wtorek, 29 kwietnia 2008

Wiersze










Dni są jednostajne,
jak milion kropel deszczu.
A życie rozpływa się
rozmazanymi strugami po szybie.

I liczą się tylko te krople,
które jeszcze nie pękły
i te dni,
które jeszcze trwają.
1969r


To tak,
jakbym znowu
miała siedem lat.

To tak,
jakbym nagle poczuła
zapach konwalii
albo
smak świeżo zerwanego jabłka.

To tak,
jakby wszystkie te rzeczy
zdarzyły się razem,
gdy
zamykasz w swojej
moją małą dłoń.
1980

Jestem dla Ciebie
Oceanem
i
Okrętem.

Jestem światem,
który pęknie,
gdy kasztany
przekwitną.

Jestem tą,
do której będziesz mówić
"mamo",
która obroni Cię
przed złem.

Nie bój się.
Gdy zaczniesz krzyczeć,
w porę
otworzę ramiona.
1982

Kuleczka - główeczka,
rączuszki - pączuszki.
W policzkach - dołeczki,
na nóżkach - wałeczki.
Jeszcze gruby brzuszek -
to nasz Mateuszek:)
1987

Kocham Cię.
Dwa słowa,
które
tak trudno
powiedzieć.

Które,
tak łatwo
powiedzieć.

Zależy,
ile lat
ma miłość.

Kocham Cię.
1999

Mój kot
chodzi za mną,
jak kot.
Swoimi drogami.

Mruczy.
Pozwala się głaskać
i karmić.

Śpi na moich kolanach
i na mojej
poduszce.
Sprawdza
wszystkie kąty.

Uczy mnie
życia.

Sam dba
o swoje ubranie
i toaletę.
Czyści uszy
i pazurki.

Stara się, żeby mnie nie drapać
za bardzo.

Tak wiele
robi dla mnie dobrego,
że czasem
daję mu
święty spokój.
2005

niedziela, 27 kwietnia 2008

Gałczyński


Gałczyńskiego poznałam razem z wierszem o żołnierzach z Westerplatte. 
Recytowałam go na tej samej akademii, na której wygłaszałam swój wiersz. 
Wiersz Gałczyńskiego mnie zaczarował. Mieliśmy w domu tylko malutki tomik z bibliofilskiej serii, którą kolekcjonował mój Brat. 
Tomiki, oprawione w białe płótno, miały format niewiele większy od zdjęcia 6x9 . Mieściły się w kieszeni. 
"Pożyczyłam" sobie Gałczyńskiego na długo. Nie rozstawałam się z nim . Czytałam w kółko te same wiersze. Wypożyczałam z biblioteki. Wkrótce mnóstwo umiałam na pamięć. Białe płótno na "moim" Gałczyńskim przestało być białe. Kartki spuchły od ciągłego przewracania. 
Czytałam wszystko o Gałczyńskim. 
Wspomnienia, biografie, krytyczne opracowania. 
Z fascynacją poznawałam szczegóły jego życiorysu. Historię imion, kolejne miejsca zamieszkania, miłość do Natalii, nieuporządkowane życie, uzależnienie od alkoholu, wojenną tułaczkę. 
I wszędzie powstawały wiersze! 
Poematy, listy z fiołkiem, Zielone Gęsi...
Przy różnych okolicznościach cisnęły mi się na usta cytaty, fragmenty, porównania.
"A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź, wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj.."
"Proszę, proszę, rozgość się , serdeczny, rozejrz się dokładnie po wszystkim.."
"Już kocham cię tyle lat..."
"Najlepsze te małe kina..."
"...i śnieg pada przez pomyłkę i topnieje na jezdni..."
"Oto widzisz, znowu idzie jesień, człowiek tylko leżałby i spał..."
Dziesiątki wierszy, dziesiątki fraz w głowie. 

Znałam Jego twarz i Jego głos, wiedziałam, jakie lubił kolory i rekwizyty, jakiej muzyki słuchał.
W IV klasie liceum wystartowałam w Olimpiadzie Języka Polskiego. Odpadłam w etapie międzyszkolnym z powodu gramatyki, ale nie to było ważne. Pracę pisemną poświęciłam Gałczyńskiemu. Naszpikowana cytatami chyba się spodobała, bo w końcowej mowie przewodniczący komisji wymienił ją jako jedną z lepszych.
Potem wymyśliłam, że wystartuję w Wielkiej Grze. 

Zaproponowałam temat: Gałczyński, życie i twórczość. 
Długo trwała cisza, aż wreszcie... zaprosili mnie do Warszawy na eliminacje. Pojechaliśmy z Jurkiem na Woronicza. Wędrowaliśmy po długich korytarzach telewizji w poszukiwaniu odpowiedniego studia. Mijali nas zaaferowani ludzie, tancerki w piórach, Karol Strasburger uczył się roli spacerując w te i wewte... 
Dali mi arkusz z pytaniami. Wypełniłam. Wydały mi się dziecinnie proste. Kazali dzwonić i dowiadywać się o zakwalifikowanie.
Z telewizji pojechaliśmy w Aleje Róż. Tam mieszkała Natalia Gałczyńska. Stałam pod drzwiami i czułam jak bije mi serce. Byłam o krok od mieszkania - legendy. 

Tam było Jego biurko, Jego pióro i lampa z zielonym abażurem i Srebrna Natalia... 
Nie zapukałam. Zabrakło mi odwagi. 
Krótko potem, w 1976 r. Natalia Gałczyńska zmarła. Żałowałam bardzo, że stchórzyłam pod tymi drzwiami w Alei Róż. 
Postanowiłam napisać do Kiry Gałczyńskiej. Publikowała wtedy w "Przekroju" swoje felietony. Napisałam na adres redakcji. List...doręczono! Dostałam odpowiedź! Bardzo osobistą, bardzo serdeczną. 
Korespondencja rozwijała się. Pisała mi o swoich relacjach z ojcem, o swoim synu, o leśniczówce Pranie.
Tymczasem dowiedziałam się, że zakwalifikowano mnie do grona kandydatów do wystąpienia w Wielkiej Grze. Ale program z tematem Gałczyński przyszedł , a mnie nie zaproszono. Trochę było mi przykro. Grała jakaś "siksa", która chwaliła się powiązaniami z Gałczyńskim, przez tatę czy wujka, nie pamiętam. Ze złością pomyślałam, że pomogły jej te znajomości.
Skończyłam studia. 

Korespondencja z Kirą Gałczyńską trwała. 
Nie była zbyt regularna ani częsta, ale jednak... 
Zapraszała mnie do Prania. Organizowała tam muzeum. 
Byłam zbyt nieśmiała i zbyt niepewna siebie, żeby zdobyć się na taką wyprawę. Bałam się konfrontacji i tego, że rozczaruję sobą panią Kirę. Aż tu nagle...
Dostałam telegram: "zapraszamy do udziału w wielkiej grze z tematu gałczyński stop program nagrywany będzie w dniu 24 maja w telewizji przy ul woronicza 17 studio nr 2 o godz 16 stop prosimy o natychmiastową telegraficzną odpowiedź potwierdzającą swój udział w programie redakcja wielkiej gry"
Miałam przed sobą dwa tygodnie. Od dwóch lat już nie myślałam o Gałczyńskim. Pracowałam. Jednak nie namyślając się za wiele pobiegłam na pocztę, ponaglana tym "prosimy o natychmiastową odpowiedź" i zgłosiłam swój udział. 

Załatwiłam urlop na sobotę. Znajoma z pracy, miła pani Janeczka, załatwiła mi wypożyczenie z Biblioteki Uniwersyteckiej pięciotomowego wydania dzieł Gałczyńskiego. Ze wszystkich innych bibliotek wypożyczyłam wszystko, co tylko znalazłam o Gałczyńskim. Zaczęłam gorączkowe przygotowania.
A w międzyczasie... 

Otóż w międzyczasie, jak w bajce, poznałam kogoś, kto miał zostać moim mężem. 
Jak w bajce, bo ten czas był magiczny. 
I Gałczyński zawsze pojawiał się przy mnie w ważnych chwilach. Tak, jakby mi patronował...
Pojechałam znowu do Warszawy z moim Bratem. 

Wcześniej zadzwoniła do mnie... Kira Gałczyńska i zaproponowała spotkanie. Miała być ekspertem w czasie teleturnieju. Umówiłyśmy się w redakcji "Trybuny Ludu", tam wtedy pracowała. 
Była bardzo miła. Podobna do ojca, z szerokimi ustami i ciemnymi, przenikliwymi oczyma. Zaprosiła nas na kawę. Rozstaliśmy się ze słowami "do zobaczenia w telewizji". 
I pierwsze zdziwienie. Ona miała tam być o 20 tej!
O 16-tej na Woronicza pod studiem nr 2 tłum ludzi. 

Część do innych tematów. Oprócz mnie jeszcze dwie osoby do tematu Gałczyński (to było drugie zdziwienie, bo do gry przystępowało po dwóch uczestników), młoda dziewczyna, Kasia, z Gdańska, równie przejęta jak ja i starszy pan z Warszawy, który opowiadał o swojej z Gałczyńskim znajomości. Poczułam, że przepadłam. 
Byłam przekonana, że wygra ten facet. 
Gorączkowo powtarzałyśmy z Kasią różne fakty, robiłyśmy przegląd wiedzy. Poza tym nic się nie działo. Rosło tylko napięcie.
Około 18-tej pojawiła się pani Stanisława Ryster i zaczęła sprawdzać listę. 

I od razu oznajmiła nam, że jedna osoba z tematu Gałczyński musi zrezygnować. Zawiadamiają zawsze więcej osób, na wypadek, gdyby ktoś nie dojechał...
Nie mogło mi się to pomieścić w głowie! 
Facet z Warszawy wspaniałomyślnie zrezygnował.
Do studia weszliśmy przed ósmą wieczorem. 

Temat Gałczyński był jako ostatni. 
Usiadłyśmy po dwóch stronach szklanej ścianki ze słuchawkami na uszach. Na wstępie miało być 20 pytań, które wyeliminują osobę do dalszej gry. Szłyśmy łeb w łeb.
Pani Ryster powiedziała: "kończą mi się pytania, czyżby nasze zawodniczki miały przyjeżdżać jeszcze raz?" (na dogrywkę). 
Wtedy padło 19-ste pytanie, na które odpowiedziałam źle. 
Moja przeciwniczka dobrze. Odpadłam. 
Ona też nie zdobyła głównej nagrody. Kira Gałczyńska pomachała nam ze swojego miejsca.
Dopiero w czasie emisji telewizyjnej przekonałam się, że Kasia też nie znała prawidłowej odpowiedzi. Zaczęła dobrze i w pół słowa pani Ryster jej przerwała, bo gdyby Kasia  swą wypowiedź skończyła, okazałaby się niedobra. Dotyczyła bowiem innego wiersza. Pani Ryster nie mogła tego wiedzieć, ale Kira Gałczyńska na pewno...
Wszystko razem wywarło na mnie złe wrażenie - czterogodzinne oczekiwanie na nagranie, potraktowanie nas przez panią R. i wreszcie ta ostatnia nieuczciwość, bo tak to właśnie odebrałam. 

Ja prawdopodobnie też bym nie wygrała, ale chodziło o zasady. 
Moje idealistyczne podejście do świata naszpikowane poezją Gałczyńskiego ucierpiało mocno. Na szczęście byłam już wtedy zakochana...
Pisałam swoje wiersze.
Żeby postawić kropkę: na któreś z pierwszych imienin po ślubie dostałam od Męża "upolowane" w antykwariacie nowe wydanie dzieł Mistrza w pięciu tomach. 

Wracam do nich do dziś.

czwartek, 24 kwietnia 2008

Pisanie


Z pisaniem było niestety gorzej. 
Litery nie chciały leżeć w linijkach, kładły się na siebie albo uciekały za daleko jedna od drugiej. 
A kiedy zaczęliśmy pisać piórem...! Sodoma i Gomora! 
Stalówka włożona w kolorową, drewnianą obsadkę drapała papier, atrament nabierany z kałamarza lał się obficie, plamił palce, kartki, buzię i ławkę. 
Na każdej stronie zeszytu i książeczki z ćwiczeniami miałam napisane krągłym, kaligraficznym pismem mojej pani Kowalczuk:"pisz staranniej". Gdybym tylko umiała! 
Kleksy wydrapywałam żyletką. Niestety, moje niezwinne palce drapały kartki na wylot. Wydzierałam stronę i przepisywałam, niewiele ładniej.
W trzeciej klasie odbył się sprawdzian, jakiś ważny był, może hospitacyjny albo dyrektorski, w każdym razie pani kazała się nauczyć wiersza na pamięć. Obowiązywała jedna zwrotka, ale kto chciał, mógł się nauczyć całego i miał szanse na 5! Ten wiersz mieliśmy na lekcji napisać z pamięci. 

Nauczyłam się całego. Napisałam i bardzo dumna z siebie czekałam na pochwałę pani i na najlepszą ocenę. Dostałam 2! 
Wiersz roił się od błędów ortograficznych. Było to chyba jedno z największych rozczarowań w całej mojej edukacji!!
W V klasie zaczęło się pisanie wypracowań. 

Na pierwszy ogień poszedł "Janko Muzykant". Mieliśmy przygotować w domu wypracowanie na temat, jak potoczyłyby się losy Janka, gdyby żył współcześnie. Chyba urządziłam jakąś histerię, bo Mama kazała Jurkowi napisać to wypracowanie za mnie. 
Napisał. Przepisałam. Dostałam 5! 
Miła pani Miłożemska pochwaliła mnie i odczytałam wypracowanie przed całą klasą. Myślałam, że się spalę ze wstydu. Czułam się, jak oszustka. I postanowiłam, że nigdy więcej tego nie zrobię.
Kolejne wypracowania pisałam na piątki samodzielnie. Odkryłam, że to nic trudnego, wystarczy puścić wodze fantazji. Odkryłam, że to jest bardzo przyjemne zajęcie!
W wakacje, między VI i VII klasą napisałam swoją pierwszą powieść zatytułowaną "Tajemnica grobowca". Napisałam ją w zeszycie w kratkę, który przedtem należał do mojego Brata i miał na okładce napis "materiałoznawstwo".

Byłam z siebie BARDZO DUMNA! 
W powieści były wątki kryminalne i miłosne oczywiście. Czytali ją moi koledzy z klasy. Zyskałam sławę "pisarki"!
Zaraz potem napisałam drugą powieść "Szczęśliwe niebo", której akcja z niewiadomych powodów dzieje się w Szczecinie, a w VIII klasie trzecią, "Powroty". Ta ostatnia była o miłosnych perypetiach licealistów.
Oczywiście zaczytywałam się wtedy w powieściach Krystyny Siesickiej i kariera pisarki, to było moje marzenie. 

Od czasu do czasu pisałam też wiersze. 
Pamiętam, że były o naszym podwórku, o białym i czarnym kotku, o wojnie... Ten wiersz o wojnie, o pierwszym września, recytowałam nawet na akademii ku czci. 
Stałam na wielkiej, udekorowanej sali gimnastycznej ubrana w białą bluzkę i granatową, plisowaną spódniczkę. Trzęsły mi się nogi i głos. Ale dostałam brawa. Moja klasa była ze mnie dumna! Niestety, żadne z najwcześniejszych wierszy, zapisanych w cieniutkim zeszyciku, nie zachowały się. Chyba je komuś podarowałam.
W liceum zaczęłam pisać coraz bardziej zwięźle. Nowelki, potem tzw. małe formy literackie. Odważyłam się i wysłałam tekst do redakcji młodzieżowego pisma "Na przełaj". I... wydrukowali!!! 

Zostałam wpisana na listę Klubu Młodych Autorów. Byłam NIEWIARYGODNIE SZCZĘŚLIWA. 
Potem wydrukowali jeszcze sześć albo siedem tekstów.
W domu nikt specjalnie się tym nie interesował. Przyzwyczaili się do piątek z wypracowań. I do tego, że wiecznie coś piszę.:)

sobota, 19 kwietnia 2008

Książki


Książki pojawiły się w moim życiu bardzo wcześnie. 
Jak tylko sięgnę pamięcią, mam w oczach obraz Taty leżącego na kozetce, a później na tapczanie, z książką bliziutko przysuniętą do oczu. Miał już wtedy bardzo silną wadę wzroku. Zsuwał okulary na czoło i czytał, z nosem nieomal na kartce. 
Wiele lat później przekonałam się, że oko krótkowidza pozbawione okularów działa na małą odległość jak szkło powiększające.
Gdy skończyłam I klasę, w naszym domu pojawiła się biblioteczka, przeszklony mebel z półkami na książki. Od razu było ich dużo. Trylogia Sienkiewicza, w płóciennej, zielonej oprawie, Pan Tadeusz z ilustracjami Andriollego, powieści i opowiadania Żeromskiego, Sienkiewicza, Prusa, Kraszewskiego. 

Powieści historyczne Bunscha, którego Tata bardzo lubił. 
Stopniowo, razem z naszym dorastaniem, pojawiały się lektury. 
No i Encyklopedia Powszechna, wprawdzie jednotomowa, ale i tak była rarytasem i sąsiedzi wypożyczali ją od nas, jak w bibliotece.
W niedzielne przedpołudnia, gdy Mama gotowała obiad, ja i Tata szliśmy na 11-stą do kościoła. Potem był spacer do parku. 

Pamiętam ten nastrój niedzielny, słońce, zapachy gotowanych potraw zza otwartych okien, bicie dzwonów w kościele i hejnał z wieży mariackiej z Krakowa, płynący gdzieś z oddali, z czyjegoś radia. 
Tata trzymał mnie za rękę. Szliśmy do parku i po drodze zaglądaliśmy do kiosków. Tata kupował mi Świerszczyk albo cieniutkie książeczki z serii "poczytaj mi mamo". Po obiedzie kładliśmy się na kozetce i następował najmilszy moment dnia, głośne czytanie. Opowiadania, wierszyki, zagadki. Słowa, słowa... 
A w mojej głowie powstawały obrazy zaczarowanych krain, zamków, królewien i pięknych królewiczów na koniu.
Kiedy miałam 6 lat, mój brat Jurek kupił mi Elementarz. Poznawałam litery i składałam wyrazy. 

Pamiętam taki obrazek: ja z Elementarzem na nocniku, na środku naszego pokoju, Jurek odrabia lekcje.
"Co to za litera, wygląda jak krzesełko?" pytam go. 
Odpowiadał cierpliwie. 
Gdy byłam w I klasie zaprowadził mnie do dzielnicowej biblioteki. Pani zapisująca zaprotestowała: "zapisujemy dzieci w drugiej klasie, kiedy potrafią czytać". Przeczytałam na głos regulamin, który wisiał na ścianie. Skapitulowała. Dostałam legitymację z numerem 591, głoszącą, że ob. ........ jest czytelnikiem wypożyczalni od dnia 6, IV, 1962 r. 
To było jak wstęp do raju! 
Półki z książkami! Dziesiątki, setki książek, obłożonych w jasno brązowy papier. Z tytułem wypisanym na grzbiecie. I ten zapach charakterystyczny, kurzu, druku, szelest kartek, trudności z podjęciem decyzji, którą książkę wybrać, można tylko dwie...
Można było trzymać je 4 tygodnie, ja wymieniałam czasami dwa razy w tygodniu! 
Bajki Porazińskiej, opowiadania o zwierzętach Grabowskiego, Doktor Doolittle, Mary Poppins (wtedy nazywała się Agnieszka), Dzieci z Bullerbyn, Plastuś, Leszczynowa Górka, przygody Tomka - Szklarskiego, potem fantastyka, Lem, Wańkowicz, Bratny...
Przez lata zapisywałam się do wielu bibliotek, należałam w pewnym okresie do 7 jednocześnie! 
Mogłabym wystąpić w reklamie i powiedzieć o sobie: "nazywam się... i od 46 lat czytam książki":)))
W maju zdarzał się fantastyczny czas, święto książki. 

Chodziłam z Tatą na kiermasze, które były organizowane w Parku Sienkiewicza, a raz bliziutko naszego domu, na Starym Rynku. Chodziliśmy od stoiska do stoiska, brałam z nabożeństwem do ręki nowiutkie egzemplarze, oglądałam. Musiałam znowu podejmować decyzje, którą książkę chcę mieć, kupić nie mogliśmy za wiele. 
Chociaż podejrzewam, że Tata i tak kupował mi zwykle więcej, niż zamierzał. Czasem jakiś autor podpisywał swoje dzieła. Przyglądałam mu się z podziwem. Raz podpisała mi się pani Dorota Chróścielewska. Książka miała tytuł "Córka tego, co tramwaje jego" i była autobiograficzną historią dziewczynki wychowanej w Łodzi. 
Pomyślałam, że ja też chciałabym pisać ...

środa, 16 kwietnia 2008

Przysmaki

Lista rzeczy, które lubiłam:
- kogel-mogel
- kakao z pianką ubitą z białka
- oranżada w proszku (jedzona na sucho, dla mamy"straszne świństwo")
- iryski
- suguski (twarde, podobne do irysków, owocowe)
- dropsy (okrągłe, owocowe pastylki w rulonikach)
- dropsy pudrowe (pastelowe w kolorze, rozpuszczały się na języku jak oranżada w proszku)
- małe batoniki o smaku i konsystencji twardej krówki
- omlety (moczone w osłodzonym mleku, obtoczone w jajku i smażone kawałki angielki a jeszcze lepiej chałki)
- lody (w wafelkach w kształcie muszelki, po 1 zł za gałkę)
- piętka ze świeżego chleba z masłem i z cukrem
- makagigi (prostokątne kosteczki ze słodkiej masy karmelowej zlepionej z makiem)
- kotlet schabowy z niedzielnego obiadu na grubej pajdzie chleba, na drugie śniadanie w szkole
- jabłko tarte, posypane cukrem
- truskawki pokrojone, z cukrem i ze śmietaną
- karp na wigilii
- racuchy(drożdżowe ciasto kładzione łyżką na głęboki tłuszcz)

Jak widać, większość rzeczy była słodka i tucząca. Dlatego byłam pulchnym dzieckiem i miałam popsute zęby! Wnukom ku przestrodze!!



niedziela, 13 kwietnia 2008

Na stole


Kiedy myślę o jedzeniu, to przed oczyma mam stół niedzielny. Śniadanie albo obiad. W ogóle nie pamiętam wspólnych kolacji.
Na śniadanie Tata pił kawę zbożową "Turek" z mlekiem. 

My piliśmy herbatę zaparzaną w porcelanowym czajniczku. Esencja stała przez kilka posiłków, stopniowo coraz słabsza od dolewanej wody. Herbata najczęściej nazywała się "Popularna", albo "Ulung". Od święta trafiała się "Madras" albo "Yunnan". 
W niedzielę czasem bywało także kakao.
Nie pamiętam, co jadaliśmy na śniadania. 

Na pewno bywała jajecznica albo jajka na miękko. Biały ser jadał Tata. Ja nie lubiłam tego kwaskowatego zapachu i zapychającej konsystencji. Czasami, jeżeli mleko zsiadło, Mama ogrzewała je na twarożek.
Na pewno jadaliśmy też powidła śliwkowe Mamy roboty i inne dżemy. 

Miód był luksusem, przechowywanym na szczególne okazje. 
Żółty ser pojawił się później. Podlaski, żuławski, warmiński, a czasem trafiała się gouda. I walcowaty ser salami. 
Ja najbardziej lubiłam śmierdzący nieludzko ser trapistów o lejącej się konsystencji. Mama kupowała go czasem specjalnie dla mnie, ale kazali mi go przechowywać za oknem.
Dopóki nie było lodówki, a trwało to do wczesnych lat 70-tych, zapasy żywności przechowywane były za oknem. Tata zrobił tam na parapecie zaokiennym specjalny płotek i przykrywającą go ruchomą klapkę na zawiasach. Ta "lodówka" funkcjonowała dobrze od jesieni do wiosny. Latem, niestety trzeba było radzić sobie inaczej. 

Masło leżało w zimnej wodzie. Inne produkty kupowane były po prostu w małych ilościach.
 Gdy były duże mrozy, wszystko za oknem zamarzało "na kość". 
Pamiętam, że Mama na długo przed kolacją, ostrym nożem odkrawała cieniutkie, zmrożone plasterki świątecznej szynki lub innej wędliny i zostawiała do odtajnia.
Obiady niedzielne często były takie same: rosół z koguta, którego Tata kupował na rynku żywego w piątek i przetrzymywał w komórce (kiedyś kogut "mieszkał" z nami przez dzień, uwiązany za nogę do kozetki - jego śmierć boleśnie przeżyłam!)
Do rosołu Mama wałkowała cieniutkie placki makaronu. Zwijała po dwa w luźne ruloniki i szybciutko kroiła na długie, wijące się, żółciutkie wstążki, które suszyły się potem rozłożone na czystych ściereczkach na łóżku.
Po rosole było mięso kogucie z ziemniakami. Dostawałam nóżkę. 

Czasem do tego marchewka gotowana (ble!), czasem sałata ze śmietaną (ble!), czasem mizeria (ble!). Jak widać nie byłam fanką surówek.
Na deser bywał kompot własnej roboty - gruszkowy, jabłkowy, wiśniowy albo śliwkowy, który lubiłam najbardziej. Rzadziej ciasto drożdżowe z kruszonką albo jabłecznik. Albo nic.
W tygodniu rodzice gotowali na zmianę, tak jak na zmianę pracowali. 

Mama przed wyjściem do pracy robiła czasem jakieś kotlety, albo pierogi czy knedle. Tata bardzo często zalewajkę albo krupnik. Albo ziemniaki ze zsiadłym mlekiem. 
Gotował też "prażuchę", czyli kluski z zaparzonych ziemniaków z mąką i odsmażanych na tłuszczu. Uwielbiałam to!
W lecie bardzo często bywały potrawy sezonowe, kalafior z bułeczką, zupa jagodowa, botwinka, młode ziemniaki z koperkiem, biała kapusta zasmażana i do tego knedle ze śliwkami! 

Knedle z truskawkami i ze śmietaną. Zupa wiśniowa z kluskami. Albo, nielubiany wtedy przeze mnie, szpinak z jakiem.
Latem przysmakiem był chleb z masłem i plasterkami truskawek, posypany cukrem. Zimą Tata często robił dla mnie i dla Jurka budyń.
Zimowe jedzenie było uboższe. 

Brakowało pomidorów, kalafiorów, sałaty, owoców... 
Mama kupowała w garmażerii naprzeciwko pastę śledziową, albo małe, wędzone szprotki, które zjadaliśmy w całości, z główkami. Czasami piklinga ( na którego mówiła "pytling"), czyli wędzonego śledzia. 
Ale najlepszą rzeczą kupowaną w garmażerii była dla mnie... twarda marmolada, krojona z bloku.
Gdy przychodzili goście, na stół wjeżdżało wszystko naraz. 

Zimne nóżki obok białego sera i makowca. Wędlina. Obowiązkowo sałatka jarzynowa z ziemniakami. Ogórki z octu. Czasem grzybki, ale tylko maślaki, bo na tych Mama się znała. 
Śledzie rolmopsy. Kiełbasa na ciepło, często były to po prostu serdelki. Musztarda. Rybki w oleju lub pomidorach, podawane na stół w puszce. Wódka robiona ze spirytusu, wody i karmelu. Nazywała się "przepalanka". Tata podobno robił dobrą wódkę, mocną. 
Herbata w szklankach. Oranżada w butelkach zamykanych szklanym korkiem na metalowej sprężynce. Stały zestaw.
Pieczywo zawsze jadaliśmy takie samo. 

Chleb żytni kupowany w sklepie spożywczym. 
Najpierw były tylko okrągłe, dwukilogramowe bochenki. Później pojawiły się długie. 
Od czasu do czasu, w ramach jakiejś fanaberii, Mama wybierała się do piekarni na Włady Bytomskiej albo na Lutomierską. 
Na Włady Bytomskiej można było kupić różne odmiany chleba i bułek. Na Lutomierskiej świeżutki, pachnący i chrupiący chleb prosto z pieca. Największym przysmakiem pieczywowym była chałka drożdżowa, którą mój Brat potrafił zjeść na jedno posiedzenie. 
Lubiliśmy też chleb "żulik", nazywany teraz chlebkiem tureckim. Był z korzennymi przyprawami i rodzynkami. 
Bułek właściwie się nie jadało. Wyjątkiem były kupowane w "Magdzie" bułki posypane makiem i wyglądające jak zwinięta w "figę" pięść.
No i wszystkie zakupy nosiło się w szmacianych torebkach albo w uplecionych z żyłki lub sznurka siatkach. Pełna ekologia!!!


czwartek, 10 kwietnia 2008

Pranie


No właśnie. 
Kuchnia za szafą od czasu do czasu zamieniała się w pralnię.
W kotle na piecu, w wodzie z mydłem, gotowała się bielizna. 

W garnkach grzała się woda do pralki. W balii moczyły się brudy. 
Pralka "Frania" wystawiona z kąta prawie na środek "przedpokoju" buczała i przewalała mydlaną wodę z bielizną. 
Mama była zła. 
Nic dziwnego, pranie trwało długo, czasem ze dwa dni. 
Dźwigała kocioł z wrzątkiem, drewnianymi szczypcami przekładała wygotowane rzeczy do pralki, dolewała wody, włączała. Później trzeba było kręcić korbą od wyżymaczki i wycisnąć każdą sztukę. 
Po kilku wirowaniach część wody odlać przy pomocy odczepianego, gumowego węża, uważając, żeby go nie wypuścić z ręki, bo cała woda leciała wtedy na podłogę. 
Spuszczoną wodę wylać do zlewu. Dolać świeżej, włożyć kolejne sztuki bielizny...
Wszystko wyprane trzeba było wypłukać, najpierw w ciepłej, potem w zimnej wodzie. Do płukania dodawano trochę farbki (nie mam pojęcia co to była za substancja), która dawała niebieskawy odcień bieli. Bielizna pościelowa była zgodnie ze swoją nazwą BIAŁA! I znowu przez wyżymaczkę.
Na koniec zrobić krochmal z mąki kartoflanej. 

Najpierw rozbełtać ją w zimnej wodzie, następnie zalać wrzątkiem i szybko mieszać, żeby nie porobiły się krochmalowe "kluchy" (i tak się robiły zawsze i pływały w balli z krochmalem sine gluty).
Wyprane rzeczy wynosiło się na strych. 

Aha, najpierw jeszcze koniecznie trzeba było zamówić klucz od strychu u "maglarki", która była meliniarką. 
Równocześnie mogła robić pranie określona ilość lokatorów, bo strych miał ograniczoną powierzchnię.
Strych pachniał szczególnie, zakurzonym drewnem i siuśkami. Na ziemi leżała gruba warstwa brudnożółtego pyłu. Podłoga była zerwana.
Przy ścianach dach był bardzo spadzisty i trzeba się było schylać, żeby wyjrzeć przez małe okienko na ulicę. Było bardzo wysoko, jak w niebie:)
Wysuszoną bieliznę pościelową i obrusy "wyciągało" się, to znaczy dwie osoby trzymały za rogi i naprzemiennie pociągały do siebie, żeby w wykrochmalonej na sztywno tkaninie przywrócić układ nitek. 

Złożoną w kostkę i zawiniętą w kawałek starego kocyka (zielony w białe, pierzaste listki) niesiono do magla. 
To często należało do Jurka obowiązków.
Magiel był po drugiej stronie ulicy. 

Wielka machina z ogromnym kołem i korbą. Maglarka pomagała układać rzeczy na zielonkawych płótnach, spryskiwała wodą i ruszał ciężki wałek napędzany przez Jurka, Ojca albo Mamę.
Spakowana pościel, ciężka od resztek wilgoci, pachniała szczególnie, krochmalem i żelazkiem.
Ze względu na trudności z praniem, bielizna pościelowa zmieniana była raz na 6-8 tygodni. 

Może zresztą takie wtedy były normy. 
Jako dziecko, raz na tydzień, w niedzielę, dostawałam czyste majtki, rajtuzy, koszulkę. 
Myślę, że to to samo dotyczyło starszych. 
Mimo to, nasz dom wspominam jako czysty. 
Szczególnie Tata dbał o porządek, zamiatając nawet dwa razy dziennie pomalowaną na mahoniowy kolor podłogę z desek. Często przecierał szyby. Codziennie mył podeszwy butów. Jeżeli były zabłocone, to po każdym przyjściu. 
Malował ramy okienne i drzwi. 
Mama przywiązywała dużą wagę do firanek. Po praniu i krochmaleniu rozpinała je na zrobionej przez Tatę drewnianej ramie. 
Rama była rozkładana. Po każdym upinaniu i suszeniu wędrowała do komórki. 
Firanki sztywne i gładkie leżały złożone w luźną kostkę na szafie, okryte papierem. 
Przez długi czas przybijane były do drewnianych karniszy przy pomocy gwoździ. Potem wzbogaciliśmy się o karnisze metalowe z żabkami. 
Razem z nimi pojawiły się zasłony. Wydawały mi się bardzo nowoczesne i eleganckie. Czułam się światowo, zaciągając je jednym ruchem ręki!
W domu było dużo różnych zasłonek. Spełniały rolę ścianek, parawanów i ozdóbek. Przysłaniały bałagan, brzydotę i biedę.
Na stole zawsze leżał obrus. 

On też przykrywał lichy stan tego mebla, który służył jako stół jadalny, deska do prasowania, biurko, warsztat... 
Na stole Mama też wałkowała i kroiła makaron. 
Pod stołem bawiłam się w dom.
A na stole...

wtorek, 8 kwietnia 2008

Higiena


W naszym malutkim mieszkaniu nie brakowało mi wcale metrażu ani własnego pokoju, tylko łazienki. Myliśmy się w misce za szafą. 
Co tydzień Mama grzała wodę w wielkim kotle. W kranie była tylko zimna woda. 
Zdejmowali z Tatą owalną, cynkową balię ze ściany za kredensem i urządzana była kąpiel.
Najpierw, jako najmłodsza, myłam się ja. 
Później wchodził Jurek (wody trochę dolewano, żeby była cieplejsza). 
Po Jurku mył się Tata. Mama na końcu. 
Wcale mnie to nie dziwiło, ani brzydziło. 
Nie znałam innych łazienek. 
Proceder skończył się pewnie, gdy zaczęłam dorastać. 
Została tylko miska. I szare mydło. 
Chociaż ono wcale nie było szare, tylko brązowawe. Nazywało się Popularne. Czasem trafiał się Biały Jeleń, który rzeczywiście był trochę jaśniejszy, kremowy. 
Mydłem myłam też włosy. Do ostatniego płukania dolewałam octu, żeby zmyć z włosów szary, mydlany osad. 
Pierwsze szampony, Brzozowy albo Pokrzywowy, pojawiły się w naszym domu dopiero w latach 70tych. Mydła toaletowe pewnie jeszcze później.
Jako dziecko nie myłam zębów!!! 
Nie pamiętam, czy rodzice je myli. Nie pamiętam pasty do zębów, pewnie aż do okresu mojej szkoły średniej! 
Nie mam pojęcia, jak było w innych domach. Pasta do zębów firmy Lechia albo Nivea była dostępna w kioskach.
Najtrudniejsze były sprawy fizjologii. Siusiałyśmy z Mamą do nocnika, Tata i Jurek wprost do zlewu.
Ubikacje (mówiło się"ustępy") były w końcu podwórka. Trzeba było zejść z trzeciego piętra, przemaszerować przez całe podwórze i przeżyć zapach panujący w ustępach (czytaj:smród)...
W niewielkim pomieszczeniu z małym przedsionkiem było kilka kabin zamykanych na kłódki. Do każdej należało po kilka rodzin. Do naszej 3 lub 4. Jedna kabina była cały czas otwarta, dla wszystkich. 
Miała dwa porcelitowe pedały, na których trzeba było ukucnąć. Zamykała się na luźny haczyk, i nawet po zamknięciu zostawała szpara między drzwiami i framugą.
Czasami dozorca tam sprzątał, częściej nie. Zdarzało się, że sikałam po prostu na podłogę w kącie. Nie tylko ja, robiły tak wszystkie dzieciaki.
Jeżeli zrobiło się do nocnika, jak mówią niektórzy, "coś grubszego", trzeba było przejść z nim przez całe podwórko i wyrzucić wszystko do ustępu. Nocnik opłukać pod kranem. Nie wiedziałam, gdzie podziać oczy ze wstydu, chociaż oczywiście nie tylko ja wynosiłam nocniki.
Ubikacje do dzisiaj prześladują mnie w snach. Ohydne ubikacje, ustępy, kible i klozety!!!!
Zmywanie robione było w dużej, emaliowanej misce, do której wlewało się trochę zimnej i trochę gorącej wody. Do tego garść sody dla zmiękczenia i łatwiejszego mycia "statków", bo tak właśnie nazywała się ta czynność. 
O ile pamiętam, naczynia nie były płukane, od stolika z miską do zlewu z zimną woda był za duży odstęp. 
Najpierw Mama myła szklanki, potem talerze, potem sztućce, na końcu garnki. 
Garnki tylko w środku oczywiście. Na zewnątrz były osmolone na czarno od ognia. 
Umyte trzeba było od razu wytrzeć ściereczką, nie było tam miejsca na żadną suszarkę ani ociekacz. Wytarte odstawić na miejsce, czyli do kredensu. Ściereczka suszyła się na rozciągniętym w kuchni sznurku, obok przepieranych na misce majtek, pończoch i skarpet.
Co jakiś czas, mniej więcej co 6 tygodni, kuchnia za szafą zamieniała się w pralnię. 
Ale o tym dopiero c.d.n.


sobota, 5 kwietnia 2008

Mieszkanie


Mieszkaliśmy w starej, przedwojennej kamienicy. 
Właściwie, to nie wiem, sprzed której wojny ona była:) 
Stała na obszarze zamieszkałym kiedyś w dużej ilości przez Żydów, na starych Bałutach. 
Niedaleko stamtąd biegła w czasie II wojny linia getta. 
Podobno w mieszkaniu, które zajmowaliśmy, też mieszkali Żydzi. Ta informacja w jakiś sposób nadawała naszemu mieszkaniu niezwykłości. Usytuowane było na trzecim piętrze. Nad nami był już tylko strych. 
Ja pamiętam je z wodą w kranie, ale wcześniej nie było skanalizowane. 
Wodę trzeba było nosić z dołu, ze studni. Brudną oczywiście wynosić i wylewać do rynsztoka.
Mieszkanie - to bardzo dużo powiedziane. Miało "pokój", "kuchnię", "przedpokój" i "spiżarnio-komórkę". 
Napisałam w cudzysłowach, bo wszystko razem mieściło się na 24 metrach kwadratowych i było jednym pomieszczeniem podzielonym szafą, kredensem i dwoma zasłonkami na kijkach.
Na początku w "pokoju" stały dwa wielkie łóżka, okrągły stół z czterema krzesłami i kozetka.

W łóżkach spali rodzice ze mną, Jurek spał na kozetce.
Szafa otwierała się na pokój. Za szafą była węglowa kuchnia, zlew i stolik, na którym przygotowywało się jedzenie, zmywało. 
Na półce pod stolikiem (za zasłonką) stały garnki.
Tylna ścianka szafy oklejona była kolorowym papierem, zmienianym co jakiś czas. Często przyklejony był do niej kalendarz wycięty z gazety noworocznej.
Kredens oddzielał swoją ścianką część "brudną. 
Za zasłonką stał kosz z brudną bielizną, pralka "Frania", wisiała balia na ścianie.... 
Tam też stał mały zapas węgla w drewnianej skrzyneczce i nocnik.
Kiedy skończyłam 7 lat i pojechałam na okropne kolonie do Grotnik, w domu zrobiono remont i przemeblowanie. 

Dostałam "swój" fotel do spania, Jurek tapczan. 
Przybyła biblioteczka na książki i toaletka z wielkim lustrem. 
Kredens odwrócił się plecami na pokój i dostał na nie ozdobną firaneczkę. 
W kuchni po pewnym czasie pojawiła się kuchenka gazowa z dwoma palnikami. Stanęła na piecu, w którym od tego czasu rozpalało się tylko do pieczenia ciasta. 
W zimie mieszkanie ogrzewane było żeliwną kanonką (nie wiem, skąd się wzięło to słowo!), którą ojciec przydźwigał sam z jakiegoś odległego sklepu. Była naprawdę pioruńsko ciężka i nie mam pojęcia, jak tego dokonał!
Kanonkę na zimę wystawiało się trochę, Tata instalował grubą, załamaną pod kątem prostym rurę do komina.

W lecie była przysuwana do ściany i pełniła rolę podręcznego stolika. 
W kanonce nawet ja umiałam rozpalić ogień. Cały piecyk i rura rozgrzewały się niemal do czerwoności i po mieszkaniu rozchodziło się błogie ciepło.
Przez jakiś czas, gdy co drugi tydzień rodzice oboje pracowali od rana, wracałam do domu najwcześniej. 

Zastawałam poranny bałagan. 
Odsłaniałam zasłony, chowałam pościel Jurka do tapczanu, składałam go. Swoją pościel wkładałam do łóżka rodziców, składałam fotel, nakrywałam łóżko różową, atłasowa kapą i nicianą, "heklowaną" narzutą. 
Przesuwałam stół na środek, ustawiałam krzesła... 
Czasem zamiatałam podłogę. Byłam zła i czułam się pokrzywdzona.
Wieczorem, a więc 6-7 godzin później, pokój znowu przeobrażał się w sypialnię.
Sypialnia, jadalny, gościnny, pokój do pracy, później także telewizyjny. Żyłam tak przez 20 lat.

czwartek, 3 kwietnia 2008

Zębolandia


Osobny rozdział w moim życiu, to ZĘBY!
Nie chodziłam jeszcze do szkoły, gdy rozbolał mnie ząb. 

Pamiętam, jak wędrowałam z Tatą do przychodni na ulicę Łagiewnicką. Wtedy chyba jeszcze się nie bałam. Potem otworzyła się przede mną olbrzymia sala pełna foteli, światła i dziwnych zapachów. Kobiety w białych fartuchach oderwały mnie od Taty - już wtedy płakałam - posadziły na potwornym fotelu i kazały otworzyć mocno zaciśnięte usta. 
Wyrywałam się i krzyczałam. 
Włożyły mi do ust metalowy bolec, żebym nie mogła ich zamknąć. Tata stał w drzwiach, daleko, daleko, kilometry ode mnie! Na niego też krzyczały. Kazały mu wziąć odpowiedzialność za coś... Nie chciały mieć ze mną do czynienia!
Tata mnie stamtąd zabrał. To było najważniejsze. Może rozumiał moje lęki, sam miał zawsze kłopoty z zębami. Co się stało z tym bolącym zębem? Ot, zagadka!
W szkole przychodziła po dzieci na lekcjach pielęgniarka dentystyczna i zabierała je na przegląd albo leczenie. 

Najczęściej działo się to na gimnastyce. Przeżywałam katusze. 
Rano bolał mnie brzuch albo głowa. Mama pisała mi usprawiedliwienia. 
Gdy tylko zyskiwałam pewność, że mogę zostać w domu, bóle mijały. Pojawiało się za to poczucie winy. 
Nienawidziłam szkoły. Błagałam Mamę, żeby sprzedała mój raniec i książki. Chciałam być bezpieczna.
Któregoś razu pielęgniarka od dentystki przyszła na matematyce. Zdrętwiała ze strachu zdołałam dojść tylko do schodów. Tam nie wytrzymałam, złapałam się poręczy i zaczęłam wrzeszczeć. 

Mama znowu musiała napisać oświadczenie, że mają mnie i moje zęby zostawić w spokoju. Uratowała mi życie, chociaż skazała moje zęby na zagładę. 
Cztery dolne, stałe jedynki i dwójki złamały mi się zeżarte próchnicą, gdy byłam w II klasie. Nawet nie mogę sobie wyobrazić, jak wtedy wyglądałam!
Pani Świderska pracowała w rejestracji, w przychodni zdrowia. Któregoś dnia zabrała mnie ze sobą do pracy i przedstawiła dentystce (jaka szkoda, że nie pamiętam jej nazwiska!). 

Dentystka powiedziała: "tylko zobaczę". 
Obejrzała moje połamane jedynki. 
"Nic nie będzie bolało, obiecuję". Otworzyłam usta, chociaż nie wiem, dlaczego jej zaufałam. 
Była miła, cicho mówiła i miała delikatne, lekkie dłonie. 
Sprawnie zrobiła mi zastrzyk, opowiadając o przedstawieniu cyrkowym. 
Nic nie bolało. zagoiło się błyskawicznie. 
Ale to był dopiero początek. 
Następne dwa zęby wyrywała mi inna pani, nie tak miła. 
W nocy miałam krwotok z jednego zębodołu. Obudziła mnie wilgoć na poduszce. Myślałam, że to pot. Wokół twarzy straszyła ciemna plama. Może krzyknęłam, nie wiem. Mama w środku nocy pobiegła do całonocnej apteki na Wschodniej. 
Czemu Mama, a nie Tata? 
Trzeba było przejść przez park. Czy się bała? Nie wiem. Nie pamiętam, czy przyniosła jakiś ratunek. Pamiętam, że przez kolejne kilka dni chodziłam z tamponem w ustach, bałam się go wypluć. Miałam 10 lat.
Potem stałam się najmłodszą pacjentką zakładu protetyki w AM. 

Byłam maskotką. Bardzo podobała mi się ta rola. Bardzo szybko poczułam się tam, jak u siebie. 
Nie czekałam w korytarzu, wchodziłam do rejestracji i wdawałam się w pogawędki z paniami za biurkiem. 
Potem wołali mnie fotel. 
Miałam "swojego" pana Janusza.
Janusz miał pryszczatą twarz, ale poza tym był piekielnie przystojny i kochałam się w nim platoniczną miłością nastolatki. 
Janusz Wierzbicki był studentem stomatologii i adoratorem Bożenki Świderskiej. Na mojej dolnej "szóstce" zaliczał ekstrakcję. Pani profesor, otoczona wianuszkiem studentów, powiedziała: "nie martw się, on się bardziej boi niż ty". Rozśmieszyła mnie i nawet nie poczułam, że po szóstce.
Później chodziłam do Janusza na stomatologię, na Kilińskiego. 

Boże, jaka byłam dumna z siebie! 
Przychodziłam sama (inne dzieci z rodzicami, płaczące i roztrzęsione), załatwiałam sprawę w rejestracji i nonszalancko czekałam, aż Janusz zawoła "Basiu, chodź!". 
Myślę, że to była jedna z lepszych moich terapii.
Zęby stały się sposobem na inne moje stresy. 

Gdy nie chciałam iść na jakąś lekcję (najczęściej W-F), szłam do szkolnej dentystki. 
Pani dentystka Łoboda mówiła: "jesteś niezwykle dzielna i cierpliwa". 
JA! 
To było, jak cud.
Na protetyce przystojny Janusz wykonał mi wreszcie protezę i już nie miałam dziury z przodu. 

Proteza była ruchoma, przecież ciągle rosłam. 
Kilka lat później, gdy założono mi pierwszy stały most (nie było już niestety Janusza, zajmowała się mną przestraszona studentka Dorota), nikt nie traktował mnie już familiarnie. 
Choć panie w rejestracji były te same, nie pamiętały mnie.
To nie był niestety koniec moich zębowych potyczek. 

Niedawno spróbowałam policzyć wszystkie gabinety dentystyczne, w jakich bywałam. 
Wyszło 22, ale mogłam o którymś zapomnieć:)




środa, 2 kwietnia 2008

Chora...

Moja najdawniejsza choroba kojarzy mi się z sankami. 
Siedziałam na nich okutana w jakieś szale, Mama wiozła mnie do lekarza. Było już ciemno. Okazało się, że mam zapalenie oskrzeli.
Gdy miałam prawie 7 lat, zimą, zachorowałam na żółtaczkę. 
Bolał mnie brzuch. Pamiętam, że siedziałam na nocniku i nic nie mogłam zrobić. Pilnowała mnie pani Bajerska, nasza sąsiadka z drugiego piętra. 
Zdaje mi się, że przyjechało pogotowie. Płakałam przy rozstaniu z rodzicami.
Leżałam potem w wielkiej, wielołóżkowej sali, pełnej kobiet w różnym wieku. Wszystkie byłyśmy chore na żółtaczkę. 
Łóżko było bardzo wysokie. Nocą, gdzieś w korytarzu, ciągle paliło się światło. Nie mogłam spać. 
Którejś nocy wstałam do łazienki. Ktoś zostawił tam drzwi otwarte na dwór. Świecił wielki, srebrny księżyc. Padał śnieg i było zimno. Mimo to poczułam ochotę, żeby uciec, pobiec przed siebie, w noc.
Rodzice odwiedzali mnie w niedziele. 

Stali za szybą, bo na oddział zakaźny nie wolno było wchodzić. Nie mogłam ich dotknąć. Nie wiedziałam, co mówią. Rozpaczliwie chciałam wrócić z nimi do domu. 
Przynieśli mi piłeczkę na gumce. Ona nie zrekompensowała mojego panicznego strachu przed kolejnym pobieraniem krwi, które odbywało się w wielkiej sali. 
Sadzano mnie wysoko, na wiklinowym foteliku. Strasznie płakałam. Pielęgniarka krzyczała. Nienawidziłam jej.
Ze szpitala odbierał mnie Tata. 

Nie wolno było nic zabrać ze sobą, miałam zostawić swojego misia i "Świerszczyki". Wszystko leżało wysoko, na metalowej szafie. Pielęgniarka wypisywała jakieś dokumenty, w pewnej chwili wyszła. Tata sięgnął na górę i szybko zgarnął moje skarby do swojej starej teczki. Był wtedy dla mnie bohaterem! Nie pamiętam, by zrobił kiedyś coś równie zuchwałego! Zabronionego! Chyba wtedy pojęłam, że jestem dla niego bardzo ważna!
Po żółtaczce przyszła jakaś inna choroba zakaźna, może świnka? Nie pamiętam. 

Leżałam w wielkim łóżku rodziców i wymiotowałam. 
Odwiedzały mnie dzieciaki sąsiadów - Stasia Kupis, Wojtek i Jurek Radeccy, mały Boczek. Potem oni byli chorzy. Ja mogłam chodzić do nich bezkarnie, już mi nic nie groziło:)
Ten czas wspominam, jakby to był długi festyn, piknik. 

Mama troszczyła się o mnie, podsuwała smakołyki, żeby zrekompensować mi dietę, na którą byłam skazana.
W szkole chorowałam co jakiś czas. Leżałam wtedy w łóżku rodziców obłożona książkami i zabawkami. 
Największą atrakcją i przywilejem były wtedy roczniki "Świata Młodych", które mój Brat wyciągał z dna szafy i pozwalał mi czytać. 
Uwielbiałam historie o Tytusie, Romku i A'Tomku. 
Wieczorem Tata zasłaniał gazetą żarówkę przy żyrandolu, żeby nie raziła mnie w oczy. zasypiałam w miłym i ciepłym półmroku, kołysana ściszonymi głosami mojej rodziny. Chora, ale bezpieczna.