środa, 30 grudnia 2009

Śnieg...


No i mam, czegom chciała! Śnieg pada. Sypie, prószy, wiruje. Kładzie się pod nogi. Skrzypi i się skrzy.
Nie sięga wprawdzie do ramion. Ani nawet do kolan. Ale biały jest jak trzeba. Okrywa powierzchnie płaskie i krzywe.
Ukrywa litościwie śmieci i psie kupy. Zdobi drzewa. Przysparza pracy dozorcom i wkurza kierowców. Na jezdniach roztapia się i zamienia w brudne błocko.
Zaskakuje drogowców. Spowalnia wszystkie pojazdy .
Siada na rzęsach.

Śnieg.

Wiersze
siadają mi na rzęsach
jak puszyste płatki.

Spójrz,
to nasza miłość
w futrzanym kapturze.

A tam dalej
czekają sanie
z dzwonkami.

Z samego szczytu
suniemy
coraz prędzej.

I nagle
jak ptaki
w przestworza...

W dole
bezpieczne zaspy snu.

Od świtu,
od pierwszego haustu powietrza,
od zawsze,
miłość ta sama.

Tylko góry
coraz wyższe.

wtorek, 15 grudnia 2009

Grudzień


Grudzień, ostatni miesiąc roku. W latach mojego dzieciństwa zawsze towarzyszył mu śnieg i mróz. Chodziłam do szkoły na drugą "zmianę". W klasach zapalaliśmy światła, bo po drugiej lekcji robiło się już ciemno. Wracałam późnym popołudniem, lampy na ulicach rzucały ciepłe, żółte blaski na skrzące chodniki, na ośnieżone gałęzie drzew. Chłopaki robili butami ślizgawki, można się było nieźle wywalić na gładkim lodzie.
Po Andrzejkach i Mikołajkach wszyscy zaczynali czekać na święta. Mama robiła zapasy, kupowała mak, orzechy, czekoladowe cukierki w sreberkach. Chowała pod łóżkiem albo w szafie. Prała firanki. Tata mył okna. Z podwórek dobiegały odgłosy trzepanych dywanów. Któregoś roku chwycił taki mróz, że odwołali lekcje w szkołach. Ferie przedłużyły się o tydzień.

Lubiłam ferie. Zaczynały się kilka dni przed wigilią i trwały dwa tygodnie. Rodzice szli do pracy. Ja zostawałam w domu, podjadałam świąteczne ciasta, czytałam książki, które dostawałam na Gwiazdkę. W piecu buzował ogień. Mróz malował na szybach srebrzysto-białe kwiaty i listki. Czasami chodziłam na sanki do parku, na górkę. Ale nie bardzo to lubiłam. Marzły mi policzki, ręce, stopy i nos. Musiałam się grubo ubierać, w spodnie pumpy, czarne buty "tatrzanki", szalik na usta. Dzieciaki na górce biegały, popychały się, było ślisko. Fruwały śnieżki, czasem za kołnierz sypał się śnieg. Cudze sanki czasem boleśnie obijały mi nogi. Naprawdę wolałam siedzieć w ciepłym mieszkaniu.

Z grudnia 1970 roku pamiętam taką chwilę: wróciłam ze szkoły, w domu nikogo nie było. Usłyszałam nadlatujący samolot. Ten odgłos mnie przeraził. W kraju źle się działo, w radio mówili o strajkach. Mama powtarzała, że boi się wojny domowej. Narastające buczenie samolotu spowodowało, że poczułam skurcz serca, podświadomie czekałam na coś strasznego - alarm bombowy, wybuchy... Samolot przeleciał. Odetchnęłam.
A potem Edward Gierek zapytał: "pomożecie?"....

Stopniowo grudnie stawały się coraz bardziej szare. Śnieg już tak nie iskrzył, mróz dał za wygraną. Lampy zaczęły świecić białym, zimnym światłem. Na ulicach było coraz więcej samochodów, rozjeżdżały śnieg na jezdniach w brudną breję. Zza drzwi słychać było odkurzacze, ciemne podwórka stały głuche i puste. Przeprowadziliśmy się do bloków i rodzice kupili sztuczną choinkę, żeby nie śmieciła igłami na nową wykładzinę.

Grudzień uciekał za grudniem, styczeń mi stukał za styczniem.... Śniegu było coraz mniej. Przed wigilią straszyły zaśmiecone trawniki. Rozmiękły chleb wyrzucony przez lokatorów dla gołębi, leżał obok śmietnika. Na Piotrkowskiej migały resztki popsutych neonów. Królowa Śniegu wyprowadziła się daleko stąd...

W grudniu 1978 roku wpadłam na pomysł, że zorganizuję u siebie Sylwestra. Około południa wyszłam z domu, żeby coś jeszcze załatwić. Padał deszcz. Wsiadając do tramwaju złożyłam parasolkę i ze zdumieniem zobaczyłam, że zsuwa się z niej warstewka lodu. Rodzice pojechali do Jurka zająć się Agnieszką. Jurek z Iwonką przyjechali na Retkinię, przywieźli ze sobą swojego sąsiada Ryśka, z którym dwa lata wcześniej bawiłam się u nich, a potem całowałam na przystanku. Byłam zachwycona. Alicja z Zenkiem spóźniali się. Wreszcie przyszli i powiedzieli, że nie mogli uruchomić samochodu, bo zamarzł... Bawiliśmy się świetnie do rana. Oni wyszli, a ja poszłam spać. Dopiero od rodziców, którzy w jakiś kombinowany sposób dotarli do domu dowiedziałam się, co dzieje się na zewnątrz.

Wikipedia:
W noc sylwestrową 1978 rozpoczęły się tak intensywne opady śniegu (na Dolnym Śląsku z początku był to deszcz), że wkrótce potem w styczniu 1979 sparaliżowany został cały kraj, brakowało surowców energetycznych, w większości miast komunikacja miejska nie funkcjonowała wcale lub w bardzo ograniczonym stopniu, transport międzymiastowy również funkcjonował bardzo źle. Autobusy w niektórych okolicach jeździły w specjalnie wykopanych w śniegu tunelach. Zamarznięte zwrotnice kolejowe i popękane w wyniku mrozów szyny spowodowały, że transport węgla do elektrociepłowni docierał wyjątkowo rzadko, a i rozmrażanie tego, który udało się dowieźć, było bardzo utrudnione. W Suwałkach temperatura nie przekraczała -30°C w dzień. Na warszawskim Ursynowie, który został praktycznie odcięty od reszty stolicy, w mieszkaniach temperatura spadła do +7°C, podobnie było także w innych miastach, zwłaszcza w peryferyjnych dzielnicach. Do odśnieżania torów i dróg skierowano żołnierzy i ciężki sprzęt wojskowy (m.in. czołgi, które swoimi gąsienicami zrywały grubą warstwę zmrożonego i zbitego śniegu na drogach).

Tak było!

Odgarniane z chodników zaspy sięgały dwóch metrów.
Podróżni odśnieżali tory kolejowe, przygodni przechodnie "kupą" wypychali samochody z zasp, prywatne samochody zabierały z pustych postojów zmarzniętych pasażerów.
Zasypanym w kilometrowych korkach ludziom na drogach i autostradach okoliczni mieszkańcy donosili ciepłe napoje i jedzenie. Polak potrafi...!

A potem przyszedł TEN Grudzień. Nie pamiętam, czy był śnieg i mróz. Pewnie tak, bo żołnierze na ulicach grzali się przy słynnych koksownikach. Mam wrażenie, że czas zszarzał i ucichł. Zastygł w bezruchu. Ale jakby na przekór temu ludzie usiłowali żyć normalnie. Pojechaliśmy na Sylwestra. Ta noc miała jakąś dyspensę na godzinę milicyjną. Bawiliśmy się u Wiesi na Biedronkowej. Wszyscy jeszcze tacy młodzi. Jeszcze wszystko było przed nami...

Zdaje mi się, że śniegu z roku na rok jest coraz mniej. Albo pada nie wtedy, gdy trzeba:)) Na przykład w październiku. Albo w marcu... I co roku czekam, żeby wypowiedzieć to sakramentalne zdanie z naszego ulubionego filmu dla dzieci:..."śnieg zaczął padać w pierwsze święto..."

sobota, 28 listopada 2009

Ssaki, ptaki i inne zwierzaki...

Wacek i Mateusz,1991

Pierwszym zwierzakiem w naszym domu był chomik. Na imię miał Wacek, pojęcia nie mam, dlaczego.
Wacek był rudy. Przynieśliśmy go w papierowej torebce ze sklepu na Powszechnej. Kupiliśmy też małe akwarium i kołowrotek. Wacek był mięciutki i puchaty. Aż się chciało go dotykać. Szybko ostudził moje zapędy, wbijając mi w palec ostrego, jak szpilka zęba. Zabolało! To nie była kuleczka do głaskania.
Dzieci go jakoś obłaskawiły i dawał im się brać do ręki. Najchętniej jednak spał, zagrzebany w trocinach. Czasem jak szalony biegał w swoim kołowrotku. Kiedy dawało mu się jeść, przybiegał i małymi łapkami napychał pełne worki przy policzkach. Potem biegł do kącika i wypluwał wszystko do kryjówki ,"na później".
Wacek pożył tak jak to chomiki, niecałe trzy lata. Andrzej zakopał go gdzieś nad naszą rzeczką.
Akwarium stało puste, a ja odruchowo nasłuchiwałam, czy kołowrotek się nie kręci. Taki mały zwierzaczek, a tak się przywiązaliśmy do niego. Pos
tanowiłam więc, że może by następnego chomika...
Tym razem to była samiczka. Nazwaliśmy ją
Fizia. Fizia była czarno-biała. Jakoś mniej się z nami zaprzyjaźniła. Musieliśmy przykryć jej akwarium szkłem, bo jakimś sposobem wydostawała się na zewnątrz i którejś nocy przestraszyłam się nie na żarty, gdy coś małego i włochatego przebiegło mi po głowie.
W 1995 roku zostaliśmy znowu bez zwierzątka. Jesienią Kasia zdecydowała, że za swoje kieszonkowe kupi papużkę. Wybrała lazurową papużkę falistą. Pani w sklepie zoologicznym twierdziła, że to samczyk, więc dostał bardzo męskie imię- Filip.
Bardzo lubiłam Filipa. Ćwierkał radośnie i dźwięcznie. Postukiwał w dzwoneczek zawieszony w klatce. Przymilał się do swojej towarzyszki, sztucznej papużki, usiłował ją nawet karmić. Wypuszczaliśmy go z klatki często. Robił w powietrzu kilka kółek a potem przysiadał na wyciągniętym palcu albo na ramieniu. Dziobał delikatnie w ucho, albo skubał za włosy. Kłopot powstał, gdy wprowadził się do nas kot. Klatkę z Filipem trzeba było postawić wysoko, żeby Gacek się do niego nie dostał. A potem były już dwa koty...
Któregoś ranka siedziałam w pokoju. Klatka z Filipem stała wysoko, na półce, mniej więcej na wysokości 1,70m. Ptak przeskakiwał jak zwykle z gałązki na gałązkę, ćwierkał donośnie. Kicia siedziała nieruchomo na podłodze, z zadartą głową, z oczami wlepionymi w Filipa. Nagle usłyszałam wrzask, i koci i ptasi, kątem oka dostrzegłam, jak kotka dała wielkiego susa z podłogi i pazurami wczepiła się w klatkę, która już, już miała runąć na podłogę. Złapałam ją w ostatniej chwili. Ptak rozpaczliwie machał skrzydłami, kot trzymał się prętów. Trochę trwało, zanim opanowałam sytuację. Filipa trzeba było przenieść do pokoju Mateusza i ustawić jeszcze wyżej.
Filip przeżył u nas prawie 11 lat. Zakopaliśmy go któregoś wiecz
ora na polu pod krzakiem. Kasia i Mateusz byli już całkiem duzi, Kasia miała narzeczonego. Mimo to wszyscy razem poszliśmy pożegnać tego małego ptaszka. I było nam smutno.

niedziela, 22 listopada 2009

Koty - cd.

Hierarchia ważności...

Gacek stał się pełnoprawnym domownikiem. Już nie wyobrażaliśmy sobie domu bez kota. Kiedy ktoś przychodził, kot był pierwszą istotą witającą. Niektórych akceptował, na innych fukał i puszył groźnie ogon. Miał swoją miskę, swoje łóżeczko, drapaczkę, puszorek, szczotkę, kuwetkę... Prawdopodobnie wszystko, co nasze było też jego, bo wszędzie zostawiał swój zapach ocierając się co rano o ludzi i sprzęty...
W listopadzie 2001r. pod naszymi drzwiami, na wycieraczce, zagnieździł się ...kolejny kot. Właściwie kociaczek. Biało-czarny, chociaż wtedy raczej szaro-czarny. Leżał zwinięty w kulkę i kiedy ktoś wychodził z mieszkania zaczynał głośno mruczeć. Gacek niespokojnie wąchał z drugiej strony, pomrukiwał groźnie.
Andrzej przypuszczał, że to któryś z młodych, urodzonych w piwnicy, zabłądził. Wyniósł go na dół. Następnego dnia kociak wrócił. Dałam mu mleka. Mruczał jakby miał w środku zamontowany motorek. Ponowna pr
óba wyniesienia skończyła się fiaskiem. Kot wrócił jak bumerang. Dostawał już systematycznie mleko. Wyniosłam mu też pudełko z piaskiem, żeby nie załatwiał się na posadzkę. Powiesiliśmy ogłoszenie w pobliskim sklepie ze zwierzątkami. Oczywiście nikt się nie zgłosił, żeby "wziąć kota w dobre ręce". Dzień zaczynałam od "obrządku"- karmienie, pojenie i sprzątanie po dwóch kotach i jednej papudze... Podjęłam decyzję, żeby na czas poszukiwań nowego właściciela zabrać kota do mieszkania. Kasia była zachwycona. Wykąpałyśmy go. Nawet za bardzo nie protestował. Z piany i wody wyłonił się chudy, ze sterczącymi mokrymi włoskami. Poszłyśmy do naszej ulubionej pani weterynarz. Zbadała i powiedziała, że to nie żaden kot. No nie, pantera też nie, ale kotka. Nakarmiła ją lekarstwem odrobaczającym i nasmarowała odpchlaczem. Kot, czyli kotka nie protestowała przeciw niczemu. Jakby wiedziała, że to dla jej dobra się dzieje.
Gacek był oszołomiony. Zaskoczony i oburzony. Prychał, wyginał grzbiet. Chodził dookoła na wyprostowanych łapach i ze zjeżonym ogonem. Oczy miał wielkie jak pięć złotych. Całe jego kocie jestestwo wołało: CO TO MA BYĆ????
Kotka przywierała do podłogi i czujnie czekała na rozwój wypadków. Kiedy Gacek zasypiał w swoim łóżeczku, podchodziła delikatnie, stopniowo, powolutku. Centymetr po centymetrze zbliżała swoją łapkę do posłania. Umieszczała ją w środku. Jeżeli nic się nie działo, przenosiła do łóżeczka następną łapkę. Robiła to z nieskończoną cierpliwością. Wreszcie układała się wolniutko obok Gacka i wtulona w jego futro zasypiała. Wiedziała
, kogo musi obłaskawić w pierwszej kolejności!!!
Gacek w końcu pogodził się z faktem jej istnienia, chociaż oczywiście na każdym kroku dawał do zrozumienia, kto jest najważniejszy! Wystarczyło jego spojrzenie, żeby przegonić ją z ulubionego fotela.

Jeszcze trwały próby znalezienia "dobrych rąk" dla kotki. Zgłosił się podobno nawet jakiś chętny student Andrzeja. Ale już było za późno, za późno!!! Już się rozpanoszyła w naszych sercach, podstępnie wkradła! Nawet Andrzeja nie trzeba było za długo przekonywać. Argument, że Gacek będzie się miał z kim ganiać i nie utyje dzięki temu może przeważył. Kto wie...kto wie!
Kupiliśmy drugie
łóżeczko. Drugą miseczkę. Kicia dostała też imię. Niewymyślne. Bo nic jakoś do niej bardziej nie pasowało. Więc została... Kicią. Co prawda w swojej zdrowotnej, kociej książeczce ma wpisane Kicia - Ptysia, ale nikt nigdy tak do niej nie mówił.
Kicia jest inna niż Gacek. Gdybym nie miała dwóch kotów, nie uwierzyłabym, że mogą mieć różne charaktery, jak ludzie.
Kicia prawie nie
miauczy. Gacek miauczy i to na różne sposoby, oznajmiając, że chce jeść, albo wyjść na ulubiony korytarz, albo że urządza pułapkę na Kicię.
Ona lubi prawie wszystko, on jest wybredny jak hrabia.
Ona zawsze czeka przy drzwiach, gdy wracamy. On tylko wtedy, gdy jest głodny albo bardzo stęskniony za panem.
On jest zdystansowany, nieufny, fuka na obcych, drapie zbyt gwałtownie usiłujących się zaprzyjaźnić. Ona
co najwyżej boczkiem czmycha. Nigdy nie jest agresywna.
Ona jest zawsze pierwsza przy misce z mięsem. On dystyngowanie czeka na swoją kolej.

Wreszcie na wizycie u weterynarza Kicia zastyga w bezruchu, jakby chciała udawać nieżywą. Gacek (jeżeli już uda się go zapakować po wściekłej walce do torby) zachowuje się w gabinecie jak dziki zwierz. Warczy, gryzie, drapie, krzyczy i wije się jak piskorz. Staje się NAJSTRASZNIEJSZYM WŚCIEKŁYM KOTEM NA ZIEMI!!!!
Kicia szybko wybrała sobie mnie. Wystarczyło, że przyłożyłam głowę do poduszki, już biegła i układała mi się na karku. Kiedy wyjechaliśmy na ur
lop i z kotami został Mateusz, Kicia przez dwa dni prawie nie jadła. Biegała za mną jak piesek. Teraz wystarczy, że idę do kuchni, Kicia biegnie w nadziei na dobry kąsek. Co wieczór przychodzi do mnie do łóżka i na jakiś czas układa się przy mnie, jakby chciała mnie ukołysać do snu. Aaa, kotki dwa! Gacek śpi z Andrzejem, Kicia ze mną.
Nie wyobrażamy już sobie domu bez kotów.




środa, 18 listopada 2009

Koty




Ostatnio moja córka zdziwiła się, że zawsze marzyłam o kocie. Przecież miałam psa. Miałam. Czarną, wesołą i głupiutką spanielkę prosto z Sopotu. Bardzo ją lubiłam. Ale widocznie nie aż tak bardzo, jeśli zgodziłam się, żeby tata ją sprzedał. Mam nadzieję że trafiła w dobre ręce.
Kiedy miałam mniej więcej 10 lat wydarzyły się dwie rzeczy,
nie pamiętam która najpierw. Na wakacjach w leśniczówce u wuja Józka poznałam cudną, szarą kotkę Małpę, a od taty dostałam cudną książkę Ludwiki Woźnickiej pod tytułem "Czarka".
"W dniu Imienin Kochanej Córeczce Tatuś". Miałam kilka, lub nawet kilkanaście książek z taką dedykacją. Ta jest jedną z najukochańszych.

Czarka, to "kotek" znaleziony przez dziesięcioletnią Irkę na polu, na peryferiach Warszawy. Irka zabiera kotka do domu i rodzina, uradowana faktem otrzymanego właśnie nowego mieszkania, pozwala go jej zatrzymać. Kotek, mimo że duży, wymaga opieki jak niemowlak. Coraz większy krąg osób zostaje zaangażowany do ratowania Czarki, łącznie z oszczenioną właśnie wilczycą Norą. Nora wcale nie chce karmić Czarki, czuje do niej niczym nie usprawiedliwioną niechęć, a nawet lęk. Nie bez powodu. Czarka bowiem bardzo szybko wyrasta na dorodną, czarną panterę...
Historia była wzruszająca, wielowątkowa i, jak się okazało, wielotomowa.
Czarka i Irka stały się moimi idolkam
i. Mały kawałek zdobytego skądś czarnego futra zamieniał się w mojej wyobraźni w groźną panterę, a moja mała laleczka stawała się dzielną treserką. Potrafiłam się tak bawić godzinami.
Potem oswajałam wsiowe koty. Miękkie, cieplutkie kuleczki wydawały mi się najsłodsze na świecie, mimo że miały pazury jak szpilki.
Hipnotyzujące koty... A pamiętacie film "Siedem życzeń"? Prawie wierzyłam w tego zaczarowanego kota Rademenesa, chociaż to film dla dzieci był:)))
Kot w naszym domu zjawił się za sprawą Mateusza, który pewnego dnia napomknął, że kotka jego koleżanki właśnie niedługo będzie miała małe... I że on może jednego załatwić dla nas... Andrzej oczywiście powiedział natychmiast: NIE!

Niestety, niestety... Lub może: na szczęście, na szczęście!!! Ziarno zostało zasiane!
Kotka okociła się 12-go maja 2000r. Prawie od razu Mateuszowi "przydzielono" jednego kociaka. Całego czarnego. Andrzej konsekwentnie nie chciał słuchać o kocie. Mieliśmy już jedno zwierzątko, papużkę falistą, Filip
a. Więcej nam nie było potrzeba.
W czerwcu Andrzej wyjechał na swoją tradycyjną, wiosenną wędrówkę po górach. W Boże Ciało Mateusz powiedział nieśmiało: "Anka mówi, że już można kota zabrać..." No, i pojechał po niego.
Pamiętam tę chwilę. Otworzyliśmy wieko czerwonego koszyka i wychyliły się ...dwa czarne uszka a potem wielkie, czarne oczyska. Kot miauknął i czmychnął pod Kasi łóżko. Zajrzałam. Czarno, czarno... Łypnął na mnie jednym okiem. Nie wyłaził.
Był taki malutki, że mieścił
się w dwóch dłoniach. Zasypiał na ulubionym jasieczku Kasi. Piszczał. Tęsknił za swoją kocią mamą. Pił mleko. Gotowałam mu kurze skrzydełka i kawałeczki ryby. Kiedy chował się pod łóżkiem, widać było w mroku tylko oczy i wielkie, wielkie uszy. Istny Gacek. Takie dostał imię.
Andrzej wrócił. Mam przed oczami tę scenę, gdy natknęli się na siebie - mały, czarny kotek z wielkimi uszami i duży, brodaty facet z wielkim plecakiem. Stali naprzeciwko siebie. Długą chwilę. Gacek miauknął i poszedł obwąchać nowe buty. Zrobił to BARDZO ostrożnie. Andrzej prawdopodobnie zapytał: co to jest? Chociaż, że to kot, każdy widział...
- Róbcie sobie co chcecie, ja do tego nie przyłożę ręki!!!
Ale rzeczywistość była zgoła inna. Mały Gacek, z pazurkami jak szpileczki, bardzo sobie upodobał ręce Andrzeja i często je atakował. Zresztą przez pierwsze tygodnie wszyscy chodziliśmy podrapani. Ale tylko mój mą
ż doznawał tego zaszczytu, że kot wskakiwał mu na kolana. Może czuł, że nie grozi mu tam "zagłaskanie na śmierć".
Był bardzo żywiołowym kotkiem. Urządzał wariackie biegi po całym mieszkaniu, wskakiwał na najwyższe meble, wspinał się na zasłonki. Kiedy tylko kt
oś stanął przy blacie w kuchni, Gacek wspinał się po nogawkach spodni, żeby popatrzeć mu na ręce:)) Najczęściej wspinał się po Andrzeju. Ukrywał się w kącie przy szafie i miauczał zachęcająco. Zwabioną osobę chwytał za pięty albo łydki. Namiętnie drapał róg kanapy, a od kupionej specjalnie dla niego drapaczki uciekał, gdzie pieprz rośnie! Polewaliśmy ją walerianą, wtedy na chwilę dostawał "szajbki", miauczał łasił się, lizał. Potem znowu drapał kanapę.
Sypiał na mojej kołdrze, czasami wchodził pod spód. Uwielbiał wszystkie papiery i torby, natychmiast chował w nich głowę i udawał , że go nie ma.
Często powtarzam, że Gacek mnie uratował. To trochę przesadzone stwierdzenie, ale
wtedy tak to czułam. Nadeszło lato 2000 roku i okazało się, że mam na kilka dni zostać sama w domu. Kasia była na obozie letnim, a Andrzej z Mateuszem wybierali się na wędrówkę po górach. Jeszcze bardzo rzadko wychodziłam sama na zewnątrz. Sama w domu? Całe dnie? I noce?
Pojechali. Siedziałam zdrętwiała na kanapie i zastanawiałam się jak przeżyć kolejne godziny. Nagle Gacek podszedł cichutko i otarł się o moje nogi. Wzięłam go na kolana. Zwinął się w kłębek i zasnął. Nie byłam sama! Byłam z kotem! Kot mnie potrzebował. Musiałam zadbać o jego jedzenie i jego kuwetę. Musiałam
go głaskać. Poszliśmy razem spać. Gacek zwinął się na moich nogach i przespaliśmy tak całą noc.
Kiedy urósł, nie wyglądał już jak nietoperz, raczej jak mała czarna pantera. Po wykastrowani
u złagodniał mu charakter. No, i stało się jasne, że jego najlepszym przyjacielem jest Pan Andrzej. Prawdopodobnie traktuje go jako przewodnika tego ludzko-kociego stada. Tylko jego kolana są godne zagospodarowania i tylko jego łóżko nadaje się do spania. Ja się plasuję na samym końcu łańcucha. Jak to matka - daję jeść, więc ostatecznie można mnie tolerować.
O Gacku można opowiadać godzinami...

poniedziałek, 9 listopada 2009

"Będziesz się cieszyć, że to się zdarzyło..."



Co cię nie zabije, to cię wzmocni. Nie ma tego złego... I tak dalej.
Nigdy, będąc w pełni władz umysłowych, nie marzyłabym o tym, żeby przeżyć depresję. Albo paniczny lęk.

"Jedną z niewielu dobrych stron depresji
jest to, że - podobnie jak każde inne cierpienie - coś nam ona mówi" - Myra Chave - Jones ( nie wiem kim jest Myra)

Co powiedziała mi moja depresja?
Że są możliwe rzeczy, o których myślałam, że możliwe nie są.
Że zwykłe, małe rzeczy mogą być naprawdę WIELKIE.
Że jestem ważna, dla tak WIELU ludzi.
Że potrafię walczyć.
Że wolę się wspinać, niż leżeć na plaży...
A także, że nie jest złe i naganne zrobienie sobie przerwy w podroży i leżenie na łące pachnącej dziurawcem...

"Być może umiejętności, których z takim trudem
i bólem nauczyłam się w okresach depresji, okażą się umiejętnościami, których potrzebuję, by przetrwać następne trzydzieści lat" - to Sue Atkinson.

Wszystko, czego z bólem i w rozpaczy nauczyłam się w czasie depresji pomaga mi lepiej rozumieć siebie. Rozumieć innych. Rozumieć i pomagać. Dzięki niej też mogę powiedzieć czasem: Wiem, co czujesz. Z całą odpowiedzialnością.

Kiedy siedzi przede mną ktoś i wiem, co czuje i on wierzy, że ja wiem, to widzę w oczach rozmówcy ulgę. I nadzieję. Wtedy powiedzenie "będzie dobrze" ma sens. Wtedy jestem wdzięczna za to zrządzenie losu. I w jakimś sensie cieszę się, że spotkałam na swojej drodze tę niebotyczną górę, która nie zostawiała mi wyboru ani nie dawała możliwości obejścia jej dookoła.

"Depresja może oznaczać, że życie staje się dużo lepsze, niż było przedtem. Bardziej autentyczne. Bardziej oparte na rzeczywistości. Bardziej ukierunkowane na sprawy, które naprawdę mają znaczenie"

Niestety...

"Życie nie jest jednym długim przyjęciem bez kłopotów i trosk. Wdrapałeś się na to, co uważałeś za szczyt, i widzisz w pewnej odległości następny wierzchołek"

Radość z wejścia na szczyt nie trwa wiecznie. Ci, co dopingowali i klaskali zajmują się swoimi sprawami. Pozostają ci wspomnienia i ból mięśni. Wracasz do codzienności.
Budzik dzwoni o świcie.
Przychodzą rachunki do zapłacenia.
Łapiesz katar albo lumbago.
Kurz leży na meblach.
Urlop się skończył.

Czasem się potykam. Staję. Więcej płaczę. Zamykam drzwi. Tylko koty mnie rozumieją. Wracam do swoich zapisków i czytam, że już tak było. Że to jest w porządku. Mogę być słaba. Mogę dać sobie czas na zebranie sił.

Nie ustawaj w drodze.
Droga biegnie przed tobą.
Zawsze.
Ścieżka. Szosa. Szlak.

Wspinaj się
i zbiegaj lekko.
Drepcz.
Maszeruj.
Przebieraj nogami.

Nie ustawaj
w drodze.
Ona zawsze
zaprowadzi cię
do celu.

A potem
znowu
nie ustawaj
w DRODZE.

"
...nasze życie staje się bogatsze, jeśli dzielimy się naszymi uczuciami i myślami, chociaż takie dzielenie się może być bolesne. Możemy nawiązać kontakt z innymi tylko wtedy, kiedy podejmiemy pewne ryzyko i wyciągniemy do nich rękę..."

Wyciągam do Ciebie rękę...




sobota, 31 października 2009

Wspinaczka

Miś Gutek

Kupiłam książkę Sue Atkinson. Na tylnej okładce napisano:"Jest to praktyczny przewodnik dla cierpiących". Czytałam, podkreślałam, robiłam notatki. Zachwycałam się. Płakałam. Ta książka była o mnie. Też o mnie.

"Odczuwamy nieodpartą chęć, aby wyemigrować, aby uciec od tego wszystkiego, co nas dręczy (...) dla wielu z nas życie jest tak okropne, że możemy uwierzyć, iż śmierć byłaby swego rodzaju ulgą. Z pewnością nie mogłaby być niczym gorszym"

" W swej najgorszej postaci depresja jest podobna do gęstej chmury, która spada na nas zupełnie niespodziewanie. Jest to podobne do życia na innej planecie. Podobne do nagłej i nieoczekiwanej utraty wzroku, słuchu, mowy, możliwości poruszania się i środków do życia. Ponieważ jednak nie przydarzyło ci się nic takiego, świat oczekuje, że będziesz dawał sobie radę".

"Rzeczywistość jest taka, iż jesteś tym, kogo świat mógłby nazwać >chorym psychicznie<. A ta rzeczywistość sprawia ból. Piekielny ból."

"Gdy więc ogarnia cię depresja, a myśl o całym czekającym cię dniu, lub o tym, co trzeba zrobić jutro czy w przyszłym tygodniu wzbudza w tobie paniczny lęk, wówczas po prostu skoncentruj się na najbliższych dziesięciu sekundach"

"Codziennie zrób trochę"

"Zrób coś!"

Zaczęłam coś robić. Krok za krokiem realizowałam wskazówki Sue. Rozliczałam się z przeszłością. Odkrywałam znaczenie moich lęków. I złości. Próbowałam być dobra dla siebie. Gimnastykowałam się. Medytowałam. Codziennie pisałam dziennik. Kupiłam sobie misia i szyłam mu ubranka. Zaczęłam malować. Tak, jakbym robiła podarunki tej małej dziewczynce z odległych lat. Zaczęłam pisać własną historię.
Mama zmarła we wrześniu. Ale przedtem już mogłam do niej jeździć. Sama. Mogłam wychodzić z nią na spacery po terenie hospicjum. Mogłam trzymać ją za rękę. Mogłam siedzieć przy jej łóżku, kiedy odchodziła i opowiadać jej o życiu, które przeżyła i o tym, co nam dała dobrego. Nie bałam się. Czułam tylko żal i smutek.
W listopadzie wróciłam do pracy. Czułam się trochę tak, jakbym została nagle sama na środku lodowiska i cała moja energia skupiała się na tym, żeby jak najbezpieczniej dobrnąć do bandy. Ludzie dookoła mnie byli życzliwi. Ściskali mnie, uśmiechali się, mówili miłe słowa. Ale i tak musiałam sama przebierać nogami...
Nie było łatwo.

"Wychodzenie z depresji nie jest tylko kwestią jednej długiej (rozpaczliwie długiej) wspinaczki. Przebiega ono zrywami. Czasami musimy się cofnąć"

"Żebyśmy weszli na górę, trzeba wiele kwi, potu i łez, sporo odwagi i bardzo dużo determinacji - nieraz będziemy spadać i zaczynać od nowa".

Spadałam. Na szczęście wiedziałam już, że droga pod górę istnieje. I po chwilach załamania, rozpaczy i niewiary wracałam z powrotem na szlak. Lepiej się wspinać niż stać u podnóża góry i zastanawiać się, jaki widok rozciąga się ze szczytu...

niedziela, 25 października 2009

Depresja


Lęk
chodzi za mną
krok w krok.

Nie bój się - mówi
-
Nigdy Cię nie opuszczę...

W noc sylwestrową odebraliśmy dużo telefonów. Wszyscy życzyli zdrowia. Tymczasem już w styczniu dopadła nas grypa. Zachorowaliśmy we trójkę. Tylko Mateusz się uchował i krążył między nami podając chusteczki, syropy, herbatę i robił zakupy. Miałam gorączkę. Zapchany nos. Bolała mnie głowa. Potem przyplątało się zapalenie zatok. Wszystko było beznadziejne.
W połowie marca, w sobotę , obudziłam się i poczułam tak wielki lęk, że nie chciało mi się w ogóle wstać z łóżka. Andrzej pytał mnie, czego się boję. Nie wiedziałam! Nic nie wiedziałam. Leżałam i zdawało mi się, że powoli tracę czucie w całym ciele. Mijał czas. Leżałam. Nie byłam w stanie pójść do łazienki, wszystko było odległe, bezsensowne. Nie chciało mi się jeść ani pić. Chciałam zniknąć. Roztopić się, przestać istnieć. Nie czuć tej wszechogarniającej, czarnej pustki. Dać im wszystkim wreszcie święty spokój... Andrzej podjął decyzję i zadzwonił po psychiatrę.
Przyjechała młoda dziewczyna w mini. Siksa. Wysłuchała mnie, zadała kilka rutynowych pytań, żeby sprawdzić moją poczytalność. Kiwała głową. Siedziała przy stole i pisała, a ja rozmemłana w przepoconej pościeli. Było mi wszystko jedno, Denerwowała mnie tylko jej młodość.
- Tak naprawdę, to pani nic nie jest - powiedziała w końcu.- To depresja...
Ludzie! Nic mi nie jest! Cierpię, nie chce mi się żyć, żaden lekarz nie wiedział, jak mi pomóc! A ta chuderlawa blondynka, z pewnością siebie graniczącą z arogancją stawia po prostu diagnozę w kwadrans!
Ona się nie przejmowała moim niedowierzaniem. Zapisała lekarstwa. Powiedziała, że efekt będzie najwcześniej po dwóch tygodniach. I że być może trzeba będzie lek zmienić, jak nie zadziała.
- Depresja jest uleczalna - powiedziała łaskawie.- Tyle, że niektórzy chorują dłużej a inni krócej. Przeciętnie dwa lata. Jeżeli nie minie, to leki podaje się przez pięć lat...
Pomyślałam, że przesadza, że mnie tylko straszy. Miałam brać lekarstwa bez przerwy przez dwa lata??? Ale ona zebrała swoje zapiski, zapakowała do czarnej aktówki i położyła na stole recepty razem z diagnozą: depresja z napadami paniki.
Potem zaczęło się wspinanie. Brałam antydepresant i lek przeciwlękowy. Było lepiej, potem znowu gorzej. Dostałam inny. Zaczęłam chodzić wreszcie na psychoterapię. Najpierw Andrzej zawoził mnie taksówką. Potem jeździliśmy autobusem. Wreszcie przyszedł taki moment, że wysadził mnie na odpowiednim, przystanku, a sam pojechał załatwiać jakieś sprawy. Szłam od tego autobusu i zaciskałam kurczowo pięści w kieszeniach. Skupiałam się na tym, żeby stawiać stopy jedna przed drugą. Nie rozglądać się. Prosto do celu.
W maju po raz pierwszy wyszłam sama z domu i pojechałam do mamy na Dzień Matki. Ona nie wiedziała, jaki to dla mnie wysiłek. Wiedziała, że coś mi jest, ale pewnie raczej myślała, że to serce, albo anemia... Większość osób nie wiedziała. To taka wstydliwa przypadłość. Nie widać jej. Nie ma się gorączki. Ani kataru. Ani nadciśnienia. Ani nic nie boli. No, oprócz duszy, ale kto widział duszę???
Zaczęłam chodzić sama na spacer. Najpierw dookoła bloku. Potem do kościoła posiedzieć pod drzewem na ławce (do parku na drugą stronę ulicy było jeszcze za daleko). Wreszcie do sklepu. Pamiętam tę radość, która mnie ogarnęła, kiedy sobie uświadomiłam, że mogę!!! Jestem wolna. Mogę wyjść sama na dwór!!
Kupiłam książki o depresji. Wszystko się zgadzało! Siksowata blondynka miała rację!!! W jednym się pomyliła. Po dziesięciu latach ciągle łykam rano jedną małą, białą tabletkę...

sobota, 17 października 2009

Spadanie...


Przyznano mi urlop zdrowotny na sześć miesięcy.
Lato mijało. Dolegliwości nie. Profesor B. niechętnie wysłał mnie na prześwietlenie głowy. Siedzieliśmy potem pod gabinetem i czekaliśmy na wynik. Pan radiolog wyjrzał i poprosił do siebie Andrzeja. Ciśnienie skoczyło mi pod sufit. Na filmach informują o złych rzeczach najpierw rodzinę... Na pewno mam guza!!! Nie miałam.
Następny krok: szpital.
Profesor był bezsilny. Ponieważ szumy uszne były utrzymującym się objawem, wysłał mnie znowu do laryngologa. Oczywiście prywatnie. Oczywiście polecił swoją znajomą. Pojechaliśmy. Niczego nowego się nie dowiedziałam, ale pani doktor zaproponowała kurację szpitalną polegającą na zaaplikowaniu dziesięciu kroplówek z Xylocainy. Do dziś nie wiem, dlaczego środek przeciwbólowy miał mi pomóc na szumy uszne, ale miało być lepiej. Jeżeli nie od razu, to za jakiś czas. Nie było...
Tymczasem leżałam w czteroosobowej sali i przyglądałam się chmurom za oknem.
Wpis z pamiętnika:
..Szpital to inny świat, oderwany od rzeczywistości. Przejść przez portiernię, to prawie tak, jak wyjechać za granicę...
...Odwiedzający przynoszą skrawki swojego życia, opowiadają o domu, o dzieciach, wnukach, sąsiadach, chorych wujkach. Mówią:"jak ja byłem w szpitalu..."
Chorzy uśmiechają się, kiwają głowami. Ich świat, to łóżko i metalowa szafka z zardzewiałym blatem...

Medytacja z kroplówką

Robię wdech i uspokajam ciało.

Robię wydech i się uśmiecham.
(Thich Nhat Hanh)

Robię wdech
i kropla
wpływa w moje żyły.

Robię wydech

i uśmiecham się
do chmury za oknem.

Robię wdech

i kropla po kropli
dochodzę do zdrowia

Niestety, niestety, to nie takie proste. Ordynator K. zbadał mnie w swoim gabinecie i mrukliwie oświadczył, że nie mam żadnych zawrotów głowy.
"Tylko się pani tak wydaje. Przy zawrotach głowy to by się pani przewracała..." I stracił zainteresowanie moim przypadkiem.
Kolejne tygodnie upływały pod znakiem kolejnych lekarzy. Różne przypadłości nękały mnie z zadziwiającą uporczywością.
Proktolog, kolejny neurolog, kardiolog, inny kardiolog, ginekolog... Każdy zapisywał mi leki. W końcu lekarz jest od leczenia... Niektórzy przyjeżdżali do domu, do innych jeździliśmy. Wszystko prywatnie. Wszędzie taksówkami. Nie było lepiej. Było gorzej.
No, to następna była w kolejce tomografia. Wsunęli mnie do wąskiej rury. Miałam się nie ruszać. Nie zamykać oczu. Słyszałam monotonny dźwięk maszyny. Potem mnie wysunęli. Kazali czekać. Oczekiwanie na wyniki jest tak stresujące, jak czekanie na wyrok. Było ułaskawienie...
W międzyczasie zaliczyłam też Ośrodek Leczenia Nerwic. Psychiatra zakwalifikowała mnie na psychoterapię, ale termin oczekiwania oceniono na co najmniej pół roku.
Wielkimi krokami zbliżał się przełom wieku. Bardzo się starałam, żeby było normalnie. Przygotowałam dużą wigilię. Stół był ładnie zaaranżowany, w kolorach srebrnym i lazurowym. Ale właściwie nigdzie nie wychodziłam. Wszystkie zakupy robił Andrzej i dzieci.
Patrzę na swoje zdjęcia z tego Bożego Narodzenia i widzę siebie bardzo smutną, bardzo zmęczoną i bardzo chudą. Ciągle nie wiedziałam, co mi jest...

niedziela, 11 października 2009

Rozpacz


Małżeństwo jest drogą świętości nawet wtedy, gdy staje się drogą krzyżową...
(Nie wiem, kto to powiedział, ale miał rację!)


Nie musiałam już chodzić do pracy. Mogłam chodzić do lekarzy...
Neurolog wysłał mnie na dopplera tętnic szyjnych. Klapa. Zaproponował akupunkturę. Prywatnie. Nie skorzystałam. Kolejny laryngolog. Kolejne tabletki. Każdemu po kolei opowiadałam wszystko od początku. Niepotrzebnie.
Lęk dopadł mnie nagle, na środku jezdni. Poczułam się tak, jakbym szła w wacie. Nogi nie czuły twardości podłoża. Stawiałam je jedna przed drugą, nie przewracałam się , a jednak były gdzieś daleko ode mnie, jakby toczyły odrębne życie... W uszach zaczął narastać znajomy świst i oblała mnie fala lęku. Czego się bałam? Że się przewrócę, że mam paraliż, że nie wiem, co się dzieje, że tracę kontrolę... Doszłam do domu. Nikogo nie było. Chodziłam po mieszkaniu. Trzęsły mi się ręce i nogi. W głowie szumiało. Zawał? Wylew? ... Zadzwoniłam po pogotowie. Pani doktor nie zdziwiła się specjalnie. Zbadała mi odruchy i ciśnienie. Osłuchała serce.
-To nerwica.- powiedziała i dała mi zastrzyk uspokajający.
Nerwica. To już padło nie po raz pierwszy, ale tylko mnie wkurzało. Jak nie wiedzą co,to zganiają na nerwicę. W dodatku mówią to lekceważąco. A poza tym w uszach nie szumi od nerwicy. "To może być coś w mózgu" brzęczało mi ciągle w pamięci.
Szybko odkryłam, że nie jestem w stanie sama wychodzić z domu. Zbliżałam się do drzwi i czułam panikę. Serce waliło, nogi drżały, w głowie szumiało. Zasypiałam i budziłam się z lękiem. Nie mogłam czytać, nie mogłam jeść, nie chciałam z nikim rozmawiać. Andrzej podjął decyzję o pójściu do kolejnego lekarza. Profesor B. był miłym, starszym panem. Miał specjalizację z neurologii i psychiatrii. Wydawał się idealny na moje problemy. Zbadał mnie dokładnie. Wysłuchał cierpliwie. Zważył. Opukał. Diagnoza brzmiała: astenia. Czyli stan wyczerpania organizmu. Kazał mi odpoczywać, więcej jeść, zażywać przyjemności. Zapisał witaminy.
Nie mogłam więcej jeść. Siedziałam nad talerzem i czułam mdłości, kulę w gardle. Nie umiałam odpoczywać. Słowo "przyjemności" nie miało wtedy żadnego znaczenia. Pomysł, żeby wyjechać gdzieś na wakacje napawał mnie strachem. Andrzej bardzo się starał, chciał się wywiązać i zamówił kwaterę u miłych państwa Kąkoli w Milówce.
Tymczasem nic się nie zmieniało. Płakałam. Siedziałam bez ruchu i wpatrywałam się w ścianę. Nie umiałam podejmować najprostszych decyzji - ukroić chleba czy bułkę na kolację. Skądś wziął się pomysł, żeby pójść do irydologa. Wszak ciągle nie znaliśmy prawdziwej diagnozy. Pani doktor szamańsko patrzyła mi głęboko w oczy. Powiedziała, że nie widzi nic szczególnego poza dużą nerwowością!!! Przepisała lek homeopatyczny. Jak można się domyślić, nie pomógł.
Przyszło lato. Ciągle nie wychodziłam sama. Po mieście poruszaliśmy się głównie taksówkami. Wychodziliśmy razem na krótkie spacery po osiedlu. Krótkie, ale i tak za długie. Coraz częściej ogarniała mnie panika, gdy ziemia nieoczekiwanie oddalała się albo przybliżała. Nogi się plątały. Świat gdzieś odpływał. Te odczucia były tylko subiektywne. Nie potykałam się, nie przewracałam, nie mdlałam. Czułam się tak, jakbym krzyczała w szklanej kuli. Nikt nic nie słyszał, nikt nic nie rozumiał!
Odwołaliśmy wyjazd do Milówki.
Profesor B. był ze mnie niezadowolony. Rozczarowałam go. Dając mi kolejny miesiąc zwolnienia zasugerował, żebym poszła na urlop dla poratowania zdrowia, który przysługuje w oświacie. Chwyciłam się tego pomysłu. Nie mogłam sobie wyobrazić, że wracam do pracy. Nie byłam w stanie zejść sama do kiosku na dole. Profesor B. z niechęcią przepisał mi Xanaxs. Z niechęcią, bo uważał, że nie wyglądam na "przygnębioną". Uśmiechałam się do niego i kiwałam głową. Powiedział, że po tygodniu brania będę wesoła i szczęśliwa. Byłam zdumiona. To takie proste??!!!
Andrzej kupił Xanaxs. Przeczytałam ulotkę. Zrozumiałam, dlaczego lek przepisany był niechętnie. Odmówiłam łykania. Mój mąż się zdenerwował. Bardzo. Naprawdę nasze małżeństwo było wtedy dla niego istną drogą krzyżową!
Dzieci... Dzieci były przestraszone i zdezorientowane. Na pewno bały się o mnie. Patrzyły szeroko otwartymi oczami. Bezradne. Kasia zamykała się w swoim pokoju. Mateusz uciekał na zbiórki harcerskie. Było mi ich żal i cierpiałam jeszcze bardziej.
Kiedy leżałam któregoś wieczoru, złożona niezrozumiałą i niezdiagnozowaną chorobą, mój wrażliwy syn przyniósł mi na pocieszenie swojego ulubionego misia... Może ten miś uchronił mnie przed najgorszym...


niedziela, 27 września 2009

Szum...


Kiedy myślę o swojej chorobie, przypomina mi się ten wieczór, gdy wróciłyśmy z Kasią do domu z Katowic. Byłam zmęczona i bolała mnie głowa. Chodziłam po domu i nagle w ciszy jaka zapadła po szumie miasta, turkocie pociągu i warczeniu taksówki usłyszałam jednostajny ni to świst, ni to szum. Szukałam źródła tego dźwięku, który mnie denerwował, bo chciałam już mieć wreszcie spokój. Kasia ...nic nie słyszała. Wtedy zorientowałam się, że to dźwięczy w moich uszach. Myślałam, że to ze zmęczenia, albo po monotonnym hałasie pociągu. Jednak następnego dnia obudziłam się z tym samym szumem. Im bardziej się w niego wsłuchiwałam, tym był głośniejszy i bardziej świdrujący. Nie mijał. Czasami się wściekałam, czasami płakałam. To niczego nie zmieniało. Poszłam do laryngologa. Powiedział, że przyczyn może być dużo. Dał mi lekarstwo na polepszenie krążenia mózgowego. Łykałam. Żadnych zmian. Kolejny laryngolog posłał mnie na prześwietlenie zatok. Nic nie wykazało. Badanie słuchu. Umiarkowana norma.
Poradnia wysłała nas na badania okresowe. Laryngolog zbadała mi gardło, nos, uszy... Przy okazji powiedziałam jej o szumie. Powiedziała, że przyczyn może być dużo. I...
- Trzeba zrobić badanie głowy, bo to może być coś w mózgu...
Dostałam skierowania na badania. Rentgen kręgosłupa szyjnego, rentgen głowy, badanie słuchu... Niczego szczególnego nie znaleziono. Dostałam kolejne leki. Nie pomogły. Jeszcze jeden laryngolog i jeszcze... Badania krwi. Badanie ciśnienia. Nic.
Do szumu w uszach dołączyły zawroty głowy. I którejś nocy nagłe, przerażające uczucie spadania, zapadania się gdzieś... Potem kłopoty ze snem. Zasypiałam o drugiej, trzeciej w nocy. Spałam cztery godziny. Płakałam. Chudłam. Chodziłam rozdrażniona. Albo wpadałam w przygnębienie. Nie miałam siły na nic. Nie miałam ochoty. Życie mnie przerastało.
Któregoś dnia w kwietniu, w czasie rozmowy z pacjentką poczułam znowu zawrót głowy. Gwizd w uszach narastał. Przestraszyłam się, że zaraz zemdleję. Przeprosiłam ją i przerwałam spotkanie. Ona przejęta pobiegła do sekretariatu. Panie w sekretariacie też się przejęły. Przyniosły mi lekarstwa na serce. Jeszcze bardziej się zdenerwowałam. Pani Ania, sekretarka, zaproponowała, że zawiezie mnie do lekarza, do naszej poradni rejonowej. Lekarka zbadała mnie uważnie. Oczywiście niczego się nie dopatrzyła. Ale na wszelki wypadek kazała się umówić na wizytę do lekarza prowadzącego. Poszłam...
Cóż, można by powiedzieć, że wszystko działo się na moje życzenie. Pani doktor Agnieszka też się przejęła moją opowieścią o niezdiagnozowanych, tajemniczych dolegliwościach. Skierowała mnie na kolejne badania. Wysłała do neurologa. I dała zwolnienie.
Do pracy wróciłam w następnym roku, we wrześniu...

niedziela, 20 września 2009

..w góry miły bracie!


"Siostro i bracie, nie maż po wiacie! Bo kto maże po wiacie, temu spiorą gacie!"

Ta urocza twórczość przywitała nas na którymś z przystanków PKS.

W góry bracia i siostry!
Nawet nie wiem dokładnie, jak to się stało, że dzieci się w te góry "wciągnęły". Obok marudzenia zaczęła się pojawiać fascynacja. Mateusz w góry poszedł po raz pierwszy z ojcem na wędrówkę po schroniskach, gdy miał 8 lat. Pierwsza trasa, którą przebyli wiodła z Krynicy Górskiej przez Jaworzynę Krynicką na Halę Łabowską i trwała pewnie ze sześć godzin. Mateusz wcale się nie zraził. Wprost przeciwnie, nabrał ochoty na więcej. Tym bardziej, że Kasia zdobyła po kolei trzy odznaki turystyczne. Pewnie chciał ją dogonić:)
Przez kolejne cztery lata wspólne wakacje też spędzaliśmy na południu kraju.
W 1995r. pojechaliśmy do Krościenka i do Krynicy. Rok był trudny. Tata chorował i w czerwcu miał operację. Wiedzieliśmy już, że to rak i że nic się nie dało zrobić. Wahałam się, nie wiedziałam, co począć. Mieliśmy wyjechać na miesiąc, kwatery były już zamówione. Pomyślałam, że powinno być w miarę normalnie, bo to daje większy spokój. Ale nic nie zmieni już faktu, że ostatni miesiąc życia mojego ojca spędziłam z dala od niego.
W Krościenku spotkaliśmy się z naszą sąsiadką Marysią i jej córką Olgą. Pogoda była upalna. Mimo to chodziliśmy na długie wycieczki, bo chyba trochę chcieliśmy udowodnić Marysi, która chętnie opowiadała o swoich wyprawach
w góry, że i my potrafimy... Poszliśmy na Przechybę (długą i nudną trasą), na Lubań, na Turbacz, gdzie w wielgachnym schronisku kazali nam zdejmować buty przy drzwiach. Spłynęliśmy na tratwach przełomem Dunajca.
Po dwóch tygodniach pojechaliśmy do Krynicy. W dużej willi położonej wysoko nad miastem dostaliśmy dwa pokoje, łazienkę i dostęp do obszernej, czystej kuchni. Znowu chodziliśmy na wycieczki. W Nowym Targu kupiłam sobie wygodne buty, które sprzedawczyni reklamowała jako "buty robione dla drwali kanadyjskich". Miały grubą podeszwę i zapewnienie, że są tak impregnowane, żeby wytrzymać przebywanie w wodzie przez jakąś abstrakcyjnie dużą ilość godzin! Miały niewielkie zarysowanie na czubku i dlatego zostały cofnięte z eksportu. Buty były cudownie wygodne i mogłam w nich wreszcie długo chodzić. "Zdobyliśmy" Jaworzynę, Huzary, odwiedziliśmy schronisko nad Łomniczką i cudowne, przyjazne dla turystów schronisko na hali Łabowskiej.
Do Krynicy schodziliśmy zwykle ubłoceni, spoceni i mało świąteczni. Na deptaku spotykaliśmy eleganckie panie na szpileczkach z kudłatymi pieseczkami:))) Orkiestra grała utwory symfoniczne w muszli koncertowej. Ufryzowani kuracjusze popijali wody mineralne z frymuśnych kubeczków z dzióbkiem i szukali śladów Nikifora Krynickiego w turkusowo malowanym domu-muzeum. Ja też szukałam śladów sprzed lat. Byłam tam z rodzicami w roku 1969. Po z górą 25-ciu latach odnalazłam dom z balkonem, pomnik Mickiewicza i dziewczyny z gołębiami, legendarne sanatorium Patria, które wybudował Jan Kiepura. Dzwoniłam do taty i opowiadałam o swoich znaleziskach, miałam wrażenie, że robię coś dla niego...
Tata umarł w dzień naszego powrotu. Potem nie chciałam już jechać do Krynicy.
Przez kolejne dwa lata jeździliśmy do Milówki. Tej samej, z której są bracia Golcowie, choć wtedy jeszcze o nich nie słyszeliśmy. Miła Milówka przyjęła nas gościnnie. Z jednej strony Beskid Żywiecki, z drugiej Śląski. Wspaniałe, rozl
egłe widoki z Rycerzowej, z Miziowej Hali i Przełęczy Koniakowskiej. Za pierwszym razem towarzyszyli nam Jurek z Iwonką. Poszliśmy na wycieczkę na Baranią Górę i mój brat w słynnych białych adidasach nie zabłocił się ani odrobinę :)))
Bracia i siostry grzali się nawzajem swoim ciepłem. Kasia i Mateusz tworzyli zgodną drużynę. Mieszkali razem, razem bałaganili, razem prali i razem tworzyli "rodzinny kabaret". Mój brat śpiewał o Czterech Pancernych i o tym, że go nikt nie kocha, więc pójdzie jeść robaki... Było wesoło, było głośno, było naprawdę miło w tej Milówce.

Gdzieś nad Wisłą... 1998r


Ostatni nasz rodzinny wyjazd zdarzył się w roku 1998. Oczyw
iście, wyjeżdżając jeszcze o tym nie wiedziałam. Jednak już na miejscu było widać, że nasza nastoletnia córka Kasia potrzebuje innych atrakcji niż zdobywanie Trzech Kopców. Sam jej wygląd nie wskazywał na umiłowanie turystyki. Chodziła w długich do ziemi spódnicach i czarnych glanach. Albo w czarnych spodniach rurkach. W czarnych t-shirtach. Na głowie motała jakąś chustkę albo zakładała mój stary płócienny kapelusz, który ufarbowała ... niespodzianka! na czarno! Tylko plecak miała zielony, wielki, wojskowy tornister z wymalowaną pacyfą i tekstami z Nirvany. Kiedy przechadzaliśmy się po deptaku, chwytałam posyłane jej spojrzenia chłopaków i młodych mężczyzn. Czas jest nieubłagany...
W tej Wiśle nie było specjalnych atrakcji, poza bilardem i wózkami z gotowaną kukurydzą. Małyszomania jeszcze się nie zaczęła. Maskotką miasta był wielki, biały Bulinek. Kasi podobała się zapewne restauracja przy rynku, w której obsługiwał miły, młody kelner. Mateusz preferował targ z dużą ilością straganów i różnych różności. Po dwóch tygodniach ja wróciłam z Kasią do domu, żeby wyprawić ją na obóz do Zawoi. Mateusz z Andrzejem ruszyli na wyprawę schroniskową.
Jechałyśmy przez Katowice. Wiozłam dużego miśka z białej wełny, którego Mateusz wyprosił na wiślańskim targu. W Katowicach czekałyśmy na przesiadkę do Łodzi. Poszłyśmy do McDonalda na obiad. Bolała mnie głowa. Było mi smutno. Jakbym czuła, że coś się kończy...



poniedziałek, 14 września 2009

...w góry...

Kraków,1993r.

Powrót mieliśmy już zaplanowany: autobusem do Krakowa, zwiedzanie miasta i wieczornym pociągiem do domu. Szykowaliśmy kolację. Dzieci biegały po podwórku. Nagle Kasia przyprowadziła płaczącego Mateusza i powiedziała, że się przewrócił. Ręka była spuchnięta i bolała. Jakiś miły sąsiad zawiózł Andrzeja z Mateuszem do Szczawnicy, do lekarza. Tam tylko rękę unieruchomili bandażem i dali środki przeciwbólowe. Kazali jechać następnego dnia do szpitala w Nowym Targu. Pojechaliśmy. Autobusem. W porze drugiego śniadania dzieci zjadły po słodkiej bułce. W szpitalu kazali nam czekać w poczekalni pogotowia. Widoki były mało krzepiące. Sami poszkodowani...
Okazało się, że ręka jest złamana, jest to złamanie z przemieszczeniem i trzeba złożyć w narkozie. Przed narkozą dziecko musi być na czczo...!!!! Musieliśmy naszego biednego synka przegłodzić. Snuliśmy się po Nowym Targu w tę i z powrotem, wchodziliśmy do różnych sklepów, nakarmiliśmy Kasię. Godziny ciągnęły się niemiłosiernie wolno. W końcu wróciliśmy do szpitala. Andrzej wszedł z Mateuszem na dawanie tej narkozy, potem musieliśmy znowu czekać. ..
Nie wiem , jak długo to trwało. Może pół godziny, może mniej. Dla mnie za długo. Wreszcie powiedzieli nam, że już go wywieźli z sali zabiegowej i możemy jechać do domu. Bledziutki Mateusz leżał na łóżku z ręką w gipsie. Wyglądał na skołowanego i zdezorientowanego. Dzielnie wstał i oznajmił, że może iść. Wię
c poszliśmy. Pieszo. Na dworzec autobusowy.
A następnego dnia spakowaliśmy plecaki i zgodnie z wcześniejszymi planami wróciliśmy przez Kraków do Łodzi.
Po sześciu tygodniach, gdy zdejmowali gips w szpitalu Matki Polki, okazało się, że ręka owinięta była warstwą ... papieru toaletowego! Ale zrosła się dobr
ze.

Zawoja,1994r.

Przed następnymi wakacjami przyszło mi do głowy, że można urozmaicić te nasze wędrówki górskie i nie mieszkać przez cały czas w jedn
ym miejscu. Najpierw pojechaliśmy więc na poleconą kwaterę do Zawoi.
Zawoja, wieś długa i "cienka", wymagała dalekich wędrówek po szosie. Żeby się dostać do "centrum" lub do jakiegokolwiek szlaku, musieliśmy się wlec poboczem po asfalcie. Na dodatek było upalnie. Więc znowu marudzenie kwitło. Sama też nie byłam zachwycona. Najbardziej spodobała nam się wycieczka na Babią Górę (znowu było trochę wspinaczki!) i nieoczekiwanie przyjazne towarzystwo w postaci pani Wandzi i jej córki Karoliny. Okazało się, że były z Łodzi. Karolina była trochę młodsza od Kasi i miała mnóstwo pomysłów na spędzanie czasu. Jakoś upłynęły dwa tygodnie. Potem spakowaliśmy manatki i na wariata, czyli w ciemno, przenieśliśmy się do Krościenka.
U Kwiatków nie było miejsca, ale dostaliśmy namiary na kwaterę bardzo blisko mostu. Pobyt uatrakcyjniło spotkanie z Bogusią i chłopcami. Przyjechała do Krościenka razem z koleżanką z pracy, Danusią i jej dwiema córkami. Tak więc chwilami nasze wyprawy wyglądały jak małe kolonie, sześcioro dzieci i czworo albo pięcioro dorosłych (kiedy dojechał Włodek). Któregoś dnia mój mąż nie wytrzymał nadmiaru doznań i wybrał się na samotną wycieczkę w góry. My, trzy baby, trzy dziewczynki i trzech chłopców w wieku od siedmiu do dwunastu lat, postanowiliśmy zwiedzić Czorsztyn. Bez większego entuzjazmu pochodziliśmy po ruinach. Czasu do wieczora zostało bardzo dużo. Filip pomachał w kierunku niedalekiej Niedzicy i zaproponował, żeby zwiedzić i tamten zamek. Żeby się tam dostać trzeba było nadłożyć drogi i dojść do zapory. Wcale nam się nie chciało. U stóp zamku czorsztyńskiego płynął sobie leniwie Dunajec i kusił łachami piachu. Nie zastanawiając się długo ( a szkoda!), zakasaliśmy nogawki spodni i zaczęliśmy przechodzić na drugą stronę. Każdy osobno. Czułam, że nurt jest coraz silniejszy a kamienie na dnie nieprzyjaźnie ranią stopy. Skupiona na sobie w ogóle nie zauważyłam, co się dzieje dookoła. Tymczasem Mateusz i młodsza z dziewczynek zaczęli tracić równowagę. Przytomna Kasia złapała brata za rękę i wyciągnęła na najbliższą łachę piasku. Któryś z chłopaków przewrócił się. Danusia ratowała córki. Dopiero na drugim brzegu uprzytomniłam sobie wagę niebezpieczeństwa! Wszyscy nadrabiali minami. Mokre ciuchy poprzywiązywaliśmy do plecaków i powędrowaliśmy do zamku. Żeby atrakcji było więcej, tuż przed wejściem na jego teren postraszyła nas tablica "uwaga żmije!". Potem zwariowany, "nawiedzony" przewodnik oprowadzał nas po zamku przy wtórze grzmotów nadchodzącej burzy. Potem jeszcze musieliśmy wrócić. Po długim i beznadziejnie monotonnym marszu wzdłuż zbiornika zatrzymaliśmy wreszcie autobus, który miłosiernie zabrał nas do Krościenka. Andrzej wrócił wieczorem. Sama nie wiem, kto z nas miał więcej wrażeń tego dnia:)))


piątek, 4 września 2009

W góry...



Andrzej zawsze lubił jeździć w góry. To była zaskakująca dla mnie wiadomość. Te nasze wakacje w Dziwnowie, jego legendarne wyjazdy z całą paczką do Jastrzębiej Góry, zdjęcia z plaży... Jednak to góry były jego miłością prawdziwą. Góry, matematyka i ja. Nie wiem, w jakiej kolejności:))))
Pierwszy raz wyrwał się na samotną wędrówkę, gdy Kasia miała trzy lata. Zostałyśmy same, a on szedł przez B
eskid Sądecki. Pisał do mnie list z Hali (nomen omen) Pisanej. Na kartce narysował gwiazdkę i wyjaśniał:" w tym miejscu właśnie usiadł obok mojej ręki kolorowy motyl..." . Rozczuliłam się.
Na wspólną wyprawę zdecydowaliśmy się, gdy Mateusz skończył sześć lat. Pojechaliśmy do Krościenka. Adres dostałam od mojej koleżanki z pracy, Grażynki. Jechaliśmy znowu długo, przez Kraków i Nowy Targ. Widoki za oknem autobusu pojawiające się przed nami oczarowały mnie. Wstążka szosy wijąca się wśród szachownicy kolorowych, stromych pól. Ścieżki prowadzące do domów ze spadzistymi dachami. Brązowe krowy, kępki wełnistych owiec, mężczyźni w haftowanych serdakach i kapeluszach z muszelkami. Porośnięte drzewami szczyty gór.
Wysiedliśmy w rynku i poszliśmy przez most nad Dunajcem w kierunku wąziutkich, stromych schodków przy szosie na Szczawnicę. Schodków było dużo. Za dużo...:))))
Dostaliśmy kwaterę na górze domu u pani Kwiatek. Tak naprawdę wynajęła nam mieszkanie jej córka, ale to pani Kwiatek była najstarszą gospodynią w domu. Miała już sporo lat, ale ciągle krzątała się po obejściu. Doiła krowę, kury, gotowała, pilnowała wnuka. Obie kobiety były niez
wykle serdeczne. Częstowały nas zupą, ciastem, czasem świeżym mlekiem. Byliśmy zadowoleni, chociaż warunki do mieszkania nie były luksusowe. Chodziliśmy nad rzekę i na plac zabaw przy pobliskim ośrodku wypoczynkowym. Kiedy tam się siedziało na ławce, to było jak środku zielonego gniazda - ze wszystkich stron dostojne, niewzruszone góry. No właśnie, góry...
Pierwszy spacer zrobiliśmy niezobowiązująco, na jakiś mały pagórek. Szliśmy zapyziałą dróżką wśród zielska. Dróżka była kamienista. Brzęczały muchy, gzy i komary. I ciągle pod górę! Spociłam się, zdyszałam, dzieci bez przerwy marudziły, słońce prażyło... W dodatku miałam beznadziejne półbuty z wąskimi noskami, na cienkiej podeszwie. Zgroza! I to ma być ta wspaniała atrakcja? No, naprawdę! Nie mogłam uwierzyć!
Rozsmakowałam się w tych górach bardzo powoli. Nawet nie wiedziałam, dlaczego tak się dzieje, że po każdej trasie, na której spocona i umordowana przeklinałam "nigdy więcej", sięgałam wieczorem po mapę i planowałam następną trasę... Gorce, Pieniny, Beskid Sądecki. Zachwyciły mnie wąwozy, Sobczański i Homole. Biały krzyż w drodze na Trzy Korony z piękną sentencją:"Wędrowcze, zatrzymaj się i podziękuj Bogu za to, że masz oczy". Było na co patrzeć! Zresztą wszystkie zmysły doznawały rozkoszy. Potoki pluskały i szemrały, trzmiele brzęczały, wiatr szumiał w trawach, zioła pachniały miodnie, maliny i jagody kusiły słodyczą, polany ścieliły się pod stopami miękko, a słońce grzało. Czasem deszcz siąpił, bębnił w kaptur peleryny albo lał jak z cebra i przesiąkał do majtek. Pioruny przestraszały, a błyskawice sprawiały, że kuliłam ramiona. A potem wychodziła tęcza...
Herbata z cytryną i szarlotką w schronisku smakowała jak nigdzie na świecie. I nawet przypalone naleśniki z dżemem w bazie namiotowej na Lubaniu zajadaliśmy z trzęsącymi się uszami.

Zrobiliśmy wycieczkę do Zakopanego i spotkaliśmy się tam z Wiesią, Grzesiem i ich chłopcami. Wjechaliśmy na Gubałówkę. Chodziliśmy po Krupówkach. Jedliśmy małe, wędzone oscypki. Sztuczny miś z prawdziwym, brudnym owczarkiem namawiał nas na zdjęcie. Nad tym wszystkim górował szary Giewont z błyszczącym w słońcu krzyżem. Byliśmy w prawdziwych górach!
Dzieci nie lubiły nudnych, leśnych ścieżek, za to uwielbiały wspinaczki na skalne przeszkody w Pieninach. Zaliczyły oczywiście Trzy Korony, Sokolicę, Cz
ertezik i Wysoką. Skakały jak kozice, lekkie i zwinne. Tuż przed samym wyjazdem Mateusz złamał rękę. Pośliznął się na...kurzej kupie na podwórku!
C.D.N.






czwartek, 27 sierpnia 2009

Jesteśmy na wczasach...

Pogorzelica, 1991

Mimo, że wczasy w Burzeninie skończyły się niefortunnie, doszliśmy do wniosku, że to dobra forma odpoczynku, dopóki dzieci są nieduże. W następnym roku wykupiliśmy wczasy w Pogorzelicy. Mateusz miał pierwszy raz zobaczyć morze.
Jechaliśmy znowu długo i uciążliwie, autokarem organizatora, do którego zresztą musieliśmy dojechać na zbiórkę do Pabianic. Jechaliśmy
nocą. Dzieci pewnie spały, mieliśmy dla nich jakieś poduszeczki i kocyki. Ja się męczyłam.
Zakwaterowali nas w dwurodzinnym domku ze wspólną łazienką i ubikacją. Pokój był jeden, ale spory. Na posiłki chodziliśmy do stołówki w głównym budynku ośrodka. Była tam też sala telewizyjna i jakaś świetlica dla dzieci. Andrzej grywał w ping-ponga. Przed naszym domkiem stała karuzela i huśtawka. Dzieci zawierały nowe znajomości. Chodziliśmy na plażę, na spacery do lasu, pojechaliśmy wąskotorówką do Trzebiatowa.
Mateusza nie zachwyciło morze, tak jak się spodziewałam. Podszedł do tego zjawiska z właściwym sobie dystansem. Z rezerwą wchodził do wody, zawsze w towarzystwie taty. Zdumiał mnie natomiast tym, że bez żadnych oporów dał się namówić na występ podczas jednej z zabaw organizowanych przez podstarzałą panią KO. Wszedł na krzesło i wydeklamował do mikrofonu: "
spadła gruszka do fartuszka...". Dostał oklaski i batonika albo lizaka. Kasia dała się tylko namówić na udział w konkursie na wianki.
Jednym z przeżyć, które pewnie dzieci zapamiętały, była utrata Poja. Poj ( a może Pojo), był malutką, kolorową, pluszową gąsieniczką. Na nóżkach miał małe, plastikowe buciki. Przyjechał z Hamburga. Poszliśmy kiedyś do lasu zbierać chrust na ognisko i Poj zaginął. Poszukiwania nic nie dały. Kasia była niepocieszona. Dla odreagowania smutków ułożyli razem z Mateuszem piosenkę, którą wyśpiewywali zawodząc :"Gdzie Pojo legł? Gdzie legł Pojoooo?..." Pojo pewnie legł sobie gdz
ieś na miękkim mchu. A może znalazło go inne dziecko? Mieliśmy nadzieję, że w dalszym ciągu jest szczęśliwy...:)))
W Pogorzelicy było mnóstwo komarów, które nas gryzły. Pogryzły nas też inne stworzonka, znacznie mniej sympatyczne. W ostatnim dniu turnusu, stojąc przy pożegnalnym ognisku, zobaczyłam ze zgrozą, że po włosach Kasi przechadza się wielka...wesz!!!! Całą podróż powrotną, równie męczącą, jak wyjazd, myślałam o tym, żeby ktoś inny nie dostrzegł tych gości, bo zrobiłaby się pewnie
afera. W domu przystąpiliśmy do zbiorowej walki, jako że wszyscy mieliśmy niechcianych lokatorów. Na szczęście udało się ich pozbyć bez nawrotów.
Ostanie nasze wczasy spędziliśmy w Kiekrzu pod Poznaniem. Tam warunki były najlepsze. Przez jakieś niedopatrzenie nie było dla nas jednego pokoju czteroosobowego, tylko dwie dwójki. Okazało się to bardzo wygodne. Mogliśmy w dowolnych konfiguracjach się grupować albo izolować od siebie. Andrzej spał w pokoju z Kasią, a ja z Mateuszem. Na dobranoc Andrzej czytał Mateuszowi "Mikołajka", a ja chodziłam na pogawędki do Kasi. Potem się zamienialiśmy. Przy każdym pokoju była łazienka
.
Tuż pod ośrodkiem było Jezioro Kierskie i chodziliśmy na wąską, brudnawą plażę z leżakiem, kocem, przekąskami, kołami dmuchanymi i olejkiem do opalania... Dzieci pluskały się w wodzie. Ja zamykałam oczy pod słomianym kapeluszem i raczyłam świętym spokojem. Czasami chodziliśmy na dłuższe spacery wzdłuż jeziora. Pojechaliśmy na wycieczkę do Poznania, gdzie przejechaliśmy się szerokim tramwajem i oglądaliśmy trykające się koziołki na wieży ratusza. Wypożyczyliśmy rower wodny i pływaliśmy po jeziorze. Andrzej znowu grał w ping-ponga. Karmiliśmy łabędzie przypływające do drewnianego pomostu...
Na turnusie było sporo dzieci. Chodziliśmy na plażę w towarzystwie młodej kobiety spod Poznania. Miała córkę i dwóch synów. Agnieszka była w wieku Kasi, Tomek rok starszy od Mateusza. Najstarszy, chyba Patryk, miał ze 12 lat. Wszyscy jakoś szczególnie przypadli sobie do serca. Tak bardzo, że podjęta przez dziewczyny korespondencja trwała długie lata, chociaż Agnieszka w pewnym momencie wyjechała z kraju. Niektóre przyjaźnie zdarzają się jak grom z jasnego nieba:)))