czwartek, 30 lipca 2009

Mateusz-dorastanie

Wtedy, gdy Kasia strzygła włosy na zapałkę, Mateusz zapuszczał swoje. Przyszedł taki moment, że wyglądali, jakby zamienili się rolami, on wyglądał jak dziewczynka, ona jak chłopiec. Niektórzy się nawet mylili...
Dorastanie Mateusza b
yło zupełnie inne. Wciągnęło go harcerstwo i tam właśnie uciekał ze swoimi problemami. Zastęp, drużyna, drużynowy, to byli ludzie bardzo mu wtedy bliscy. Chodził na zbiórki, okolicznościowe imprezy, jeździł na biwaki, rajdy, biegi na orientację, obozy i zloty... Urządzali sobie nawzajem urodziny, zawsze z jakimś niezwykłym pomysłem, nocowali u siebie, gadali godzinami przez telefon. Miałam wrażenie, że harcerstwo jest na pierwszym miejscu, przed wszystkim innym.
Zdobywał kolejne sprawności, w wieku 16 lat poje
chał na kurs dla drużynowych. Razem z koleżanką Anią, zwaną Motylem, zmienili hufiec. Poprowadzili wspólnie drużynę zuchową.
Patrzyłam na mojego synka i nie mogłam się nadziwić. Z wrażliwego chłopczyka, który bał się motyli, wyrósł dojrzały i odpowiedzialny facet. Załatwiał różne rzeczy w instytucjach, organizował, pilnował, troszczył się... Late
m dalej jeździł na obozy, już jako członek kadry. Bardzo lubiłam odbierać telefony od jego harcerzy, kiedy pytali o "druha Mateusza". Czułam, że go lubią, podziwiają, jest dla nich kimś ważnym, tak jak kiedyś dla niego ważny był jego druh K.
Nie buntował się za bardzo, nie wprost. Po prostu ciągle go nie było w domu...
Oprócz harcerstwa pochłaniały go:
- wędrówki po górach (po kolei zdobył wszystkie odznaki GOT)
- rower
- gra w Magic'ki
- kolekcja kart telefonicznych
- książki Sapkowskiego
- komputery
- gitara
- ........

Wszystko , za co się zabierał, było na dużą skalę. Jak już, to już! Jeżeli zbierał na coś pieniądze, to zawsze były to duże sumy.
Jak coś zaplanował, to realizował. W II klasie LO wymyślił, że pojedzie z Motylem do Francji. W Alpy. Uzbierał pieniądze na bilety, załatwił sobie paszport, zorganizował wyjazd... Ponieważ miał dopiero 17 lat, Motyl, o rok starsza, miała występować jako pilnująca go osoba pełnoletnia... Fakt, że była od niego dwa razy mniejsza nie miał znaczenia:))) Pojechali przez Szwajcarię. Dojechali. Dogadali się. Przywieźli zdjęcia z Alp. Kilka lat później przeszli razem drogę pielgrzymki do Santiago de Compostella. Ponad 700 k
m.
Szkoła i nauka były gdzieś w tle. Uczył się tego, co mu się podobało. Prawie nic mu się nie podobało! Kiedy postanowił, co będzie zdawał na maturze, zabrał się ostro za matematykę i angielski. Angielski zdał prawie z maksymalną ilością punktów. Podjął decyzję, że zdaje na politechnikę i przez dwa miesiące nauczył się chemii na tyle, żeby zdać egzamin bez problemów.
Zdaje mi się, że jego dorastanie skończyło się z chwilą, gdy wyjechał na rok do P
ortugalii. Tam już musiał stać się całkiem dorosły.

sobota, 25 lipca 2009

Dorastanie-Kasia

Mam wrażenie, że Kasia zaczęła dorastać, jak tylko skończyła 9 lat.
Sukienka komunijna była chyba jedną z ostatnich, jakie założyła:))) Potem już tylko leginsy, dżinsy i sztruksy.
Najpierw był czas Jacksona. Słuchała rocka, jak miała 9 lat! Cięła na strzępy podkoszulki i ozdabiała je napisami. Za pierwszą tygodniówkę kupiła sobie lakier do paznokci. Na spodniach naszywałam jej kolorowe łaty. Spodnie musiały być wąziutkie. Za to bluzki i swetry wielkie.
Potem nastał czas Wilków. Oraz Nirvany. Zdjęcia G
awlińskiego i Cobaina oblegały jej pokój, z którego już się wyprowadził Mateusz. Ubrania sczerniały, a włosy skróciły się do minimum. Buty za to wydłużyły się do kilkunastu dziurek. Czarne glany.
Czarna bielizna, czarne t-shirty, czarne spodnie, czarna kurtka, czarny plecak, czarny charakter???? Zdarzały się też spódnice i sukienki, ale musiały być długie do kostek i bure. Albo super krótkie, jak ta z balu VIII klas. Czarna.
Na plecakach i torbach pojawiły się pacyfy. Dorośli nic nie r
ozumieli. Ojciec wrzeszczał a matka zrzędziła. Większość nauczycieli była beznadziejna i się czepiała. Mimo to, nasza córka uczyła się nadal dobrze. Brała udział w Olimpiadzie Języka Polskiego. Dzięki temu nie musiała zdawać egzaminu z polskiego do LO. Dostała się bez problemów.
Pisała wiersze, pamiętniki i całe masy listów. Kolekcjonowała kasety z piosenkami Wilków. Za pójście na koncert wieczorny w Parku Julianowskim obiecała przeczytać Krzyżaków! Na koncert poszła. Krzyżacy..??? Przegrali!
Zaczęła sama wyjeżdżać na kolonie i obozy. Kiedy wracała, snuli się za nią chłopcy. Maciek przyjeżdżał na rowerze. Piotrek mieszkał niedaleko, Pismak w sąsiedniej klatce... Ona, beznadziejnie, platonicznie zakochana w Tomku R. Oraz w niejakim Pająku z wyższej klasy. Oraz w Gracjanie. A może w Łukaszu...


Już nie wyjdę na ulicę,
Już nie będę z tłumem krzyczeć,
Tylko daj mi swoje serce,
Pragę dać ci dzisiaj szczęście
I kwiaty jak relikwie, kwiaty jak relikwie...

W klasie, w liceum, siedziała z czarnowłosą Karoliną. Karolina też słuchała Nirvany i nosiła swetry z obszarpanymi rękawami, które strzępiła na złość swojej mamie. Siedziały w pierwszej ławce i prowokowały swoim wyglądem i poglądami... Niektóre panie nauczycielki były zbulwersowane. Na szczęście wychowawca, pan S., z właściwym sobie spokojem rozumiał, że "mianowicie" ten wiek ma swoje prawa:)

Mamy tylko chwilę, mamy tylko chwilę
Zanim minie nasz czas,
zanim skończy się świat,
zanim wino przestanie nas grzać


Najmilszą rozrywką stało się w pewnym momencie chodzenie "na pasek", czyli Pasaż Schillera przy Piotrkowskiej. Nie byłam zadowolona. Nie byłam spokojna. Na pasażu strumieniami lało się piwo, dymiły papierosy i skręty. Nie mam pojęcia, co poza tym robili. Rozmawiali o bezsensie życia? Żalili się na swoich rodziców, na belfrów, dzielili wiedzą o seksie? Zawiązywały się tam jakieś przyjaźnie i miłości. Bałam się o nią. Pozostawało mi ufać i czekać na koniec tego "kryzysu dorastania".

"A teraz jestem tu, ludzi tłum a myśli takie dziwne
Nie wiem czy sam tego chcę lecz nikt tu nie jest winny
"

Na szczęście nadszedł! Miał długie włosy związane w kitkę i bardzo ciemne oczy. I mówiła do niego Krecie. Bo miał pseudo Krtek. Albo Krecik. Ten z Dobranocki. I też słuchał Gawlińskiego.
Razem z Krecikiem pojawiły się kwiatki, różowe bluzki, ka
pelusiki i spodnie dzwony. Niekoniecznie czarne. Glany zmieniły kolor na wiśniowy. Włosy urosły i nawet przez jakiś czas falowały w lokach.
Tak narodziła się NOWA MIŁOŚĆ .
Ale to już cał
kiem inna opowieść.












Ja wiem, więc proszę uwierz mi
Nie ważne w życiu są przyszłe dni
I jeśli piękno żyje w nas
To dajmy mu siłę i pozwólmy mu trwać



niedziela, 19 lipca 2009

Rodzeństwo


Początki były trudne. Nie pamiętam, co Kasia powiedziała na to, że będzie miała rodzeństwo i czy na nie czekała. Nie pamiętam też, jak zareagowała na to małe zawiniątko w kocyku i czy chciała je potrzymać. Czy się na to zgodziliśmy? Na pierwszym spacerze z wózkiem bardzo chciała pchać, ale bardzo szybko zostawiła wózek na środku ulicy i odbiegła zwabiona jakimś "skarbem" na ziemi. O ile pamiętam, była to puszka po piwie... Zabierała z łóżeczka "swoje" stare grzechotki i piszczące zabawki. Zaczęła pić przez smoczek. Dla ukoronowania wszystkiego nasikała do kartonowego domku dla lalek (wrzuciwszy najpierw do niego mojego dużego, pluszowego miśka!). Jednym słowem "olała " sprawę! Czy byliśmy na tyle mądrzy, żeby zrozumieć jej dziecięcy protest? Chyba jednak dostała burę.
Z bratem zaczęła nawiązywać kontakt, gdy już wreszcie reagował na pochylającą się nad nim twarz. Stawała wtedy przy łóżeczku i "czytała" mu wierszyki. Oczywiście , nie umiała jeszcze czytać, ale znała na pamięć tyle tekstów, że gdy otworzyła książeczkę na odpowiedniej stronie i zaczynała recytować, do złudzenia przypominało to prawdziwe czytanie. Mateusz uspokajał się i wpatrywał w nią uważnym wzrokiem. Kiedy zaczął chodzić, nieuniknione stały się bójki. Walczyli zwykle o terytorium, albo o zabawki.
Stopniowo zaczęli się bawić wspólnie. Kasia miała nieograniczoną wyobraźnię! Bawili się w dom ( i to Mateusz był czasem mamą!), w lekarza, w radio, w szkołę. Urządzali podwieczorki dla lalek, piekli mini pierniczki przed wigilią dla Mikusi, wymyślali całe historie. Nagrywali się na magnetofon. Tworzyli własne listy przebojów. Pisali wierszowane bajki. Urządzali przedstawienia...
Kasia bardzo wcześnie zaczęła czuć się odpowiedzialna za brata. Pilnowała go na podwórku. Pouczała go. W szkole odwiedzała na przerwach. Mateusz uczył się od niej różnych rzeczy.
Pewnie dzięki temu dobrze dogadywał się z dziewczynami:)
Kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje, dzieci często spały w oddzielnym pokoju. Rządziły się tam po swojemu. Tworzyły koalicję. Jednakowo bojkotowały nasze pomysły na długie wyprawy. Popierały się w narzekaniu na męczące wspinaczki albo "ble" jedzenie w restauracji. Urządzały polowania na salamandry albo solidarnie , na zmianę opiekowały się liszką znalezioną na drodze. Albo hodowały kaczkę w pudełku po butach. Mateusz zbierał dla Kasi kapsle od butelek. Ona zawsze pilnowała, żeby słodycze były równo podzielone...
Ku mojej wielkiej radości zawsze się lubili. I lubią nadal:)

niedziela, 12 lipca 2009

Synek


W pabianickim szpitalu były inne zwyczaje. Piątego dnia przynieśli mi dziecko do karmienia, mimo, że dostawałam profilaktycznie antybiotyk. Więcej spał niż jadł. Patrzyłam sobie na niego i nie mogłam się nadziwić temu cudowi - mam syna!
Po dziewięciu dniach wypisali nas do domu. Andrzej przyjechał z Kasią. Przywiózł ich Marcel swoim Wartburgiem. Zastanawiam się, co czuła nasza córeczka, gdy widziała w moich ramionach inny skarb.
Dla Kasi zaczął się trudny czas. Często słyszała upomnienia, traciliśmy cierpliwość. Za dużo krzyczała, za mocno kołysała wózkiem, skakała po kanapie, kiedy karmiłam, domagała się uwagi głośno i często. Goście zachwycali się braciszkiem, przynosili mu prezenty, pochylali się nad łóżeczkiem. A ona musiała chodzić do przedszkola! Było mi jej żal i byłam rozdarta. Nie wiedziałam, czy moja mała dziewczynka czuje, że kocham ją tak samo mocno jak przedtem.
Matusz tymczasem ... jadł jak najęty! Początkowo budził nas trzy razy w ciągu nocy.O północy, o trzeciej i o szóstej. Tatuś cierpliwie przynosił go do ssawki, potem nosił do "odbicia", przewijał , usypiał... Synek ciągnął z obu piersi naraz. Nic dziwnego, że rósł na potęgę.
Poza jedzeniem niczego mu nie brakowało do szczęścia. Kiedy nie spał, przyglądał się ze spokojem otoczeniu. Pozycję "na brzuszku" witał z niejakim zdumieniem i rozglądał się jeszcze uważniej. Ten filozoficzny nieomal spokój był dla nas nowością.
Mateusz od początku był tez niezwykle uparty, choć niektórzy powiedzieliby, że to konsekwencja w postępowaniu:) Zdecydowanie odmówił picia przez smoczek i jak tylko przestał ssać mleko przeszliśmy na kubek i łyżeczkę. Uwielbiał wszelkie gałeczki i jeśli właśnie postanowił pokręcić tymi od telewizora, to nie było takiego sposobu ani siły, która by go od tego odwiodła. Jeśli zaczynał coś kolekcjonować, to trwało to latami. Wyznaczał sobie odległe cele i je realizował. Taki jest cały czas i zastanawiamy się wszyscy, kto go tego nauczył:)))
Rozwijał się w swoim własnym rytmie, zupełnie inaczej niż jego siostra. Nie spieszył się do chodzenia ani do mówienia. Tak, jakby namyślał się, czy w ogóle warto:))) Później zaczął gadać jak nakręcony! Posługiwał się często swoim własnym językiem, słowami które tworzył w oparciu o melodię usłyszanych zwrotów. "Bandalalu", czyli "koniec balu panno Lalu", jak mawiał tata. "Ablandau" oznaczało, że idziemy do tramwaju. "Do ploploka"- do przedszkola. Pojawiały się też słowa, które tylko dla niego były jakimiś skojarzeniami: "amaniana" bardzo długo oznaczało" że chce jeść. "Schabądek z naciskami" to po prostu...kalkulator.
W wieku 6-ciu lat poszedł do szkoły. Powód był prozaiczny. Chciałam, żeby uczyła go ta sama nauczycielka, która uczyła Kasię. Przeszedł pomyślnie testy na dojrzałość szkolną i zaczął naukę w klasie I. Potem żałowałam swojej decyzji. Szczególnie , gdy popołudniami wracaliśmy ze szkoły, on z tornistrem na plecach i perspektywą odrabiania lekcji , a jego rówieśnicy bawili się beztrosko w ogródku przedszkolnym. Mateusz w końcu nie żałuje.

czwartek, 9 lipca 2009

Mateusz


Kiedy wróciliśmy do Łodzi, Wiesia zaprosiła mnie na wizytę do Pabianic. Jej drugi synek, Jacek miał 9 miesięcy. Pojechałyśmy z Kasią w długą podróż tramwajem. Z Wiesią i z Jackiem w wózku, z zapasem pieluch, butelek i biszkopcików poszliśmy do parku. Patrzyłam na Wiesię pchającą wózek, dźwigającą Jacka, słuchałam jej opowieści o kolkach, odbijaniach, nocnych pobudkach i myślałam sobie, że starczy mi jedna, cudowna Kasia, która nie potrzebuje już butelki, wózka ani wnoszenia na schody...
Mniej więcej dwa tygodnie później wybraliśmy się do parku na spacer. Nie pamiętam, czego dotyczyła rozmowa, ale dokładnie pośrodku przejścia dla pieszych oświadczyłam mojemu mężowi, że prawdopodobnie jestem w ciąży... Nie chwycił mnie tym razem na ręce (może ze względu na okoliczności:)))) Zadał mi za to tradycyjne pytanie mężów:
- Jesteś pewna?
Na wizytę u ginekologa było za wcześnie, to był dopiero jakiś czwarty tydzień, ale wiedziałam, że tak!
Znowu trochę pracowałam, trochę byłam na zwolnieniu. Kasia we wrześniu poszła do przedszkola i byłam skoncentrowana na jej trudnościach z adaptacją. Czasem płakałam razem z nią. Szybko zaczęły się choroby. Zapalenia oskrzeli, zapalenia uszu. Tę drugą ciążę nosiłam jakby mimochodem...
Znowu wybieraliśmy imię. Dla dziewczynki Olga Sabina, dla chłopca Mateusz Jan. O ile przedtem nie mogłam sobie wyobrazić, że urodzę syna, o tyle tym razem wydawało mi się to bardzo prawdopodobne. Czasem nawet mówiłam do wielkiego, podskakującego brzucha: "synku, uspokój się". Ale oczywiście, wszystko było jeszcze tajemnicą. Miałam wprawdzie robione USG, żeby ocenić stan łożyska, ale na pytanie o płeć dziecka pan doktor mruknął tylko coś nieprzyjaźnie.
Czekaliśmy. Robiłam na drutach żółte spodenki. Dla Kasi wymyśliłam domek dla lalek zrobiony z wielkiego pudła. Kleiłam mebelki, szyłam małe firaneczki, "tapetowałam" ścianki. Brzuch rósł jak dynia. Od okulisty miałam zaświadczenie o konieczności wykonania cesarskiego cięcia.
Ze względu na remont oddziału w szpitalu Kopernika, dostałam skierowanie do szpitala w Pabianicach. Był najbliżej nas!
Wielkanoc minęła bez sensacji. Termin porodu był wyznaczony na piątek, 24 go kwietnia. Na wtorek umówiliśmy się z Włodkiem, który był w pabianickim szpitalu anestezjologiem, że przyjedzie po nas rano. Kasia została z dziadkami. Machali do nas przez okno. Było mi smutno, że muszę się z nią rozstać na tak długo. Oprócz najpotrzebniejszych rzeczy, zabrałam ze sobą na kolację kawałek białej, wielkanocnej kiełbasy.
Włodek wiózł nas swoim maluchem przez podmiejskie wertepy. Trzęsło straszliwie!
W szpitalu przyjęli mnie bez problemów. Pomachaliśmy sobie na pożegnanie. Miła salowa wzięła moją torbę, żebym nie musiała dźwigać. Na obiad dostałam tylko zupę. Snułam się po korytarzu w tę i z powrotem, myśląc, jak przetrzymać to wyczekiwanie. Zjadłam kolację, posilając się dodatkowo własną kiełbaską... Położyłam się do łóżka, żeby poczytać. Nagle w brzuchu poczułam jakby "pyk!" i prześcieradło zrobiło się mokre. Poszłam do dyżurki oznajmić, że odpłynęły mi wody płodowe. "Może się pani zsiusiała?" zasugerował lekarz kończący kolację.
Nie zsiusiałam się. Zbadał mnie i oznajmił z westchnieniem:
- No to rodzimy to dziecko.
Znowu miła salowa wzięła moja torbę... Poszłyśmy na porodówkę. Tym razem przytomnie spytali mnie, czy jadłam. Oczywiście, że jadłam! Pyszną, białą kiełbaskę! W tych okolicznościach niemożliwe było znieczulenie ogólne, jak wyjaśniła mi młoda pani anestezjolog. Mogłoby dojść do zachłystowego zapalenia płuc przy intubacji. Aha! No to już wiedziałam. W sali operacyjnej było koszmarnie zimno. W kusej koszulinie za pępek trzęsłam się z nerwów i chłodu. Zastrzyk w kręgosłup nawet nie bolał. Pomogli mi wdrapać się na wysoki stół i powoli zaczęło mnie ogarniać miłe ciepełko biegnące od dołu. Jak fala ciepłej wody. Przed sobą miałam rozstawiony biały parawan.
Już się nie bałam. Anestezjolog zagadywała mnie cały czas, pewnie żeby mieć pewność, że nic się nie dzieje złego. W pewnej chwili usłyszałam krzyk.
- Chłopak! - oznajmili mi radośnie. Położna pokazała z daleka małe, grube ciałko i zaniosła na wagę. - Wielki! 3850!
- Kogo pani ma w domu?
- Córkę - odparłam. Z oczu leciały mi grube, gorące łzy. Teraz miałam też Mateusza.

niedziela, 5 lipca 2009

Córeczka

Kasia, 6 tygodni
Rosła jak na drożdżach! Notowałam ciągle newsy: śmieje się głośno, przewraca się na brzuszek, zjadła zupkę, ma zęby, siada, stoi, powiedziała "tata", chodzi...
Była wielka sobota. Kasia puściła moją rękę i zrobiła pierwszy, samodzielny krok. Miała 10 miesięcy. Zrobiła pierwszy, a potem drugi. Usiadła. Podniosła się, znowu dwa kroki... Klap! I jeszcze raz! Chodziła tak całe popołudnie!
Potem lawinowo posypały się słowa. Całe zdania. "Dzie jeśt kedka, pitam się?"- to w lutym 1985 tego." "Ptaszek psiewa, psiewu, psiewu, mucha lata, latu , latu..." - jak miała dwa lata. Byłam w niej zakochana. Uwielbiała słuchać czytanych wierszyków i bajeczek. Brała z półki swoją ulubioną, sadowiła się obok na kanapie i zarządzała:"cisiaj". Słuchała uważnie i broń Boże nie można się było pomylić albo przeoczyć czegoś. Po kilku razach umiała już tekst na pamięć i "czytałyśmy" razem.
- Biega, krzyczy pan...Haly..
- Gdzie są moje...kaly?
Przynosiła kartkę i ołówek i prosiła:"pisiaś"...Miałam jej rysować różne rzeczy, które nazywała. Potem rysowała sama i nadawała tytuły: "dziewczynka w wolku"."Słoń z klętowatą moldą" ."Jakiś zdewelwowany tata".
Szyłam jej spodenki, spódniczki na szelkach. Przerabiałam moje ciuchy na sukieneczki, kurteczki, wdzianka. Inka przysyłała z Hamburga śliczne, małe ciuszki. Różowe sandałki z przezroczystego plastyku były przebojem! Tak samo, jak malutki plecak w kształcie różowej wiewiórki. Ludzie oglądali się za nami, kiedy chodziliśmy na spacery. Zagadywali ją. Odpowiadała rezolutnie, a ja puchłam z dumy. Ojciec zabierał ją na długie spacery, które uwielbiała. Wytrzymywała dalekie marsze.
Kiedy skończyła 3 lata pojechaliśmy znowu do Dziwnowa. Pierwszy raz zobaczyła morze. Chodziliśmy na plażę, na spacery brzegiem. Widzę ją we wspomnieniach w malutkiej, brązowej bosmance i niebieskich kaloszkach, jak przeskakuje przez fale. Wracaliśmy do Łodzi długo, z trzema przesiadkami, każdy niósł swój plecak. Kasia podskakiwała i nie marudziła. Myślałam wtedy, że to cudowny czas. Dziecko wyrosło z pieluch, smoczków, wózków, można się z nim dogadać, będzie coraz łatwiej... Wtedy, w pociągu z Poznania do Kutna, nie wiedziałam jeszcze, że TO NIE KONIEC:)

piątek, 3 lipca 2009

Kasia


Nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła włożyć ciążową sukienkę. Zaczęłam ją nosić już w trzecim miesiącu-była w kolorze kawy z mlekiem, taki fartuszek na ramiączkach do zakładania na bluzki. Chodziłam ostrożnie, kładłam sobie rękę na brzuchu i uśmiechałam się do ludzi na ulicy. Trochę pracowałam, trochę byłam na zwolnieniu. Przez jakiś czas miałam się oszczędzać. Pamiętam, że leżałam na kanapie w dużym pokoju i słuchałam słuchowisk radiowych. Patrzyłam w okno na snujące się dymy z kominów i przepływające chmury, i widziałam, jak mija czas...
Brzuch rósł i zaczęliśmy wybierać imię dla potomka. Imię dla chłopca było ustalone bez specjalnych wahań. Dziewczynka nie chciała przyjąć żadnego z wymyślanych. Przewijała się Olga, Helena, Małgosia, długo królowała Dobrochna, aż nagle uświadomiłam sobie, że to przecież jest KASIA. Kasia, jak moja ukochana lalka z dzieciństwa. Kasia, jak z Matysiaków...
Miała się urodzić w sobotę, 4-go czerwca. Chodziłam odurzona zapachem jaśminów, którego wielki pęk dostaliśmy od znajomych. Nic się nie działo. Zatroskane mamy radziły, żebym pojechała do szpitala. Minęła sobota i niedziela. W poniedziałek o świcie zaczęłam liczyć minuty między skurczami. 8,7, 6... Obudziłam mojego męża. Ubrałam się, zjadłam kanapkę. Andrzej pobiegł po taksówkę. Oczywiście, taksówek nie było. Przytomnie pomyślał o znajomych, którzy mieszkali na osiedlu i mieli samochód. Do szpitala szczęśliwie było blisko.
Rozstaliśmy się przed izbą przyjęć i dostałam się w tryby porodowej machiny. Szpitalne ciuchy (koszula za pępek), szpitalne łóżko, szpitalne śniadanie. Rozwarcie było niewielkie. Nikt się mną specjalnie nie zajmował. Po śniadaniu był obchód i tu zupa się wylała! Na moim zaświadczeniu od okulisty (jestem krótkowidzem) nie było szczegółowych wskazań, co do przebiegu porodu. Pan ordynator zbeształ mnie za to i zafrasowane konsylium udało się na naradę. Wrócili z blankietem, na którym miałam podpisać zgodę na cesarskie cięcie. "Nie jest już pani taka młoda..." usłyszałam. No, tak. Nie byłam już taka młoda. Złożyłam podpis i zaczęli przygotowywać mnie do operacji. Tuż przed podaniem narkozy usłyszałam ostrzegawczy okrzyk pielęgniarki "ale ona jadła...!!" Za późno, za późno! Odpływałam w czarny sen.
Obudziłam się w sali pooperacyjnej z niemiłym uczuciem, że muszę natychmiast usiąść. Wstawałam i opadałam z powrotem na poduszkę. Troskliwe uczennice ze szkoły pielęgniarskiej gładziły mnie po głowie i pytały, jak się nazywam. Zadowolone z odpowiedzi oznajmiły mi radośnie:
- Ma pani córkę! Piękna! Duża!
Była piękna. I była duża. 3800 gramów. 56 centymetrów. To powiedział mi lekarz na pierwszym, rannym obchodzie. W pierwszej chwili nie wiedziałam, o co mu chodzi!!!
Przynieśli mi ją w porze karmienia. Karmić nie mogłam ze względu na cięcie. Takie były zasady dziwne... Miała ciemne włoski i granatowe oczka, którymi wpatrywała się we mnie bardzo uważnie. Potem mi ją zabrali...
Czas, który nastąpił, nie był dobry. Miałam temperaturę, wylazła mi opryszczka na wargę. Kasia dostała sapki, powiedzieli, że to ja ją zainfekowałam. Trafiła na oddział chorych noworodków, a ja na ginekologię. Widywałam ją przez szybę, raz dziennie. Po dziesięciu dniach wypisali mnie do domu. Kasia została na miesiąc... Gdybym mogła cofać czas, zabrałabym ją ze sobą!