poniedziałek, 31 marca 2008

W gości..


W gości chodziło się często. 
W święta ustalany był "grafik" pomiędzy Mamą i jej dwiema siostrami. 
Czasem zapraszały nas też dwie siostry Taty, Józia i Antosia. 
Wtedy, zajęte były goszczeniem się, oba święta.
Bez zapraszania chodziło się na imieniny.

 Po prostu było wiadomo, że tego dnia na pewno ktoś przyjdzie i gospodyni musiała być przygotowana. 
Najczęściej przychodziły te same osoby, ale zdarzały się niespodzianki. Czasem miłe a czasem mniej. 
Jak wtedy, gdy zjawiał się podpity już brat Taty. 
Albo, gdy wpadał znajomy rodziców, mój chrzestny ojciec, Franek, bo o nim wiadomo było, "że lubi wypić". A Mama nie lubiła pijaków...
Wyprawy "w gości" wspominam różnie. 

Najbardziej lubiłam jeździć do Aleksandrowa, chociaż przez długi czas to była prawdziwa "wyprawa". 
Rodzice często umawiali się z siostrą Mamy, Celinką i jej rodziną na krańcówce tramwaju przy Północnej. 
Jechało się całą trasę, aż do przejazdu kolejowego na Żabieńcu. Tam trzeba było wysiąść, przejść górą, przez wiadukt, albo dołem, gdy szlaban był otwarty. Czasem pędem, bo tramwaj podmiejski już dzwonił na odjazd. 
No i dalej, z wiejskim krajobrazem za oknami, przez Kochanówkę, Rąbień, Romanów aż do ulicy Bielańskiej w Aleksandrowie.
Prawie równie długie były wyjazdy do najstarszej siostry Mamy Antosi. 

Tam z kolei trzeba było jechać bardzo długo tramwajem numer 1, aż do rogu ulicy Dąbrowskiego i przesiadać się na taki, który jechał na Dąbrowę. 
Antosia mieszkała przy ulicy Anczyca, małej, nieskanalizowanej i wąskiej. 
Po obu jej stronach stały karłowate domeczki z licznymi przybudówkami i ogródkami. 
U cioci Antosi piliśmy robiony przez nią kwas chlebowy, którego nie próbowałam nigdzie indziej. Jeździliśmy tam chyba tylko latem, bo pamiętam głównie nasze zabawy w ogródku, grę w kometkę, zrywanie kwaśnych owoców agrestu i porzeczek. 
Z Dąbrowy wracaliśmy zawsze obdarowani kwiatami.
Najbliżej było do cioci Celinki. 

Mieszkała na ulicy Nowomiejskiej i chodziliśmy do niej pieszo, przez Park Śledzia. 
Ich mieszkanie było ponure, usytuowane w samym kącie podwórka, na parterze kamienicy, w oficynie. 
Kuchnia pełniła rolę jadalni i pracowni krawieckiej. 
Przeładowany pokój był sypialnią, a w święta salonem. 
Dzieci nie miały się tam gdzie podziać. 
Czasami wychodziliśmy na podwórko, ale miejscowe dzieciaki patrzyły na nas niechętnie. 
Na wizytach u cioci Celinki najbardziej lubiłam... grzybki w occie, które wujek Kazik sam zbierał i marynował.
Najfajniejsze było chodzenie w gości bez zapowiedzi i bez okazji. Nikt się na to nie boczył. Nie było telefonów. 

Pomysł odwiedzenia kogoś wpadał do głowy nagle, tak jak teraz wpada pomysł, żeby pójść do kina...
To była forma rozrywki, możliwość pogadanie bez zobowiązań, w mniejszym gronie niż przy imieninach.
Chodziliśmy bez zapowiedzi do cioci Józi na ulicę Strzelczyka, gdzie trzeba się było wspiąć na wysokie trzecie piętro, na samo poddasze. 

Trochę później mieszkał tam jeszcze syn cioci Mirek z żoną Kazią i dwójką dzieciaków. Było kogo odwiedzać.
Chodziliśmy też do drugiej siostry Taty Antosi, na Aleję Kościuszki. 

I do przyrodniego rodzeństwa Mamy - Józi i Bronka. 
Oraz "na Doły", czyli do mojego ojca chrzestnego, na ulicę Smutną. Tam też był domek z ogródkiem.
Przy okazji takich niezapowiedzianych wizyt na stół wjeżdżało wszystko, "czym chata bogata". 

Czasem bogata wcale nie była. 
Ale zawsze znalazł się chleb, jakaś kiełbasa, jajka, ogórki z zapasów, wódeczka... 
Zawsze można było wyskoczyć i pożyczyć coś od sąsiadów albo zejść na dół do cukierni po kawałek stefanki albo babkę drożdżową. 
Najważniejsze, że było wesoło i głośno. 
I że było poczucie więzi...

sobota, 29 marca 2008

Obrazki II


Rynek
Na rynek chodziło się we wtorki i w piątki. To były dni targowe. Chodziliśmy na Rynek Bałucki. Można było pójść naszą ulicą aż do ulicy Łagiewnickiej i skręcić w prawo. Jednak najczęściej przechodziliśmy przez podwórko pod numerem 8 i na skróty, małą uliczką Berlińskiego dochodziło się do rynku. Ten kawałek miasta pamiętam jako długo nieskanalizowany. Rynsztokiem płynęły pomyje i brudne ścieki. Cuchnęło niesamowicie, szczególnie latem.
Na rynek chodziliśmy głównie po warzywa, ziemniaki i owoce. W piątki tata kupował często koguta na niedzielny rosół.
Cztery strony rynku miały przypisane sobie różne "specjalizacje". Z jednej strony stały wozy z kartoflami. Chłopi przywozili je z okolicznych wiosek. Rodzice kupowali kartofle zawsze u tego samego sprzedawcy. Najlepsze były amerykany. Jesienią kupowali spory zapas na zimę. Ziemniaki trzymane były w komórce, razem z węglem.
Warzywa - cebula, marchew, pietruszka, selery, ogórki, koper były trochę w głębi. Głowy kapusty usypane były w duże sterty. Na drewnianych stołach pyszniły się bielutkie kalafiory.
Wiosną pokazywały się nowalijki:pęczki rzodkiewek, wiotkie, młodziutkie marchewki, ziemniaczki w cieniutkich, prawie przezroczystych skórkach. Cebula z zielonym szczypiorkiem, pachnący koperek. Malutkie buraczki z wielkimi liśćmi na botwinkę. Wreszcie czerwone kule pomidorów.
Najbardziej lubiłam stoiska z owocami. Zaczynały się pokazywać od czerwca- najpierw wielkie, czerwone, pachnące truskawki, później czereśnie, białe i czarne, można je było zawieszać na uszach jak słodkie, jędrne kolczyki...
W następnej kolejności zielone i żółte kulki włochatego agrestu i kiście czerwonych, szklistych porzeczek. Te, dobre były na kwaśny, orzeźwiający kompot.
W lipcu jabłka, papierówki, kosztele, malinówki, jaśniepańskie, trochę później renety, antonówki i koksy. Renety były słodkie i pachnące, dało się je przechowywać aż do grudnia. Pozawijane w gazetę leżały pod łóżkiem w starej walizce i roztaczały po otwarciu boski zapach jesieni.
Obok jabłek śliwki - węgierki, luboszki, renklody, mirabelki...Śliwki najlepsze były na powidła. Mama smażyła je w wielkim garnku i mieszała drewnianą łychą.
Z jabłek i gruszek robiła kompoty. Kisiła ogórki.
Wszystkie zapasy stawały w równych rzędach na szafie, w kredensie, część trafiała do komórki, bo wszystko się nie mieściło w mieszkaniu.
Na rynku można było kupić jeszcze wiele innych rzeczy, ale na te mama patrzyła z dezaprobatą. Nie miała zaufania do rynkowych sprzedawców.
Grzyby- te mogły nas otruć. Mięso - nie wiadomo skąd. Chleb - nie wiadomo, co do niego paprzą...Ewentualnie jajka. Wiosną, kiedy kury się dobrze niosły i "baby" nie składały jajek na zapas. Jajka kupowało się na mendle, czyli po 15 sztuk.
Tylko jeszcze biustonosze kupowała na rynkowym stoisku! Pamiętam jak mierzyła mi mój pierwszy. Co prawda na ubranie, ale na oczach WSZYSTKICH! Był z niebieskiej, śliskiej satyny w kwiatki.
Tata czasami chodził w inne rejony rynku. Tam, gdzie na gazetach porozkładane były najróżniejsze rzeczy: stare gwoździe, nowe uszczelki, używane krany, zardzewiałe śruby, druty, nakrętki, zawory, kolanka, fajerki, młotki, śrubokręty...Zawsze można było znaleźć tę rzecz, której się właśnie potrzebowało.
Można też oczywiście było kupić używane i nowe
ubranie, buty, garnki, talerze, kubki, młynki do kawy, lichtarze, obrazy, książki, gazety, kilimy i co dusza zapragnie!
Ach, zapomniałam o kwiatach! W wiadrach, puszkach, słoikach stały bukiety i naręcza kwiatów. Bez, jaśmin, narcyzy, tulipany, żonkile, peonie, róże, konwalie, stokrotki, niezapominajki, floksy, lwie paszcze, lewkonie, irysy, astry, chryzantemy... Od wiosny do jesieni pachnący, kolorowy ogród!
Wracało się z rynku wolno, z siatkami w obu rękach, z zapachem kopru w nozdrzach, z poczuciem dobrze zrobionego interesu. Bo na rynku zawsze można się było targować. Nie tak jak teraz w hipermarkecie...



piątek, 28 marca 2008

Obrazki

Smolarze
Kiedy przychodziło lato, co krok można było natknąć się na wielkie kadzie z podgrzewaną smołą. Smoła roztaczała charakterystyczny, mocny zapach. Smolarze nabierali ją w wiadra i wciągali na dach, gdzie smarowali szerokimi pędzlami popękaną przez zimę papę. Smoła miała uszczelnić wszystkie dziury i uchronić dach od przeciekania. Wiaderka wciągane na linie chybotały się i smoła wychlapywała na zewnątrz. Zastygała w małe, czarne grudki, które w dotyku lekko się uginały, jak plastelina. Im były świeższe, tym bardziej brudziły. Przyklejone nieopatrznie do buta rozmazywały się po łydkach i kostkach. Nie dawały się zmyć. Pamiętam szorowanie rąk przy pomocy masła. W połączeniu ze smołą tworzyło paskudną, mazistą substancję, którą trzeba jeszcze było spłukiwać gorącą wodą.. Już dawno nie czułam zapachu smoły.

Garncarze, węglarze......i inne usługi. Różne usługi wędrowne.
-Gaaaarnki lutujęęęę!
-Szmaty kupuję, szmaaaty!
-Kaaaartofle!
-Węęęgiel na zimęęę!
-Noże ostrzę, nooooże!
Co jakiś czas , w różnych porach roku, dało się słyszeć takie okrzyki. Wędrowni usługodawcy chodzili i jeździli po mieście, cierpliwie zatrzymywali się pod oknami i czekali na odzew. Patrzyli w górę, w okna mieszkań. Można się było wychylić i zamówić usługę. Znieść dziurawy garnek do załatania, nóż do naostrzenia na napędzanej nogą ostrzałce, kupić kartofle na zimę albo kapustę na kiszenie. Prawie jak teraz przez internet...

TramwajeZawsze hałasowały pod naszymi oknami. 

Ulica była wąska, z dwóch stron trzypiętrowe kamienice. Gdy przejeżdżał tramwaj wszystko się trzęsło, brzęczały naczynia w kredensie. To był znajomy , stały dźwięk.
Tramwaje były inne. Wagony miały pomosty, jakby oddzielone od reszty przedsionki, jak teraz bywa w pociągach. Drzwi odsuwało się ręcznie. Wewnątrz siedzenia w dwóch rzędach, pojedynczym i podwójnym, też jak w pociągu. Siedzenia były z drewnianych listewek. Po prawej stronie od wejścia siedział konduktor i sprzedawał bilety. Dziurkował je dziurkaczem przypominającym obcążki. Można było mieć bilet dziesięcioprzejazdowy, wtedy wycinał w okienku odpowiednią dziurkę. Nad głową konduktora biegła linka do kabiny motorniczego. Gdy już wszyscy wsiedli, pociągał za nią i rozlegał się dzwonek do odjazdu. W godzinach szczytu na stopniach tramwajów wisiały "winogrona", tłumy ludzi, którzy nie dostali się do środka i tylko jedną nogą stali na stopniu trzymając się poręczy...




środa, 26 marca 2008

...święta.!


Święta Wielkanocne lubiłam znacznie mniej niż Boże Narodzenie. 
Głównie z powodu chodzenia z koszyczkiem do kościoła. 
Nie wiem, dlaczego wstydziłam się tego. Może dlatego, że koszyczek do święconki na co dzień służył jako pojemnik na guziki. 
Przed Wielkanocą Mama wysypywała guziki do talerza, myła koszyk, ozdabiała ucho wstążeczką i przemieniał się w świąteczny. 
Inni mieli ładniejsze, większe, bogatsze święconki. Nieśli wielkie koszyki wyłożone haftowanymi serwetkami, przyozdobione dużą ilością borówek, żonkilami, pełne jajek, baranków, ciast...
W naszym były tylko jajka na twardo, kawałek chleba, sól i kawałek kiełbasy. Zawsze to samo. 
Zresztą, nic więcej by się tam nie zmieściło. 
Świadomość tego, jaki "przyziemny" jest ten koszyk ciążyła mi przez całą drogę do kościoła i z powrotem.
Drugą rzeczą, której nie lubiłam był śmigus-dyngus. 

Wyobrażenie nieoczekiwanego strumienia zimnej wody ciągle wywołuje we mnie dreszcze. 
Gdy zdarzało się, że przychodzili goście, panowie wyciągali z kieszeni butelki z wodami kolońskimi i obficie polewali panie, roztaczając mdłe zapachy jaśminu, róży albo konwalii.
Przyjemną stroną Świąt Wielkanocnych było to, że wkrótce potem przychodziła wiosna.
Wiosna miała przede wszystkim różne zapachy. 

Mokrej ziemi po deszczu, końskiego łajna, wiatru zmieszanego z dymem z kominów, bzu z ogródka Matusiaków oraz świeżo ściętego tataraku i brzeziny na Zielone Świątki, siedem tygodni po Wielkanocy. 
Zielono było na ulicy i zielono w domu. 
Tata przynosił całe pęki "zielonego" i utykał za lustrem toaletki. Zawsze zadziwiał mnie ten las w domu, bardziej niż choinka.
A potem było Boże Ciało - wesołe święto, pełne kolorowych bibułek i wstążek, które wiązaliśmy na sznurkach rozpiętych między oknami Mielczarka a ogródkiem Matusiaków. 

W Boże Ciało z okien zwisały przeróżne kilimy i ustrojone obrazy święte. Ulicą szła procesja. Pod numerem 10-tym zawsze w nocy przygotowywali wielki ołtarz. Odgłos młotków niósł się charakterystycznym echem.
Gdy szła procesja, ze wszystkich okien i balkonów wychylały się głowy. Z naszego wyglądały też Bożenka i Jadzia Świderskie. 

Dzwony dzwoniły, ludzie śpiewali, dziewczynki w komunijnych sukienkach rzucały z koszyczków płatki kwiatów. 
Procesja zatrzymywała się przed każdym ołtarzem i ludzie modlili się głośno. Nie pamiętam, żeby w Boże Ciało padał deszcz.
Po procesji wychodziliśmy z Tatą na spacer i napawałam się do woli szelestem bibułek. Czasem udało się zdobyć jakąś piękną wstążkę, która potem przydawała się dla lalek.
1-go maja procesje nazywały się pochodami. Maszerowały ulicą Piotrkowską. Zwykle stałam wśród obserwujących. 

Bardzo chciałam wtopić się w ten tłum idący, czuć się ważną. 
Raz lub dwa udało mi się pójść. Niosłam kolorowego kwiatka z bibuły, patrzyli na mnie... Nie czułam wtedy, że ten pochód to przymus. Dla mnie to było święto, zabawa, wiosna. 
Na Placu Wolności kupowałam narcyzy, pamiętam, że były po 5 groszy za sztukę. 
Świeciło słońce, ludzie machali do siebie, dzieci nosiły baloniki, rozsadzała mnie radość. Świat w maju!
Zupełnie inny był 22-gi lipca. 

To tylko dzień wolny od pracy dla rodziców. Przemijał w upale wakacji, nudny i nużący.
Szczególnym świętem było Święto Zmarłych. 

W owych czasach mojego dzieciństwa chodziliśmy tylko na jeden cmentarz, na Dołach. 
Pochowany tam był szwagier mamy, wujek Franek. 
Pamiętam jego pogrzeb. Ktoś podsadził mnie do trumny i kazał pocałować zimną rękę nieboszczyka. To jedno z moich najbardziej odrażających wspomnień...
Na cmentarzu spotykaliśmy często wiele osób z rodziny, taki swoisty zjazd. Widywaliśmy się z niektórymi raz w roku, właśnie we Wszystkich Świętych. Dzieci rosły, dorośli siwieli. 

Nie zmieniały się futra i pelisy. 
Jednak lubiłam ten dzień, wcale nie smutny wtedy. 
Migotanie świec, zapach zniczy, morze chryzantem. Czasem złote, szeleszczące liście pod stopami. Wieczorem łuna nad cmentarzem. Tłumy ludzi w tramwajach ...
Stopniowo przybywało grobów i przestało być świątecznie, zrobiło sie nostalgicznie i ciężko. 

Coraz więcej grobów do odwiedzania...

wtorek, 25 marca 2008

Święta...


Z okresu dzieciństwa nie mam wielu konkretnych wspomnień. Pozostał mi raczej ogólny klimat tych lat, które biegły znacznie, znacznie wolniej niż teraz.
Jedną choinkę od drugiej oddzielały długie dni roztaplanej wiosny, gorącego lata pachnącego rozgrzaną smołą i truskawkami, wilgotnej, chłodnej jesieni z brązowymi kulkami kasztanów i białego, skrzypiącego, mroźnego grudnia.
Uwielbiałam Boże Narodzenie!
Tata kupował choinkę w składzie opałowym naprzeciwko. 

Miała na ogół ze 2 metry. 
Ozdabialiśmy ją zawsze tymi samymi bombkami. 
Najbardziej lubiłam taką z namalowanym Mikołajem, który niósł na ramieniu choinkę. 
Zawsze wieszaliśmy anielskie włosy z celofanu. Pocierałam je paznokciem i zwijały się w rurkowate, błyszczące loki. 
W specjalnych lichtarzykach przypinane były świeczki. 
W wigilię po kolacji Mama pozwalała zapalić jedną świeczkę, zawsze pod ścisłą kontrolą. Panicznie bała się pożaru.
Dzień przed wigilią Mama gotowała szynkę, którą trzeba było "wystać" przez kilka godzin u rzeźnika. 

Najlepszym "staczem" był Tata. Szedł do sklepowej kolejki skoro świt, czasem już o 5-tej rano. Mama zmieniała go na jakiś czas, żeby przyszedł zjeść śniadanie, potem znowu się zmieniali. 
Szynka była bez kości, porządnie osznurowana, pachnąca. Gotowała się w wielkim garze, roztaczając wspaniały zapach wędzonki. 
Mama do późna w nocy piekła ciasta. Rano, w wigilię budziły mnie aromaty wanilii i maku.
Ciasta na ogół były zawsze takie same - drożdżowe z kruszonką, strucla makowa i sernik z ułożoną krateczką z wałeczków ciasta. Wszystkie posypane grubą, bielutką warstwą cukru pudru.
Na obiad zawsze były śledzie z ziemniakami. Czułam się strasznie głodna czekając na wigilijną wieczerzę. To zapachy tak pobudzały apetyt.
Ale jeszcze trzeba było czekać. 

Jeszcze Tata, albo Jurek tarli w otwartym oknie piekielnie szczypiący w oczy chrzan. 
Jeszcze trzeba było wyskoczyć po włoszczyznę. 
Jeszcze łazanki, pokrojone drobniutko, suszyły się rozłożone na lnianej ściereczce. 
Jeszcze trzeba stół nakryć. I te talerze świąteczne umyć. 
Te talerze ze ślubnego serwisu rodziców. I przetrzeć kieliszki....
Wreszcie zasiadaliśmy do stołu. 

Dzieliliśmy się opłatkiem. Potem była zupa grzybowa z łazankami, karp smażony, kapusta z grochem, kluski z makiem (ulubione danie taty), kompot z suszu no i wreszcie ciasta! 
W bogatszych latach orzechy, pomarańcze, czekoladki... 
Pod choinką czekały prezenty. Najwięcej prezentów dostawałam ja, jako najmłodsza.
Tylko raz przyszedł do nas Mikołaj. 

Byłam przerażona. Przyniósł mi co prawda piękną lalkę w krakowskim stroju, z czarnymi warkoczami i z zamykanymi oczami, ale wolałabym ją znaleźć tradycyjnie, pod choinką. 
Mikołaj mówił grubym głosem i kazał mi recytować jakiś wierszyk. Nie pamiętam, czy coś wydukałam, ale na pewno schowałam się potem pod stół. Później dowiedziałam się, że Mikołajem była Jadzia Świderska. Poczułam się upokorzona...
Święta spędzaliśmy na zmianę u nas, u siostry Mamy, Celinki i w Aleksandrowie, u ich trzeciej siostry, Ani. 

Dotyczyły te zmiany również Nowego Roku i Świąt Wielkanocnych.
Najbardziej lubiłam jeździć do Aleksandrowa, który był namiastką wsi. Poza tym ciocia Andzia piekła przepyszne ciasta ze wspaniałym, lśniącym lukrem. Było tam w Aleksandrowie bogaciej, bardziej ozdobnie. Stół uginał się od smakołyków. Choinka bardziej błyszczała, powietrze bardziej pachniało, śnieg głośniej skrzypiał. 

Wracało się długo, klekocącym tramwajem. 
Za oknami rozciągały się pola, a nad nimi migotały roje gwiazd. 
Było jak w bajce...


poniedziałek, 24 marca 2008

Sąsiedzi najmilsi


Naszymi najlepszymi sąsiadami byli państwo Świderscy. 
On miał na imię Stefan, ale ona mówiła do niego Lalek. 
Ona miała na imię Kazimiera.
Dwie ich córki, Bożenka i Jadzia, były sporo starsze, nawet od Jurka.
Bożenki bal maturalny zapamiętałam z powodu jej sukni. 

Była szeroka, marszczona, na sztywnej halce. Biała albo różowa. Bożenka wydawała mi się w niej królewną.
Młodsza, Jadzia, wyglądała zawsze elegancko. Pani Świderska szyła swoim córkom modne ubrania.
Jadzia była wysoka, chuda i postrzelona. Szybko mówiła, głośno się śmiała. Wyszła za mąż za bardzo przystojnego studenta, Kazika Szymańskiego. Kiedy miałam 13 lat urodziła syna, Jarka. Kilkanaście lat później, gdy mieszkaliśmy już wszyscy w innych domach, Jadzia urodziła córeczkę.
Bożenka ze swoim mężem, który był starszy od niej i wcale mi się nie podobał, wyprowadziła się do Chorzowa.
Państwo Świderscy mieli piękne, duże mieszkanie (tak mi się wtedy wydawało), pełne dużych, solidnych mebli. 

Pan Świderski dorabiał w domu szyciem męskiej odzieży, żona mu pomagała przy wykańczaniu. 
Ona nigdy nie pracowała. 
Prowadziła dom, w którym zawsze było bogaciej i wystawniej niż u nas. 
Pan Świderski był jakąś WAŻNĄ OSOBĄ w radzie Zakładowej. 
WAŻNE OSOBY mogły wtedy załatwiać dużo różnych rzeczy. 
Pan Świderski załatwił Tacie pracę w zakładach włókienniczych im. Dubois. Nigdy go nie lubiłam. 
Był duży, zwalisty i czasem złośliwie coś komentował.
Pani Kazia często wpadała do Mamy na plotki. Na ogół przychodziła pod błahym pretekstem, pożyczyć soli albo jajko. Stawała przy drzwiach, jakby zaraz miała właśnie wyjść i rozmawiały czasem godzinę, albo dłużej. Uwielbiałam się przysłuchiwać tym rozmowom. 

Pani Kazia miała dużo do opowiadania o świecie i o ŚWIECIE. 
Opowiadała też o perypetiach swoich córek oraz siostry, która zdradzała męża ( a może to on zdradzał ją!). Była zawsze ładnie ubrana, uczesana i miała lekki makijaż. Nosiła też pantofelki z pomponikami, na niedużym obcasie. Lubiłam bardzo panią Świderską.
Kiedy państwo Świderscy wyjeżdżali na wczasy, pilnowaliśmy ich mieszkania. 

Ojciec podlewał kwiaty. Chodziłam razem z nim i spokojnie, długo przyglądałam się wszystkiemu. 
Kredens na wysoki połysk. Za szybkami z kryształowego szkła dużo różnych, ładnych naczyń. 
Figurki z porcelany. 
Zegar w szafce na ścianie. Wahadło tykało równomiernie, poza tym było cicho... Bo za ich oknami nie jeździły tramwaje, tak jak za naszymi. 
Mieli dwa pokoje, przerobione z jednego dużego. I kuchnię. 
Za szafą stała maszyna do szycia, pachniało starym suknem z deski do prasowania, w poduszeczce na ścianie jeżyły się igły i szpilki...
W części kuchennej stał biały kredens, opasły, przepastny... Z ogromną ilością różnych naczyń, które czasem pożyczaliśmy, gdy byli u nas goście.
U państwa Świderskich były zawsze bogate święta. Lubiłam siedzieć wtedy na wodniarce (nie wiem, dlaczego tak się nazywała, bo trzymano w niej węgiel!), w kuchni, przy stole i patrzeć, jak pani Świderska miele mak albo uciera ser na sernik w wielkiej makutrze. 

Zawsze częstowała nas tymi smakołykami, które przynosiła "na spróbowanie" albo gdy zostały po przyjęciu...
Któregoś roku, po przyjeździe z delegacji do ZSRR, pan Świderski przywiózł telewizor. 

Mogliśmy teraz chodzić na niektóre filmy do nich, choć czasem pan Świderski mi odmawiał. 
Czułam się wtedy bardzo źle, jakbym w czymś zawiniła i ukarano mnie. 
Być może cierpiał już wtedy na serce. Miał trzy zawały i mówiono, że to się zdarza bardzo rzadko, że człowiek takie trzy zawały przeżywa. Mama twierdziła, że to dzięki temu, że ma dobrą opiekę, bo jest "szychą". I, że "zwykłymi" ludźmi tak się nie zajmują...
Jednak to pani Świderska zmarła wcześniej! Zmarła na marskość wątroby. Pamiętam, że było mi smutno, choć wtedy, gdy to się stało, nie byli już naszymi sąsiadami. Ktoś inny wprowadził się do ich pięknego mieszkania, nawet nie pamiętam dokładnie, kto... 

Stało się tak, jakby za dawnymi drzwiami państwa Świderskich pozostała tylko pustka...

niedziela, 23 marca 2008

Och, Karol!


Karol Jurga. 
Moja pierwsza platoniczna miłość.
Karol był starszy ode mnie o rok. Mieszkał na pierwszym piętrze z rodzicami i starszym bratem Andrzejem.
Karol podobał się wszystkim dziewczynom. Miał w sobie coś ujmującego. 
Miał luz i nonszalancję. 
Uśmiechał się zabójczo i miał maniery donżuana. 
Karol mnie lubił, nawet w jakiś sposób opiekował się mną, ale wszyscy na podwórku wiedzieli, że kocha się w Lucynie. 
Lucyna demonstracyjnie odrzucała jego zaloty. Karol robił nieszczęśliwe miny. Przynosił jej kwiatki podkradzione z ogródka Matusiaków. 
Lucyna wąchała kwiatki i uśmiechała się zagadkowo. 
Potem odchodziła grać w klasy z dziewczynami. 
Albo siadała na ławeczce przed oknem krawca Chudzika i wystawiała do słońca piegowaty nos. 
Karol wskakiwał na trzepak i wywijał koziołki. Huśtał się na górnej poręczy. Skakał z wysoka. Wspinał się na dach komórek... 
Lucyna wtedy wdrapywała się za nim i prowokująco zeskakiwała na ziemię ...
Podziwiałam Lucynę. 
Podkochiwałam się w Karolu. 
Wiedziona siłą miłości ja też któregoś razu wdrapałam się na dach, po kłódce i skoblu komórki państwa Świderskich. 
Byłam w euforii. Świat z wysokości 2 metrów wydawał mi się niesamowity, ogromny, nieskończenie rozległy... i można było zobaczyć podwórko sąsiedniej posesji! 
Rozgrzana smoła lepiła się do butów, przestrzeń dachowa ukazywała mnóstwo skarbów - śmieci, wrzucanych tam dla zabawy albo przez złośliwość przez dzieciaki...
W końcu przyszedł czas na zejście z dachu. 
Jak wszyscy podeszłam do skraju i serce mi zamarło. 
Było STRASZNIE WYSOKO!!! 
Cóż miałam zrobić? Nie mogłam się zbłaźnić przed Karolem. Skoczyłam. Nigdy nie skakałam z tak wysoka. 
Nikt mi nie powiedział, jak się skacze. 
Skoczyłam na proste nogi i żołądek wbił mi się w gardło. Nogi zabolały jak diabli. Łzy pod powiekami zaszczypały...
Nigdy więcej nie wlazłam na komórki. 
Nigdy więcej nie skakałam z dwóch metrów. 
Na zawsze pozostał mi strach przed skakaniem...
Były jeszcze jakieś dzieci na naszym podwórku. Przychodziły i odchodziły. Często zmieniali się mieszkańcy w lokalu nad ustępami. To chyba była najgorsza dziura w całym domu.
Dwóch synów miała Wiesia, młodsza córka gospodarza Matusiaka. 
Był jeszcze mały, gruby syn państwa Boczków, była Jola Kitlińska i jej młodszy brat. 
Do Joli chodziłam na "Czterech pancernych". 
Był już rok 1966. Czas zabaw powoli przeistaczał się w czas zalotów i spacerów po parku. Czas dorastania.

sobota, 22 marca 2008

Wstrętne pijoki


W parterowym domku - baraku, po prawej stronie podwórka, w bliskim sąsiedztwie ustępów, mieszkali Cydzikowie. 
Ojciec, matka i trzech synów. 
Dziś pewnie powiedziano by o nich "margines".
Najstarszy z braci chyba siedział w więzieniu. Średni, drugoroczniak Rysiek, był ze dwa lata starszy ode mnie. 
I najmłodszy, mój prawie równolatek, Piotrek. Wtedy nie znałam pojęcia "margines". 
Bawiłam się z Piotrkiem i Ryśkiem. 
Jedyną niedogodnością byli panowie, którzy często odwiedzali Cydzików w celu picia wódki.
Wódka była czymś złym, wiedziałam to od Mamy. 
Mama mówiła: "te wstrętne pijoki". 
Jej ojciec był pijokiem i sprzedał ją na służbę za trzy metry zboża, które z kolei sprzedał na wódkę. 
Mama miała wtedy 7 lat. 
Na służbie pasła krowy i opiekowała się młodszymi dziećmi. Miejsca "służb" zmieniały się. Z jednych chodziła do szkoły, z innych nie. 
Zawsze była piegowata, ruda i niechciana.
Opowieści Mamy o dzieciństwie wywoływały we mnie uczucie żalu i bezmiernego współczucia, czasem nawet łzy. 
Pojawiały się w opozycji do naszego dzieciństwa, spokojnego, dostatniego (???) i bez wódki. Tata nie pił i był to niewątpliwie w oczach mamy jeden z jego największych atutów.
"Wstrętnych pijoków" było w naszej kamienicy wielu. 
Wódkę można było kupić w bramie u "maglarki". Długo potem dowiedziałam się, że to nazywa się "melina".
Maglarka nie miała już magla za mojej pamięci. 
Opiekowała się kluczami od strychu i czasami po nie do niej chodziłam. Nigdy nie spotkało mnie tam nic przykrego, chociaż drzwi uchylano ostrożnie i jakby z ociąganiem.
Największym "pijokiem" wśród naszych sąsiadów był pan Radecki, mieszkający z nami przez ścianę. 
Pan Radecki często urządzał awantury na korytarzu, dobijał się do drzwi swojego mieszkania. Zdarzało mu się pomylić i zapukać do nas.
Pani Danusia Radecka też piła wódkę. Czasami mama dokarmiała ich synów, Wojtka i Jurka.
Pan Radecki był malarzem pokojowym i kiedy nie był pijany starał się być uprzejmy i szarmancki. 
W pracowitych okresach Radeccy sklejali z kolorowych wafli domki, które potem można było kupić w cukierni u Wolskiego, w sąsiedniej kamienicy. Domki sklejane były po prostu śliną (ciekawe, co by powiedział na to sanepid). Skrawki wafli dostawałam do zjedzenia i to były prawdziwe pyszności!
Z drugiej strony przez ścianę też mieszkał pijok, pan Batorowicz z żoną. 
Pan Batorowicz nie awanturował się tak często, ale można się było natknąć na niego śpiącego w bocznym korytarzu, prowadzącym do ich mieszkania. 
W tym korytarzu mieszkała jeszcze pani Stępniowa - ta awanturowała się na trzeźwo. Teraz pewnie powiedziano by o niej, że jest " niezrównoważona psychicznie"
Pijany chodził też czasem pan Boczek z korytarza po lewej stronie i brat Stasi Kupis, mojej starszej koleżanki, która mieszkała z mamą, siostrą i braćmi obok państwa Boczków.
Piętro drugie nie należało do pijaków. 
Mieszkali tam państwo Misztalowie z Zenkiem i Zbyszkiem, pani Batorowicz z wnuczkiem Mirkiem, pani Sieczkowa, która pod naszym mieszkaniem cierpiała z powodu hałasów nad głową, jej córka Basia Ławicka z mężem i córeczką Elą, państwo Szustakowie z Pawłem i Maćkiem, państwo Bartosikowie z Bożenką i Ilonką i samotny pan Tomaszewski. 
Dzieci z drugiego piętra nie biegały po podwórku. Z jakiegoś powodu mieszkańcy drugiego piętra czuli się lepsi. Może dlatego, że nie byli pijakami?
Najwięcej pijaków spotykałam na pierwszym piętrze. Nierzadko leżeli na schodach w kałuży moczu albo wymiocin. Przechodziłam obok nich z sercem w gardle. 
Najgorzej było wtedy, gdy nie zapalały się żarówki i trzeba było omijać leżących po omacku, tylko w świetle z bocznych korytarzy.
Ten kawałek naszej kamienicy śnił mi się później bardzo często . To nie były dobre sny.

piątek, 21 marca 2008

Sąsiedzi again

Na parterze, pod Matusiakiem mieszkał dorożkarz Mielczarek. Mielczarkowie mieli córkę, zięcia i dwie wnuczki, Ewę i Basię. 
Obie były młodsze ode mnie. Obie miały jasne, długie włosy wiązane w koński ogon lub kucyki. 
Starsza była śliczna, jasna, promienna, młodsza miała wiecznie zmartwioną twarz doświadczonej kobiety. Mimo, że nie były bliźniaczkami, chodziły tak samo ubrane i uczesane. Obraz i dużo gorsza kopia...
Przez ścianę z Mielczarkami mieszkał krawiec Chudzik z całą swoją dużą rodziną - czworgiem, całkiem już dużych dzieci (Zenkiem, Krysią i bliźniętami Marysią i Kazikiem) oraz Dziadkiem i jego czarnym psem Filkiem.
Filek i Limek serdecznie się nie znosiły. 
Limek był gruby, biały, kudłaty i flegmatyczny, Filek czarny, szybki, jazgotliwy. Nie lubiły się spotykać. 
Psią kolekcję uzupełniała szczupła, biało-czarna chartowata Mucha, mieszkająca w stajni dorożkarza Mielczarka.
Dorożka nie była zaczarowana, ale przejechać się nią przez całą długość naszego podwórka, od bramy do stajni, to była nie lada frajda!
Dorożkę było słychać z daleka, kopyta końskie stukały po kocich łbach jezdni. Przed wjazdem do bramy Mielczarek zsiadał z kozła, otwierał oba jej skrzydła, wprowadzał konia, zamykał bramę ... i to był właśnie ten czas na dobiegnięcie. I po błagalnym:
- Proszę pana, możemy się przejechaaaać??
...wskakiwaliśmy na stopień albo na ławeczkę. 
Basia i Ewa mogły nawet jeździć na koźle!
W późniejszych czasach, gdy Mielczarek poszedł na emeryturę i zniknęła, nie wiedzieć gdzie, dorożka z siwym koniem, przyjemność "przejechania" fundował nam właściciel fabryczki plastikowych drobiazgów, pan Lisner, który przyjeżdżał do pracy "taksówką". Tak mówiliśmy na wszystkie osobowe samochody. Pan Lisner miał Wartburga.
Nikt w całej kamienicy nie miał auta.
Pierwszym luksusowym przedmiotem okazał się telewizor kupiony przez krawca Chudzika w latach sześćdziesiątych. 
Na oglądanie telewizji wpuszczał po opłaceniu za wejście 2 zł od osoby (tyle kosztowało jedno ciastko). 
Mnie i mojego Brata wpuszczał czasem za darmo, bo pożyczaliśmy jego dzieciom lektury i encyklopedię ( zdaje się, że też jedyną w całej kamienicy!!)
Chodziliśmy oglądać "Kobrę" albo Wyścig Pokoju. Zwykle siedział też z nami Dziadek i Filek. Krawca Chudzika nie było wśród widzów. On cały czas szył spodnie w swojej pracowni pod schodami ...

czwartek, 20 marca 2008

Sąsiedzi

Sąsiedzi byli bliżsi i dalsi.
Bliżsi byli z "naszego piętra". 
Im niżej, tym znajomość nabierała dystansu. 
Najdalsi byli ci z oficyny.
W prawej oficynie mieszkali państwo Karpińscy i ich pięcioro dzieci, cztery córki i najmłodszy syn, Krzysiek .
W głębi korytarza mieszkali państwo Matusiakowie. Oboje byli bardzo grubi. Mieszkali z piękną córką, której imienia nie pamiętam (może na imię miała Lidka?) i grubym, małym, biało-czarnym psem Limkiem. 
Państwo Matusiakowie ogrodzili zielonym płotkiem skrawek zieleni i hodowali tam jedno drzewo, kwiatki i mizerne warzywa. Ogródek miał powierzchnię nie większą niż 20 m kw. i powstał na miejscu, na którym wcześniej całymi latami stała stara, popsuta ciężarówka. Ulubione miejsce zabaw chłopaków.
W oficynie po lewej stronie podwórka, w piętrowej kamieniczce mieszkał na piętrze gospodarz (a dawniej właściciel domu), brat grubego Matusiaka, też oczywiście Matusiak.
Matusiak- gospodarz zajmował większą część piętra, a jego mieszkanie miało balkon. Matusiakowie też mieli córki, Halinę i Wiesię.
Ślub i wesele Haliny, to jedno z najwcześniejszych moich wspomnień z podwórkowego dzieciństwa..
Pewnie był jakiś letni miesiąc. Dzień był długi i ciepły. Wszystkie okna w mieszkaniu Matusiaków były rzęsiście oświetlone. Głośno grała muzyka. 
Po państwa młodych zajechała czarna kareta z białym koniem naszego sąsiada dorożkarza. 
Panna młoda miała oszałamiająco białą suknię i długi welon. Pan młody nie podobał mi się za bardzo. Był gruby i miał twarz okrągłą jak księżyc.
Następnego dnia po weselu gospodarz zawołał do siebie dzieci bawiące się na podwórku i pozwolił jeść pozostałe na stołach ciasta. 
Wszystkie okna otworzono. Słońce kładło się złotymi promieniami na białych obrusach. I mimo ogólnego nieładu, jak to po weselu, mieszkanie wydawało mi się piękne i bogate.
To był mój pierwszy kontakt z luksusem.

środa, 19 marca 2008

Podwórko



Na podwórku było mnóstwo dzieci. Niektóre spędzały tam całe dnie, innym pozwalano wychodzić czasami, niektórym wcale.
Najliczniejsza była rodzina K. Najstarsza, Halina, nie brała udziału w zabawach. Była nastolatką.
Danusia powoli dorastała.
Lucyna, szczupła blondynka o wielkich oczach, przez długi czas uosabiała dla mnie ideał urody dziewczęcej. Lucyna była delikatna, ładnie się ubierała i w jakiś sposób odróżniała się od reszty rodzeństwa.
Moją rówieśniczką była Hanka, wyłupiastooka, trochę mało rozgarnięta. W zimne dni zapraszałam ją do siebie i bawiłyśmy się w dom pod naszym okrągłym stołem na środku pokoju. Obrus zwisał i tworzył pozory ścian. Między nogami stołu rozciągałyśmy czasem sznurek, żeby wieszać lalkowe pranie. Z kredensu podkradałam trochę cukru, mąki, soli... Mogłyśmy gotować obiad dla lalek.
Hanka łatwo i często obrażała się na mnie. Chciała być mamą i pielęgnować moje lalki. A to w końcu był mój stół... Mówiła:
-Wsadź sobie w dupę...
albo:
-Ty świnio, oddawaj mi to!
Zamykała mi tym usta. W naszym domu nikt nie używał takich słów i ja nie umiałam się odwdzięczyć. 
Zostawiała mnie z moimi zabawkami, odymała usta i uciekała, dudniąc pietami po schodach. Wyobrażałam sobie, że dołącza do dzieci na podwórku, bawi się z nimi, może mówi o mnie coś niepochlebnego.
"Ta Baśka to jest głupia!" 
Cierpiałam. Nie pamiętam, żebym to ja obraziła się na nią, albo kazała jej iść. Byłam za grzeczna.
Na podwórku było mnóstwo dzieci. W różnym wieku. Najstarsi zjawiali się tam rzadko.
Mój brat Jurek, Zenek, Andrzej, Halina, Kazik, Krysia, Marysia... 
Robili przejażdżki rowerem, czasem przechadzali się z wolna, z rękami w kieszeniach, patrząc leniwie i z góry na nasze zabawy.
Bawiliśmy się różnie. 
W "wywołuję wojnę", "jadą goście", w chowanego, w kucanego berka, w klasy - na chodniku przed mieszkaniem krawca Chudzika. 
W podchody - najbardziej ekscytujące były wyprawy poza podwórko..
Bawiliśmy się też w sklep, sprzedając cukier, mąkę i kaszę z piasku, chleb z kamieni i lody z błota..
Dziwne, jak w mojej pamięci to podwórko wygląda. 
Duże, dość jasne, z miłą dla oka zielenią. Inne podwórka były brzydsze.
Kiedy po latach zajrzałam na "nasze" podwórko, zdumiałam się, jak zmalało, skurczyło się i zbrzydło. Jak uciekło z niego słońce i ciepło... 
I życie.
Nasze stare, zawsze pełne śmiechu i ruchu podwórko, stało ciche i smutne.
Opuszczone.

wtorek, 18 marca 2008

Pilnowacze.



Nie chodziłam do przedszkola. Podobno płakałam strasznie przy próbie pozostawienia mnie w tej instytucji, ale ja tych prób nie pamiętam.
Wychowywałam się w domu i na podwórku.
Pierwszym moim pilnowaczem była babcia Marianna. Wiem to tylko z opowieści. Babcia umarła, gdy miałam rok. Może więc widziała moje pierwsze kroki. Może zmieniała mi pieluchy. Może dawała jeść. Może starym, wiejskim zwyczajem zawijała trochę cukru w gałganek i wkładała mi do buzi, żebym nie płakała...
Nie pamiętam.
Pamiętam Rodziców "zmiany warty" przy mnie. 
Mama wychodziła do pracy po 13-stej, Tata wracał ok. wpół do trzeciej. Ponad godzinną dziurę zapełniała najczęściej pani Gotowska, nasza dozorczyni. Z trudem wspinała się na trzecie piętro, więc czasem rodzice po prostu zostawiali mnie u niej w mieszkaniu, na parterze kamienicy w oficynie. 
W ciepłe dni pani Gotowska siadała przed swoim mieszkaniem i wyszywała makatki. Cierpiała na lewostronny niedowład. Lewą ręką przytrzymywała zgrabnie materiał, a prawą wyczarowywała kolorowe cuda. 
Biegałam z innymi dziećmi po podwórku, a jej syn Józio miał mieć na mnie baczenie. Józio miał kilkanaście lat i bardzo się starał. Nigdy mi się nic nie stało pod jego opieką.
Czasem pilnowała mnie nasza sąsiadka z piętra, pani Świderska, albo któraś z jej dorastających córek, Jadzia albo Bożenka.
No i mój starszy Brat, który sam właściwie był jeszcze dzieckiem...
Nie chodziłam do przedszkola. Moi pilnowacze zapewniali mi poczucie bezpieczeństwa...

poniedziałek, 17 marca 2008

Pierwsze wspomnienie



















Mam 3 lata. Mój Brat ma 10. Jest maj. Czas białych sukienek i czarnych garniturków. Czas wianków.
Czas FOTOGRAFII.
Mój brat Jureczek i mój kuzyn Feluś właśnie przystąpili do I -wszej Komunii. Obaj mają porządnie wygolone karki, grzywki na czole i wyłożone białe kołnierzyki.
W domu goście. Cała rodzina. Dużo dzieci. Krysia, Renia, Wandzia, Zygmuś, Jureczek , Feluś i ja..
Całą gromadą idziemy do fotografa. Do tego fotografa, który ma pracownię obok kościoła i do którego wszyscy chodzą.
W gablotce przed zakładem zdjęcia ślubne, komunijne, od chrztu... Przy kolumienkach. Na tle...Gładkie twarze, gładkie fryzury...Uśmiechy ...
W środku duża przestrzeń, kable, lampy na wielkich stojakach. Obcy pan dużo mówi, ustawia, zarządza...Pada hasło: no, to ustawcie się dzieci...
Kuzynka Zygmusia sadzają na wysokim klocku. Nogi mu majtają w powietrzu. Mnie też chcą posadzić!!!
Fotograf szykuje aparat i nakrywa głowę czarną płachtą. Tylko mu nogi widać..!!
Drę się wniebogłosy i uciekam do Mamy. Nie dam się posadzić obok Zygmusia! Nie wiem, co się dzieje. Dlaczego tego pana nie widać??
Uspakajanie i odrywanie od Mamy trochę trwa...
Nie pamiętam, komu się udało mnie przekonać. Na zdjęciu siedzę obok Zygmusia. Usteczka wygięte w podkówkę. Smutne oczka. Patrzę na siebie i mam ochotę utulić tę zapłakaną, małą dziewczynkę. Wtedy tylko się ze mnie śmiali...
Może dlatego, po latach, kupiłam sama sobie misia...

niedziela, 16 marca 2008

Początek

Urodziłam się w lutym
Trzynastego lutego.  Przed północą.
Była sobota. Mama pracowała, jak w każdą sobotę, 6 godzin. Tego dnia na popołudniowej zmianie. Od 12.00 do 18.00. Pracowała w fabryce zegarów. Ale nie robiła zegarów, tylko wiertła dentystyczne. Pracowała fizycznie.
Termin porodu wyznaczony był na 4-tego marca.
Zmiana skończyła się i robotnicy wyszli na mróz. Wieczór skrzył się od śniegu. Śniegu było bardzo dużo. Tramwaje sunęły po zaśnieżonych torach wolno, chybotliwie. Mama do domu miała jakieś 8-10 przystanków. Mniej więcej w połowie drogi tramwaj stanął. Podróżni wysiedli w zaspy, śniegowe błoto i mroźny wieczór...
Mama doszła do domu pieszo. Musiała wejść na wysokie, trzecie piętro naszej starej kamienicy.
Może wzięła na ręce swojego synka..? 
Może naszykowała mu kolację..? 
Może dźwigała garnek z wodą na kąpiel dla niego..??
Około dziewiątej poczuła skurcze. Miała co prawda skierowanie do szpitala, ale na czwartego marca. Może myślała, że to fałszywy alarm?
Położna Malińska mieszkała w kamienicy naprzeciwko. Przyszła i kazała odprowadzić mojego brata do sąsiadów. Może powiedziała: "no, mama, będziemy rodzić..."
Tata przygotował wodę, ręczniki, prześcieradła... Dołożył węgla do pieca.
No i... bęc. Wielka, krzycząca, niezadowolona dziewczynka wylazła na świat:)
Mama chciała, żeby wpisać datę 14.02. Położna się nie zgodziła.
Była zima.
Przyszłam na świat w obecności Taty, położnej i sąsiadki.
Mój starszy rat nocował w mieszkaniu obok. Czekała go wielka niespodzianka. SIOSTRA.