleniu obronnym, które przez cały trzeci rok zatruwało nam każdy piątek od 8.00 do 14.00!!! 

Panowie majorzy i kapitanowie niezmiernie serio traktowali swoją powinność, opowiadając nam o taktyce wojennej, zasadach obrony przeciwlotniczej, budowie radiostacji, typach granatów i używaniu maski przeciwgazowej. 
My, niewdzięczne i prześmiewcze, chichotałyśmy po kątach. Najśmieszniej było na szkoleniu sanitarnym, kiedy pan major miał opory przy nazywaniu pewnych części ciała:))) 
Żeby sobie umilić tę nudę, zapisywałyśmy z Bogusią różne śmieszne powiedzonka. Niestety, czas porwał wszystko z papieru i z pamięci...
Muszę przyznać, że wiele uczących nas osób było bardzo rzetelnych i starało się nas dobrze nauczyć. 

Chodziliśmy na praktyki w wiele miejsc, uczestniczyliśmy w różnych eksperymentach i przedsięwzięciach. 
Byliśmy w żłobku, przedszkolu, domu dziecka, pogotowiu opiekuńczym, w Poradni Wychowawczo-Zawodowej. 
Doktor Jaroszczyk zorganizowała nam praktyki w zakładzie pracy chronionej dla osób upośledzonych. Dorośli z upośledzeniem w stopniu lekkim i umiarkowanym zajmowali się tam głownie pakowaniem kwasku cytrynowego do torebek. Robiliśmy im kontrolne badanie testem Wechslera.
Przez cały jeden semestr każdy zajmował się jakimś wybranym dzieckiem, które musiał zdiagnozować i ułożyć dla niego program pracy terapeutycznej, wtedy nazywało się to reedukacja. 

Chodziłam do chłopca, mniej więcej dziesięciolatka, i raz w tygodniu, z samego rana, katowałam go jakimiś ćwiczeniami. Pracowaliśmy w pokoju, który był równocześnie sypialnią, jadalnią i bawialnią, na dużym, okrągłym stole przykrytym koronkowym obrusem...
Doktor "Lucy" wprowadziła nas w program badania wcześniaków. 

W szpitalu na Spornej robiłyśmy wywiady z rodzicami i chyba jakieś testy z dziećmi.
Dzięki doktorowi Warzyńskiemu, w ramach psychologii społecznej, jeździłam kiedyś całą noc z patrolem policyjnym. Zaliczyłam pościg za włamywaczami, interwencję w kłótnię rodzinną, wizytę w izbie wytrzeźwień i nocny pobyt na posterunku. Było super!
Byliśmy też w szpitalu psychiatrycznym na oddziale obserwacyjnym. Chodziłam długo po korytarzu, pod rękę ze schizofreniczką i słuchałam jej opowieści.
Przemek Gerstmann, stawiający u nas pierwsze kroki jako asystent, zaszalał i kazał przeprowadzić wywiad z ciekawą osobą, wykorzystując nowoczesne metody:) Zrobiłam to przy pomocy mojego wielkiego, szpulowego magnetofonu! Osobą, z którą rozmawiałam był jakiś chłopak, nie mam pojęcia skąd go wytrzasnęłam!
Byliśmy też na letnim obozie naukowym. Spaliśmy w starej szkole, wszystkie razem w wielkiej klasie. Dwóch naszych kolegów miało oddzielny apartament, na korytarzu! 

Codziennie rano, po wspólnie zjedzonym śniadaniu, braliśmy nasze pomoce naukowe (wielkie torby z testami) i wędrowaliśmy kilka kilometrów do szkoły zbiorczej w Sulmierzycach, gdzie robiliśmy badania, żeby zdiagnozować dyslektyków. 
Niektóre badania robiliśmy w domach, wędrując po okolicznych wsiach. Wieczorami lało się wino. Niestety nie było to stare wino, tylko całkiem młody sikacz, po którym ostro się rzygało!!! (No, ja nie piłam dużo, to i nie chorowałam:)))
W tych trudnych warunkach i przy pomocy takiej skromnej kadry wyrośliśmy na całkiem przyzwoitych fachowców.
Kolega Krzysztof K., to znany dziś i szanowany psychoterapeuta, dyrektor znanego instytutu.
Kolega Valdi i koleżanka Ola zostali na uczelni i gnębią kolejne roczniki studentów.
Koleżanka Ewa, w której beznadziejnie kochał się Krzyś, oraz trzy inne nasze koleżanki, Joasia, Monika i Wiesia, to wzięte psychoterapeutki z certyfikatami.
Spora grupka piastuje lub piastowała stanowiska kierownicze w różnych instytucjach.
Ja...No, cóż, jestem psychologiem:)