czwartek, 27 sierpnia 2009

Jesteśmy na wczasach...

Pogorzelica, 1991

Mimo, że wczasy w Burzeninie skończyły się niefortunnie, doszliśmy do wniosku, że to dobra forma odpoczynku, dopóki dzieci są nieduże. W następnym roku wykupiliśmy wczasy w Pogorzelicy. Mateusz miał pierwszy raz zobaczyć morze.
Jechaliśmy znowu długo i uciążliwie, autokarem organizatora, do którego zresztą musieliśmy dojechać na zbiórkę do Pabianic. Jechaliśmy
nocą. Dzieci pewnie spały, mieliśmy dla nich jakieś poduszeczki i kocyki. Ja się męczyłam.
Zakwaterowali nas w dwurodzinnym domku ze wspólną łazienką i ubikacją. Pokój był jeden, ale spory. Na posiłki chodziliśmy do stołówki w głównym budynku ośrodka. Była tam też sala telewizyjna i jakaś świetlica dla dzieci. Andrzej grywał w ping-ponga. Przed naszym domkiem stała karuzela i huśtawka. Dzieci zawierały nowe znajomości. Chodziliśmy na plażę, na spacery do lasu, pojechaliśmy wąskotorówką do Trzebiatowa.
Mateusza nie zachwyciło morze, tak jak się spodziewałam. Podszedł do tego zjawiska z właściwym sobie dystansem. Z rezerwą wchodził do wody, zawsze w towarzystwie taty. Zdumiał mnie natomiast tym, że bez żadnych oporów dał się namówić na występ podczas jednej z zabaw organizowanych przez podstarzałą panią KO. Wszedł na krzesło i wydeklamował do mikrofonu: "
spadła gruszka do fartuszka...". Dostał oklaski i batonika albo lizaka. Kasia dała się tylko namówić na udział w konkursie na wianki.
Jednym z przeżyć, które pewnie dzieci zapamiętały, była utrata Poja. Poj ( a może Pojo), był malutką, kolorową, pluszową gąsieniczką. Na nóżkach miał małe, plastikowe buciki. Przyjechał z Hamburga. Poszliśmy kiedyś do lasu zbierać chrust na ognisko i Poj zaginął. Poszukiwania nic nie dały. Kasia była niepocieszona. Dla odreagowania smutków ułożyli razem z Mateuszem piosenkę, którą wyśpiewywali zawodząc :"Gdzie Pojo legł? Gdzie legł Pojoooo?..." Pojo pewnie legł sobie gdz
ieś na miękkim mchu. A może znalazło go inne dziecko? Mieliśmy nadzieję, że w dalszym ciągu jest szczęśliwy...:)))
W Pogorzelicy było mnóstwo komarów, które nas gryzły. Pogryzły nas też inne stworzonka, znacznie mniej sympatyczne. W ostatnim dniu turnusu, stojąc przy pożegnalnym ognisku, zobaczyłam ze zgrozą, że po włosach Kasi przechadza się wielka...wesz!!!! Całą podróż powrotną, równie męczącą, jak wyjazd, myślałam o tym, żeby ktoś inny nie dostrzegł tych gości, bo zrobiłaby się pewnie
afera. W domu przystąpiliśmy do zbiorowej walki, jako że wszyscy mieliśmy niechcianych lokatorów. Na szczęście udało się ich pozbyć bez nawrotów.
Ostanie nasze wczasy spędziliśmy w Kiekrzu pod Poznaniem. Tam warunki były najlepsze. Przez jakieś niedopatrzenie nie było dla nas jednego pokoju czteroosobowego, tylko dwie dwójki. Okazało się to bardzo wygodne. Mogliśmy w dowolnych konfiguracjach się grupować albo izolować od siebie. Andrzej spał w pokoju z Kasią, a ja z Mateuszem. Na dobranoc Andrzej czytał Mateuszowi "Mikołajka", a ja chodziłam na pogawędki do Kasi. Potem się zamienialiśmy. Przy każdym pokoju była łazienka
.
Tuż pod ośrodkiem było Jezioro Kierskie i chodziliśmy na wąską, brudnawą plażę z leżakiem, kocem, przekąskami, kołami dmuchanymi i olejkiem do opalania... Dzieci pluskały się w wodzie. Ja zamykałam oczy pod słomianym kapeluszem i raczyłam świętym spokojem. Czasami chodziliśmy na dłuższe spacery wzdłuż jeziora. Pojechaliśmy na wycieczkę do Poznania, gdzie przejechaliśmy się szerokim tramwajem i oglądaliśmy trykające się koziołki na wieży ratusza. Wypożyczyliśmy rower wodny i pływaliśmy po jeziorze. Andrzej znowu grał w ping-ponga. Karmiliśmy łabędzie przypływające do drewnianego pomostu...
Na turnusie było sporo dzieci. Chodziliśmy na plażę w towarzystwie młodej kobiety spod Poznania. Miała córkę i dwóch synów. Agnieszka była w wieku Kasi, Tomek rok starszy od Mateusza. Najstarszy, chyba Patryk, miał ze 12 lat. Wszyscy jakoś szczególnie przypadli sobie do serca. Tak bardzo, że podjęta przez dziewczyny korespondencja trwała długie lata, chociaż Agnieszka w pewnym momencie wyjechała z kraju. Niektóre przyjaźnie zdarzają się jak grom z jasnego nieba:)))



poniedziałek, 24 sierpnia 2009

Podróże z Mateuszem

Szczawin, 1988

Z rocznym Mateuszem chcieliśmy wyjechać w jakieś spokojne miejsce najlepiej niedaleko Łodzi. Włodek z Bogusią jeździli na działkę do Swędowa. Spodobało się nam. W pobliskim Szczawinie Andrzej wynajął pokój. Pojechaliśmy z całym majdanem, łóżeczkiem, nocnikiem, wanienką, pościelą, pieluchami, butelkami i kuchenką elektryczną... Na miejscu okazało się, że czeka na nas...weranda z wersalką i małym tapczanikiem. Nic więcej! Byłam bliska histerii. Nie wiedziałam , od czego zacząć. Mateusz domagał się jeść, a ja czułam się kompletnie bezradna...

Powoli urządziliśmy się w miarę wygodnie. W pomieszczeniu szykowanym na pokój, na goły beton położyliśmy kawał linoleum, który gospodarz pozwolił rozwinąć. Ustawiliśmy tam kuchenkę i zrobiła się całkiem przestronna kuchnio-łazienka. Kibelek był drewniany, na podwórku. Wodę nosiliśmy z zewnątrz, leciała z kranu ... w ścianie domu. Myliśmy się w misce, którą pożyczyliśmy. Łóżeczko Mateusza stanęło obok tapczanika, żeby Kasia z niego nie spadła.
Dzieciom w ogóle nic nie przeszkadzało. Prosto z łóżka wybiegały na podwórko, chodziły oglądać świnki, karmiły kury. Na
pieńku przed domem czekało co rano mleko prosto od krowy. Chodziliśmy na długie spacery do wsi, do lasu, na jeżyny, które obficie rosły obok nasypu kolejowego. W sadzie zbieraliśmy wiśnie. Odwiedzali nas goście, dziadkowie, Jurek z Agą, Bogusia z dziećmi. Urządzaliśmy podwieczorki na trawie, pod drzewami. Robiliśmy nawet...przetwory! Z jeżyn, z wiśni, z mirabelek. Naprawdę było super! Nagle, po pięciu tygodniach, nasz gospodarz zaczepił nas i powiedział, że niestety musimy opuścić werandę, bo potrzebuje jej dla robotników budowlanych. Podejrzewałam, że stała za tym jego matka, której przeszkadzało to nasze sąsiedztwo. Może dzieci były za głośne, albo zużywaliśmy za dużo prądu... W każdym razie musieliśmy się spakować i dzięki niezawodnemu Marcelowi wróciliśmy do domu. To były wspaniałe wakacje!

Rok później zafundowaliśmy sobie wczasy rodzinne w Burzeninie. Dojazd był nieszczególny. Do Sieradza pociągiem a potem... taksówką!

Zamieszkaliśmy w parterowym pawilonie. Kwatera była obszerna, składała się z jednego dużego pokoju z wnęką na dodatkowe łóżko i łazienki z ubikacją. Niestety było to wszystko dość zaniedbane.

Do wielkiej stołówki trzeba było przejść przez cały, duży teren ośrodka. Jedzenie nie było najsmaczniejsze, czasem też nie najświeższe. Chodziliśmy nad Wartę. Dzieci moczyły się w wodzie i kopały dołki w brudnym piasku. Chodziliśmy też na spacery po wale przeciwpowodziowym. Mateusz zjeżdżał z niego na pupie jak na sankach. Miał dwa lata a Kasia sześć. Gdy teraz o tym myślę, nie mogę się nadziwić, że puszczaliśmy ich samych na plac zabaw przed naszym pawilonem.

W końcu po niedobrym jedzeniu, a może po nieświeżym piciu z bufetu, Kasia się pochorowała. Dzięki nieocenionemu Marcelowi wyjechaliśmy wcześniej. Po drodze zaliczaliśmy kolejne postoje z rzygankiem. Mateusz dołączył już w domu.

Rok później znów byliśmy bez planów na lato. Los chyba nas lubi. Zjawiła się kolejna, nieoczekiwana propozycja. Moja kuzynka z Warszawy, Danusia przekazała przez moją mamę zaproszenie do nich na dwa tygodnie. Sami wyjeżdżali na wczasy, mieszkanie zostawało puste. No i na kolejnej działce, kolejne pomidory do podlewania...

Pojechałam najpierw ja z Kasią, zaopatrzona w niezbyt ścisłe wskazówki na temat dojazdu z dworca na ulicę Czumy. Wysiadłyśmy przystanek za wcześnie. Targając bagaże błądziłyśmy między domami wielkiego blokowiska. Nasze "letnisko" mieściło się na siódmym chyba piętrze w jednym z licznych wieżowców. Danusia przywitała nas bardzo serdecznie. Następnego dnia rano wyjechali z Mirkiem a ja czekałam na Andrzeja i Mateusza. Oni nie pobłądzili!

Spaliśmy w stołowym, na rozkładanej wersalce, obok rozpierał się kredens z licznymi kryształami za szybą. Dzieci dostały do dyspozycji mały pokój. Było dużo roślin do podlewania!

Zwiedzaliśmy Warszawę, byliśmy na Okęciu, w ZOO, w Łazienkach, na basenie i w kinie. Byliśmy nawet w hotelu Marriott, gdzie Andrzej miał z kimś umówione spotkanie. Z hotelowego pokoju rozpościerał się widok na cała Warszawę! A toalecie stały kwiaty w wazonach i grała muzyka! Był rok 1990, pierwszy rok nowej Polski...

Ze wszystkich atrakcji Mateuszowi najbardziej przypadły do gustu ruchome schody na trasie W-Z! No i oczywiście plac zabaw przed domem. To było dla niego sedno rzeczy. Nie mówił "chodźmy na dwór", tylko:"chodźmy już na te wakacje"! Drugą fajną rzeczą był "Haliwol". Mówiliśmy: "idziemy do Hali Wola", czyli zespołu pawilonów handlowych pod tą nazwą. Dzieci słyszały to jako jedno słowo i rozmawialiśmy o "Haliwolu".

W Warszawie zaczęło się zbieractwo kapsli od butelek. Przypuszczam, że Andrzej chciał trochę urozmaicić nudne czasem spacery i rzucił taki pomysł. Rozpętało się wieloletnie szaleństwo. Do dziś mamy kilka kilogramów kapsli w pudełku po butach...

Ze dwa razy pojechaliśmy tez na działkę usytuowaną w Puszczy Kampinowskiej. Na działce najlepsza była zabawa z błotem! Wodę można było lać do upojenia.

Mimo, że takie nietypowe, te "wakacje" zostawiły po sobie dużo wrażeń i wspomnień. I takie przekonanie, że różne rzeczy przychodzą do nas, gdy są potrzebne...


czwartek, 6 sierpnia 2009

Podróże z Kasią

Dziwnów, 1986

Pierwszą naszą rodzinną podróż odbyliśmy do Spały na wczasy. Dostaliśmy pokój w starym, ponurym domu wczasowym na parterze. Do łazienki trzeba było wędrować przez cały, długi korytarz, mijając po drodze drzwi wejściowe. W pokoju była umywalka i miska. Po dwóch dniach zostałam sama z Kasią, bo Andrzej musiał wyjechać na egzaminy do Łodzi. Był lipiec i odbywały się rekrutacje na studia.
Do łazienki jechałam z dzieckiem na wózku. Nie chciałam jej samej zostawiać w łóżeczku, zresztą chyba by się nie dała zostawić. Myłam najpierw siebie, potem ją. Nie chciała zasnąć, ani przy mnie, ani gdy wyszłam na korytarz. Stała w łóżeczku i płakała wniebogłosy. Sąsiedzi z pokoju obok oferowali mi termometr i piramidon w czopku, bo myśleli, że dziecko jest chore. Nosiłam ją na rękach i sama byłam bliska płaczu. Rano z duszą na ramieniu poszłam do kuchni na piętrze, żeby podgrzać mleko. Na swoje śniadanie musiałam iść do sąsiedniego budynku. Kasia oczywiście nie chciała siedzieć przy stole, musiałam ją ganiać po stołówce. Za to z lubością wchodziła w kółko po schodach, to była świeżo nabyta umiejętność.
Pierwszego wieczoru po powrocie Andrzeja rozbolało mnie serce. Spanikowana kazałam mężowi wzywać pogotowie. Lekarz osłuchał mnie i
zapytał :"nie przeżywała pani ostatnio jakichś stresów?" !!!!
Potem już było dobrze. Chodziliśmy na długie, nudne spacery po lesie, żyliśmy w rytmie śniadań, obiadów i kolacji wydawanych na stołówce. Zbieraliśmy grzyby zajączki, które przed wyjazdem wyrzuciliśmy w całości do kosza, bo powieszone na nitce do suszenia kompletnie zrobaczywiały. Po dwóch tygodniach wróciliśmy do domu.
Rok później nie mieliśmy nic zaplanowane. Z finansami było krucho. Pracowałam tylko na pół etatu. Wiosną pojechałam z Iwonką do Krakowa. Organizowała dla reedukatorów wycieczkę do tamtejszej poradni. W prze
dziale toczyły się luźne rozmowy, między innymi o zbliżających się wakacjach. Sympatyczna Pabianiczanka zaproponowała mi, żebyśmy przyjechali na ich działkę pod Dobroniem. "Wyjeżdżamy na wczasy, popodlewacie nam pomidory!" Było to niezwykle ujmujące. Widziałyśmy się pierwszy raz w życiu! I pojechaliśmy!
Działka była w lesie, na samym końcu Ldzania. Drewniany domek ze spadzistym dachem i wejściem obrośniętym winoroślą. Do spania służyło całe pięterko pod skośnym sufitem, zasłane materacami. Spędziliśmy tam d
wa leniwe, słoneczne tygodnie, z dala od wszelkiej cywilizacji. Wylegiwaliśmy się w hamaku, jedliśmy maliny i porzeczki prosto z krzaka, Andrzej podlewał rzeczone pomidory. Kasia biegała na golasa, nosiliśmy słomiane, dziurawe kapelusze, robiliśmy spacery do wsi, gdzie roztaczały się zapachy świeżego obornika o i skoszonego siana. Za całe te wakacje zostawiliśmy gospodarzom w podzięce butelkę winiaku.
W następnym roku odważyliśmy się pojechać nad morze. Do Dziwnowa oczywiście. Pociąg jechał 8 godzin do Szczecina. Wybraliśmy bezpośrednie połączenie, bo wydawało nam się, że z dzieckiem tak będzie wygodniej. Tłok był tak wielki, że w drodze do toalety ludzie siedzący w korytarzu podawali sobie Kasię z rąk do rąk. W przedziale zamiast ośmiu siedziało chyba ze dwanaście osób. Dojechaliśmy zmordowani, spoceni i głodni. Pokój dostaliśmy na pięterku. Wchodziło się po wysokich, stromych schodach, nie było żadnego zabezpieczenia. Łazienka była oczywiście wspólna, trzeba było do niej zejść na dół i przejść przez pokój gospodarzy. Był lipiec, znowu czas rekrutacji. Andrzej zawiózł nas i po dwóch dniach wyjechał do Łodzi. Wyszedł rano, my szykowałyśmy się na spacer. Kasia wyszła pierwsza. Po kilku sekundach usłyszałam rumor. Kiedy wybiegłam za drzwi, ona jeszcze spadała z ostatnich stopni. Niosłam ją płacząca na górę i myślałam gorączkowo, gdzie i jak mogę zawiadomić Andrzeja, jeśli okaże się, że sobie zrobiła coś poważnego. Już wyobrażałam sobie, jak dzwonię na dworzec w Międzyzdrojach, żeby go wezwali przez głośnik... Na szczęście, oprócz kilku siniaków, nie miała innych obrażeń. Potem płakałyśmy razem, ja z ulgi ona z przestrachu.
Potem było już dobrze. Jak pisałam wcześniej, chodziliśmy na spacery po plaży, opalaliśmy się, moczyliśmy w morzu.
Wracaliśmy lokalnymi pociągami, dzięki czemu uniknęliśmy tłoku. Rozsiadaliśmy się w pustych przedziałach. Były aż cztery przesiadki, które Kasia zniosła nadzwyczaj dobrze. Nosiła swój różowy plecaczek-wiewiórkę, szczebiotała, podskakiwała i cieszyła nasze oczy.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Rytuały


"Rytuał, utrwalony tradycją, dokładnie określony i powtarzalny ciąg działań obrzędowych (gestów, wypowiedzi itp.). Rytuały pełnią funkcje społeczne i kulturowe, szczególnie magiczne i religijne."
Chciałam, żeby dzieciom kojarzył się dom i dzieciństwo z jakimiś stałymi punktami. Takie punkty są jak kotwice, które utrzymują pamięć w określonych miejscach.
Zaczęliśmy w sposób naturalny, od opowieści na dobranoc. Te opowieści zaczęły się bardzo wcześnie, Kasia jeszcze nie umiała sama wychodzić z łóżeczka. Usypiała po długim gadaniu do niej. Właściwie nie były to prawdziwe bajki, raczej wymyślane historyjki. Opowiadaliśmy je na zmianę, co drugi wieczór. Czasem Kasia żądała "psiewaj" i musiałam śpiewać kołysankę. O mrugającej na Wojtusia iskiereczce, królewnie, co ją myszka zjadła i dwóch kotkach szaroburych...
Kiedy zaczęli spać razem z Mateuszem w jednym pokoju, raz kładłam się na jego łóżku raz na jej. Jeżeli opowiadałam klasyczne bajki, nie wolno było nic zmieniać. Musiałam nawet używać tych samych sformułowań. Równie mile widziane były zmyślane bajeczki o niczym. Temat mógł być dowolny: czajnik, piłka, stary kalosz... Największym przebojem był bajka o babie, która miała "krziwy pysk". Babę wymyślił dziadek Janek i nikt dobrze nie wiedział, kim ona była:))
Wspomagały nas płyty z bajkami: o szewczyku Dratewce, Karampuku, Tadku Niejadku.
Oddzielnym rozdziałem były opowieści o Mikusiach, czyli pluszowych zabawkach, które dzieci dostały na kolejne Gwiazdki. Mikuś, Misia i Miksiuś, zakolegowani z żółtym Bananem, panem Pocztą (w postaci szaro-białego królika), mamą Hipową z małymi hipciami w brzuchu i misiem-Pilotem dostarczali co wieczór tematów na kolejne przygody. Mateusz domagał się tych historii długo, jeszcze po swoich 10-tych urodzinach.
Urodziny... Starannie obmyślaliśmy prezenty. Piekłam tort, wstawiałam świeczki. Zapraszaliśmy gości. Osiemnaste urodziny przebiegały pod znakiem wielkich, uroczystych obiadów dla całej rodziny. Śpiewaliśmy "sto lat", robiliśmy zdjęcia, Jurek szalał z kamerą. Imieniny odbywały się zwykle bardziej symbolicznie.
Rytuałem było też pieczenie pierniczków przed Bożym Narodzeniem. Robiłam to dwa tygodnie wcześniej, żeby przechowywane w metalowych puszkach miały czas zmięknąć. Mateusz tłukł korzenie i przyprawy, gotowałam karmel, podgrzewałam miód. Zapachy przyciągały wszystkich do kuchni. Czasem wycinali ze mną foremkami różne kształty, czasem robiliśmy na zamówienie jakieś aniołki, bałwanki, choinki. To były przeważnie zaplanowane prezenty dla kolegów, nauczycielki czy aktualnej dziewczyny... Upieczone i wystudzone zdobiliśmy kolorowymi lukrami, bakaliami, cukiereczkami. Po dekoracji przychodziła pora na wylizywanie resztek lukrów i dojadanie pozostałych bakalii:))) Część pierniczków zawsze szła "do ludzi". Z roku na rok przybywało pudełek ustawianych na parapetach okiennych. W rekordowym okresie upiekłam około 750 pierniczków!
Przed świętami wielkanocnymi piekę za to mazurki. Mają kruchy spód i śmietanową, pachnącą polewę. Czasami kajmakową. Mazurki robię małe, żeby łatwiej było je dzielić, bo też wędrują zwykle na inne, zaprzyjaźnione stoły.
Kiedy nasze dzieci spędzały święta za granicą, upiekłam pierniczki na tyle wcześnie, żeby mogli je zabrać ze sobą do Anglii i mieć tam malutką namiastkę naszej tradycji. A kiedy już wszyscy wrócili z wojaży do kraju, upiekłam im mazurki ...we wrześniu:)))