niedziela, 30 listopada 2008

Strona taty - Antosia i...

Marysia, Antosia, Staś i Franek. ok. 1942r.
Niedawno dowiedziałam się, jak nazywali się moi pradziadkowie! 
Ze strony dziadka Szczepana - Wojciech (urodzony 13-tego!) i Antonina Janiak, ze strony babci Marianny - Tomasz i Karolina Mamos. Wszyscy pochodzili z tych samych okolic, z ziemi sieradzkiej.
Szczepanowi pierwsza urodziła się córka Antonina. Dostała więc imię po swojej babci. Szczepan miał 22 lata.
Ciotka Antosia przyjechała do Łodzi długo przed wojną. Wyszła za mąż za młodszego o 2 lata Franka Króla. Gdy miała 25 lata urodziła córkę Marię, a dwa lata później syna Stasia.
Franek był dozorcą w kamienicy przy Kościuszki.

 Mieszkali w służbówce, z wejściem z bramy. 
W czasie wojny często gościli (i pewnie żywili) swoje rodzeństwo. 
To tam Kazik, brat Janka, poznał Celinę a Janek Sabinę. Celina przyjaźniła się z Marysią. Była od niej 8 lat starsza.
"Kiedy Rosjanie weszli, Marysia miała 18 lat", tak Mama zawsze obliczała wiek Marysi. Była zatem panną na wydaniu.
Nie wiem, jaki był stosunek ciotki do córki, ale wyglądało na to, że zawiodła jej oczekiwania. 

Długo nie wychodziła za mąż, oddana bez reszty swojemu bratu, Stasiowi. Marysia zrobiła tylko tzw. "małą maturę", pracowała jako urzędniczka. 
Staś skończył prawo i robił coraz większą karierę.
 Przystojny, wygadany, ze specyficzną wymową, zawracał w głowie wielu pannom. 
Marysia była wiecznie sama. Ciągle jeździła na wczasy, skąd przysyłała widokówki i zdjęcia. Wydaje się, że była niebrzydką kobietą, ale może odstraszała poglądami. Powoli zaczynała tyć i robiła się podobna do matki.
Ciotka Antosia zawsze w mojej pamięci i na zdjęciach była gruba. Czesała się w nieśmiertelnego koka. Mówiła głośno i bez ogródek.
Franka prawie nie pamiętam. Miał wylew, po którym jeszcze trochę żył ze sparaliżowaną jedną stroną ciała. Pamiętam, że utykał. Przestał być dozorcą. Lokatorzy kamienicy pouciekali, pewnie byli to Niemcy. Pozostawały puste mieszkania. 

Ciotka z wujkiem i dziećmi wprowadzili się do oficyny i zajęli duże mieszkanie na trzecim piętrze. 
Kiedy ich odwiedzaliśmy, wydawało mi się, że żyją w luksusach. 
Najpierw trzeba było zadzwonić dzwonkiem (nie pukać!). 
Wchodziło się do dużego przedpokoju o nietypowym kształcie wielokąta. Na wprost była łazienka(!) i ubikacja(!). Po prawej stronie - drzwi do kuchni. Kuchnia miała okno. Przy kuchni była spiżarnia(!). 
W kuchni stało pełno naczyń, których przeznaczenia nawet nie znałam. 
Z przedpokoju w lewo wchodziło się przez oszklone drzwi do dużego pokoju z balkonem, a z niego do mniejszego pokoiku-sypialni. 
Meble były ciemne, na wysoki połysk. Stół przykryty koronkową serwetą. 
W kredensie, za szybami przechowywano przeróżne naczynia stołowe. 
Na ścianie wisiała makietka pokoiku góralskiego (pewnie przywieziona przez Marysię z Krynicy). 
Ten mini świat zwieszony w powietrzu fascynował mnie. 
Na framudze drzwi zawieszona była srebrna szufeleczka ze szczoteczką do zmiatania okruchów ze stołu! Czułam się tam, jak w powieści.
Franek zmarł z powodu drugiego wylewu. A może ze zgryzoty, bo Marysia nieoczekiwanie przyprowadziła do domu faceta, za którego chciała wyjść za mąż. Poznali się na wczasach oczywiście. Facet miał na imię Jurek i był o sześć lat młodszy od Marysi. Zresztą wyglądał na młodszego.
Franek zmarł w 1959 roku, Marysia wzięła ślub w 1958. 

Franek nie doczekał się wnuków. Jego pogrzeb był pierwszym, w którym brałam udział. Miałam 5 lat. W kaplicy na cmentarzu na Dołach było dużo ludzi. Mdły zapach świec i cmentarnych kwiatów to pewnie tylko moja wyobraźnia, ale pamiętam przejmujący chłód złożonych dłoni wujka, które mi kazali pocałować na pożegnanie. To było przerażające!
Grób Franka na Dołach długo był jedynym, który odwiedzaliśmy we Wszystkich Świętych. 

Spotykaliśmy tam różne osoby, nie spotykane w innych okolicznościach. Wujka Staśka, ciotkę Monikę, Danusię Glapską z dziećmi, Stasia, Marysię i oczywiście Antosię. Antosię grubą, uczesaną w koka, w chustce na głowie, w pelisie pachnącej naftaliną...
Marysia i Jurek zostali w mieszkaniu na Kościuszki. 

Gospodynią zawsze była ciotka. Mówiła głosem nie znoszącym sprzeciwu. Gotowała. Robiła zakupy. Karmiła wnuczkę. 
Latem zabierała wnuki i wyjeżdżała z nimi na cały sezon na letnisko wykupione do spółki przez Marysię i Stasia. 
Maj, czerwiec, lipiec, sierpień w Kolumnie, na Rogach... 
Jeździliśmy do nich z wizytą. Czasem zostawałam na kilka dni. 
W Kolumnie poznałam Małgosię Szwalbe. Była śliczna. Miała tyle lat, co ja i mieszkała w Łodzi na ulicy Nawrot. Jej tata miał tam zakład krawiecki. Zaprzyjaźniłyśmy się. Odwiedziłam ją kilka razy w tym ciemnym, parterowym mieszkaniu, z oknami wychodzącymi na ruchliwy chodnik. Jej mieszkanie wydawało mi się równie luksusowe, jak mieszkanie ciotki. Z ciężkimi, ciemnymi meblami, wielkim stołem pośrodku jadalni i kredensem z kryształowymi szybkami.
Z Małgosią znalazłyśmy w Kolumnie nad rzeką malutki "półwysep", który stał się naszą zaczarowaną krainą. Chowałyśmy się tam z lalkami przed wszystkimi, a głównie przed Ulą, córeczką Marysi, która zamęczała nas swoją obecnością. 

Kilka lat później usiłowałam odnaleźć półwysep, ale zniknął w tajemniczy sposób, jak cały tamten czas.
Na początku lat 70-tych Antosia zaczęła chorować na cukrzycę. Coraz trudniej jej było chodzić, coraz trudniej było się z nią dogadać. Ciągle jednak rządziła w swoim domu. Wreszcie Staszek z Marysią postanowili umieścić ją w domu dla przewlekle chorych. 

Tam zmarła w 1976roku. Przeżyła Franka o 17 lat.

niedziela, 16 listopada 2008

Wandzia i Zygmoncik...

Ja i Zygmoncik
Aleksandrów, ok.1964r.

Wanda, rocznik 1948. 
Nie wiem o niej zbyt wiele. 
 Średnie dziecko, zawsze trochę w cieniu Krysi. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Kiepsko jej szło w szkole. Skończyła chyba jakąś zawodówkę w Aleksandrowie. Pracowała, jak większość mieszkańców miasteczka, w fabryce pończoch i skarpet.
Krótko przede mną wyszła za mąż. Jej męża nigdy nie poznałam. Nie wiem nawet, jak się nazywał. Chyba nie był wzorowym mężem, zdaje się że pił. Zmarł tragicznie przed dwoma laty.
Wanda urodziła rok po roku dwóch synów, Jarka i Przemka. Nic o nich nie wiem.
No, i Zygmunt. Zygmuś, Zygmoncik. 

Tak do niego mówiły ciocia i Krysia. 
Urodziliśmy się "niedaleko" siebie. Zygmuś w samej końcówce roku 1953, 30-tego lub 31-go grudnia. Zrobili go o rok młodszym. Oficjalna data urodzin, to 1.01. 1954r. 
Jest starszy ode mnie o 6 tygodni. 
Może dobrze, że go odmłodzili. Chociaż starszy, przez długi czas był mniejszy ode mnie. Niższy, szczuplejszy, taki mikrus. 
Jako dzieci lubiliśmy swoje towarzystwo i chętnie bawiliśmy się razem. Chodziliśmy do drewutni. Pachniało w niej drewnem, wiórami i klejem. Pełno tam było zakamarków, miejsc do siadania, wspinania się i chowania. Było ciepło, cicho, bezpiecznie. 
Bawiliśmy się w dom, w sklep, słuchaliśmy deszczu. 
Jedliśmy podwieczorki. Biegaliśmy po błocie, po kałużach, między mokrymi kwiatami słoneczników i peoni na grządkach. 
Wyrywaliśmy z ziemi cienkie, młode marchewki i opłukiwaliśmy przy studni. Chodziliśmy do lasu, do "Berlina", czyli miejsca, gdzie kręcono "Czterech pancernych. 
Czasami spałam u nich, to było jak wakacje. 
Za gęstymi, ciężkimi zasłonami, przy zamkniętych okiennicach, robiło się ciemno. Była to ciemność NIEPRZENIKNIONA. Otwierałam i zamykałam oczy. Nic się nie zmieniało.

Zygmunt kiepsko się uczył. Powtarzał którąś klasę. 

Kiedy ja już byłam w liceum, on kończył podstawówkę. Pomagałam mu w matematyce. 
Wtedy już malował. 
Nawiązał kontakt z Tereską, siostrą Iwonki i bardzo chciał zdawać do szkoły plastycznej, do której ona chodziła. 
Nie zdał. Ani tam, ani do zwykłego liceum. 
Poszedł do zawodówki w Aleksandrowie.
Jego obrazy nie podobały mi się, choć on malował coraz więcej i nawet miewał jakieś wystawy w klubach kultury. 

Obrazy były mroczne, dosłowne albo zbyt symboliczne. 
Krzyczały barwami kwiatów w wazonie albo ociekały krwią. Ta pasja go trochę nobilitowała, bo poza tym coraz rzadziej miałam z nim ochotę rozmawiać. 
Dużo pił, wtedy gadał głupstwa. 
Mówił do mnie "kuzyneczko" i bywał natrętny.  Traciłam do niego sympatię. Mimo to nasze kontakty trwały.
Zapraszał mnie na swoje imieniny, na imprezę do kolegi.
Kiedy zabrali go do wojska, pisał listy.
Był moim partnerem do tańca na weselu Felka i Jurka.
Był jedynym facetem w tamtym nastoletnim czasie, który mnie "emablował", dawał do zrozumienia, że mu się podobam.
Zakochał się niefortunnie w dziewczynie, której nie akceptowała jego rodzina. 

Rozchodzili się. Zdradzała go. Cierpiał. 
Wreszcie się pobrali. 
W 1986r. Grażyna urodziła Michała. 
Krótko wychowywali go razem. Zygmunt wrócił do matki, do Aleksandrowa. Grażyna została z dzieckiem w Łodzi u swoich rodziców.
Któregoś wieczoru, gdy wróciłam z pracy, Zygmunt czekał na mnie u nas w domu z udręczoną miną. Chciał się poradzić, co ma robić w sprawie Grażyny, w sprawie dziecka. Niewiele mogłam mu pomóc.
Rozwiedli się. Michał został z matką.
Zygmunt cały czas mieszkał z ciotka Hanką. 

Najpierw w mieszkaniu na Bielańskiej, później przeprowadzili się do domku na działce, gdzie mieszkali w letnim sezonie. Zajmował się tam sitodrukiem i malował. Tył.
Trochę korespondowaliśmy przez internet. Pisał o swojej mamie, którą się opiekował do końca. Chorowała na Alzheimera.
Ostatni raz widziałam go na pogrzebie Reni. Właściwie ledwo go poznałam. Schudł bardzo, co go odmłodziło. Młodzieżowo ubrany, z plecaczkiem. Ciągle się uroczo uśmiecha. Ciągle nazywa mnie "kuzyneczką"