środa, 1 grudnia 2010

Zrobiliśmy sobie wnuka...





Tymek
Pierwszy dzień życia








Tak naprawdę, zrobiliśmy sobie kiedyś Córeczkę:)))
Córeczka urosła i wyszła za mąż, przysparzając nam Zięcia.
Zięć z Córeczką zrobili dobrą robotę i urodził im się Synek, czyli Wnuk właśnie!!!
No i jestem babcią Basią!!! Kapitalna rola!
Wnuk jest cudny! Doskonały! Ma idealnie uformowane wszystkie części ciałka - nosek, usteczka, uszka, paluszki i paznokietki. I stópki. I ma ciemne włoski.
Ssie jak ssak.
Przeciąga się jak dziadek Andrzej.
Robi miny.
Niespotykanie spokojny człowiek po tatusiu.
Wapniały, nowiutki CZŁOWIEK.
Szerokiej drogi Tymulku:)

sobota, 13 listopada 2010

Sprzątanie














Sprzątanie czas zacząć.
O, ludzie! Ile to roboty! Wszystko w kurzu i w pyle. Na każdej, najmniejszej, poziomej powierzchni siwa warstwa..
W ruch idą szmaty. Suche i wilgotne. Gałganki ze starych ubrań i śliczne, kolorowe ściereczki z mikrofibry. Ajaks, pan Mascle, pronto i co tam jeszcze.

...tata w dawnych czasach używał tylko starych szmat! I wody. Do okien denaturatu.
Tata sprzątał codziennie. Pamiętam go, jak na kolanach zamiatał dużą szczotą podłogi. Krzesła ustawiał do góry nogami na stole. My podwijaliśmy nogi i siedzieliśmy bez ruchu, bo podłoga musiała wyschnąć po wytarciu wilgotną szmatą.
Codziennie mył podeszwy butów, żeby piach nie nanosił się do środka pokoju. Wygarniał popiół z pieca. Ścierał kurz z mebli. Raz w tygodniu wycierał szyby w oknach. Dywanu nie było, więc nie trzeba było trzepać.
Brudne szmaty prał i suszył, żeby były na następny raz...
Nigdy nie lubiłam sprzątania.
Cóż, mus to mus. Więc sprzątałam w sobotę i w niedzielę. I trochę w poniedziałek. Ciągle tylko jest "jako- tako", czyli po japońsku.
Jeszcze nie wszystkie rzeczy trafiły na swoje miejsce.
Obrazy pozbawione haków Czekają na decyzję, gdzie mają teraz zawisnąć.
Niektóre meble czekają jeszcze w sklepie, nieświadome własnej przyszłości.
Narzuty nie uprane. Stare gazety nie wyrzucone.
W głowie mam pomysły na pozbycie się różnych przedmiotów, ale cały czas trochę mi żal...
W kuchni porządek tylko po wierzchu, myślę sobie, że posprzątam dokładnie bliżej świąt.
A co to znaczy "dokładnie"? I tak tylko na chwilę. Do następnego nakruszenia, do kolejnego smażenia z rozpryskiem, jeszcze jednego gołębia, który w locie narobi na szybę!
Tata starłby od razu. Mój brat na pewno też:))
Ja czekam, aż ktoś inny bardziej się zniesmaczy tym widokiem i umyje okno.
Kawkę piję. O, nowa filiżanka do umycia!
No, to miłego!

niedziela, 17 października 2010

Remont














Miałam pisać dalej o gastronomicznych przygodach... Jakoś mi przeszło. Zastanawiam się, czy właśnie się skończyła moja "niekończąca się opowieść..."?

W domu remont. I przypomniało mi się, jakie to remonty drzewiej bywały...:)
W małym mieszkaniu na Wojska Polskiego malowane było co najmniej dwa razy. Część rzeczy wyniesione było na korytarz, pół piętra wyżej, na schody wiodące na strych. Wszyscy tak robili. Czy rodzice obawiali się, że coś nam ukradną? Nie wiem. Może honor złodziejski zakazywał kraść "swoim":) Resztę gratów zsuwali na środek pokoju i przykrywali szmatami. Przypuszczam, że folie malarskie były nieznane:)
Na pewno jedną noc przespałam na tym korytarzu. Jeszcze teraz umiem sobie przypomnieć charakterystyczny zapach kurzu i lęk przed zaśnięciem. Otwierałam oczy, żeby kontrolować sytuację. Za małym oknem na schodach widziałam granatowe niebo z gwiazdami. Na pewno było lato.

Pan Zdzisiek, w okresach niepicia, był sprawnym malarzem. Sufit na biało. Ściany zielone. Na to kładziony wałkiem wzorek w innym kolorze. Albo dwóch. Na przykład brązowy i srebrny. Potem tata malował okna. Od strony mieszkania na biało. Od ulicy na brązowo, albo mahoń. Na końcu podłogę. Jakoś chyba na raty musiał to robić, bo przecież pełno mebli było w środku. Na samym końcu malował kawałek pod drzwiami i kładł kawałek deseczki, po której wychodziliśmy z mieszkania. Podłogę też malował na mahoń. Czasem jasny mahoń.
Farby śmierdziały, kręciły w nosie. Zapach olejnych nawet lubiłam. Mokry tynk cuchnął okropnie. Potem trzeba było sprzątać. Nie pamiętam swojego czynnego udziału w tych zajęciach.
Jeden remont odbył się, gdy wyjechałam na kolonie letnie do Grotnik. Po powrocie zastałam inne mieszkanie! Zniknęło jedno łóżko, dostałam fotel do spania, a Jurek wersalkę.

W nowym mieszkaniu, w blokach, nie trzeba było malować podłóg. Paskudne płytki PCV przykryliśmy sznurkowymi dywanami. Zapanowała moda na białe ściany. Na kafelki i terakotę rodziców nie było stać. W kuchni na podłodze położyli lenteks. Wszechobecne rury przyjęli z dobrodziejstwem inwentarza i pozasłaniali, gdzie się dało zasłonkami. I tak było cudnie!
W naszym nowym, małżeńskim mieszkaniu na Chojnach odpadł problem podłóg. Tak nam się przynajmniej wydawało. We wszystkich pokojach leżała buraczkowa wykładzina dywanowa. Przyklejona bezpośrednio na beton. W przedpokoju i w kuchni szaro - maziate płytki PCV. W toalecie i w łazience goły beton.
Ściany malowaliśmy sami. We wszystkich pokojach chyba na beżowo. BE- żowo. A raczej w beżowe łaty, które wylazły po wyschnięciu. Ściany były nierówne i chropawe, a sufit z wielkim uskokiem na łączeniu płyt. O żadnej gładzi nie słyszeliśmy, pewnie zresztą nie byłoby nas stać na nią. Przedpokój pomalowaliśmy na trawiasty zielony kolor. Do dziś mam uraz do zielonych ścian:)
Nie mieliśmy pieniędzy na glazurę ani inne bajery, nie wspominając już o tym, że takie luksusy trzeba było zdobyć, wystać, dać za nie łapówkę, albo kupić w Peweksie. Za dolary albo bony. Kupiliśmy kilkanaście kafelków, żeby położyć nad wanną w celu uszczelnienia dziury przy ścianie. To był cały luksus. Wanna z przodu zasłonięta była kawałem grubej płyty pilśniowej.
W kiblu na ścianie powiesiliśmy plastikowa półkę. Na drugiej, małą szafeczkę którą odziedziczyliśmy po Andrzeja siostrze. Im służyła za apteczkę. Na drzwiczkach miała przymocowane lusterko. Razem z mini umywalką tworzyła w luksusowe wyposażenie!
Czas PRAWDZIWYCH remontów miał dopiero nadejść.


niedziela, 10 października 2010

Podróże gastronomiczne...


Restauracja
w Jaworkach
1994r.



Mogę śmiało powiedzieć, że "bywać" w rozmaitych knajpach, restauracjach, kawiarniach, pubach i innych placówkach zbiorowego żywienia zaczęłam dopiero z Andrzejem. Wcześniej zaliczałam ewentualnie bary mleczne.
Naszą pierwszą randkę odbyliśmy w restauracji "Pod kurantem" na łódzkim Placu Wolności. Jedliśmy w
uzetki...
Kiedy przyszedł czas na podróże z dziećmi
i "wyrośliśmy" już z żywienia wczasowego, czyli zorganizowanego, założyliśmy od razu, że nie będziemy się zajmować gotowaniem na naszych urlopach. Żadnego wożenia weków, zupek w proszkach, żadnych konserw. Na obiady chodziliśmy do restauracji, albo jadaliśmy w schroniskach, jeżeli akurat byliśmy na szlaku.
Bywanie w restauracji, to niezwykle ci
ekawe doświadczenie.
Najpierw trzeba się zdecydować na lokal (jeśli jest wybór). Ja prefe
rowałam zawsze jasne, przestronne, z ciekawą aranżacją, wnętrza. Dzieciom podobały się takie, w których było trochę tajemniczo, ale najważniejsze było to, żeby było szybko podane:)
Mąż szukał miejsc dla
niepalących. Wcześniej studiował jadłospis i bywało, że wychodziliśmy, gdy nic ciekawego do jedzenia nie znalazł.
Niektóre miejsca zapad
ły nam w pamięć.
W Krościenku restauracja U Walusia, z regionalną kuchnią i góralskim wystrojem.
Bar Miza, gdzie podawali drinki o bardzo wyszukanych nazwach (śrubokręt!) i gdzie siadywało się na wysokich, barowych stołkach.
W Jaworkach, pod Wysoką, restauracja z płonącym w środku ogniskiem, wokół którego stały stołki "owieczki".
W Zawoi restauracja Relaks (a może Stylowa, lub Staropolska... nie pamiętam) z wystrojem żywcem przeniesiony
m z czasów PRL - paprotki w doniczkach, ceratowe obrusy, w menu schab z kapustą i kotlet mielony z buraczkami. Wszystko podane na charakterystycznej zastawie z białego porcelitu z niebieskim szlaczkiem i napisem "Społem".
W Krynicy kawiarnia "Julianka", gdzie zjedliśmy ciasto nazwane Panorama, która to Panoramę Kasia ulubiła sobie szczególnie i kazała mi ją piec przy różnych szczególnych okazjach. Panorama była rodzajem torcika z ciemnego i jasnego ciasta przełożonego kremem.

Milówka.
Przy barze
w Beskidzie









W Milówce nasza ulu
biona restauracja Beskid, w której królowała pani Danusia. Dyskretnie podsuwała nam kartę dań razem z ciekawostkami na temat jej restauracji. Beskid miał długą historię, okraszoną wizytami znamienitych gości - aktorów, polityków, piosenkarzy.
Na parapecie często drzemał stary kocur. Dzieci chętnie zatrzymywały się, w przedsionku , żeby pograć w grę z nieprzewidywalną kulką...:)
Stali bywalcy, do których szybko nas zaliczyła, dostaw
ali rabat. Na pożegnanie pani Danusia zafundowała nam osławiony koniaczek...
Beskid rozrósł się i zamienił w przyzwoity hotel. Pani Danusia niezmiennie przesyła mi pozdrowienia, ilekroć Andrzej zawita do jej restauracji w czasie górskich wędrówek.
W okolicach Milówki, w Lalikach zaliczyliśmy fajny bar z bilardem. A na Przełęczy Koniakowskiej zatrzymaliśmy się w barze Koronka. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, po to żeby
się czegoś napić. Jadnak bar Koronka zapamiętaliśmy, głównie za sprawą jednego przystojnego, długowłosego młodzieńca z mapą... Myślę, że najcieplej wspomina go nasza córka:)
W Wiśle chadzaliśmy do restauracji w rynku. Nazywała się Dom Zdrojowy i znaliśmy ją już z prozy Jerzego Pilcha:)
W Domu Zdrojowym kelnerował szczupły młodzieniec, który ładnie się uśmiechał do Kasi. Jadaliśmy tam rosół z żółtym makaronem. Przed restauracją kupowaliśmy kukurydzę, podawaną z masłem i solą.
Należy dodać jeszcze do tej listy schronisko na Hali Łabowskiej, gdzie można było zamówić NSW, czyli Naleśniki z Serem i Wszystkim (jagodami, bitą śmietaną i syropem czekoladowym).
Jagody zbierane na okolicznej polanie pachniały bosko. Z kuchni dobiegał zazwyczaj zapach zalewajki na grzybkach. Przed schroniskiem pasła się koza, a w starych, górskich butach rosły posadzone pelargonie. Napis na ścianie stołówki głosił: "uwaga zły pies i jeszcze gorsze koty!". Psy i koty w zgodzie i całkiem pokojowym nastroju wygrzewały się na słońcu. Teraz na Hali Łabowskiej rządzi już inna ekipa. Nie wiem, z czym dają naleśniki.



Dwaj panowie
nad menu.
Knajpa
w Żywcu

środa, 6 października 2010

Koniaczek


Koniaczek w
Willa "Marta"

Szczawnica
2006r.


Koniaczek pierwszy raz wypiliśmy 10-go sierpnia 1980r.
Znaliśmy się od trzech miesięcy. Prawie...
10-tego maja byliśmy wprawdzie na tym samym ślubie, może nawet staliśmy obok siebie w kolejce do składania życzeń, ale trudno to nazwać znaniem się. Poznaliśmy się nazajutrz.
10-tego sierpnia byliśmy w cudnym Dziwnowie. Nad cudnym Bałtykiem.
Spędzaliśmy dnie na gorącej plaży, w pięknym sosnowym lesie albo na całowaniu się przy księżycu na brzegu morza.
W kolorowym barze "Kakadu" niebieskooki Andrzej wypił toast "za trzy miesiące znajomości". Zaprotestowałam. Trzy miesiące mijały następnego dnia. Więc 11-tego zaprosiłam go do "Wodnika" na kolejny koniaczek. I ciastko..
Można by napisać, że mijały lata i...
...nasza koniaczkowa tradycja przetrwała. Co roku wychylamy nasz mały, prywatny toaścik. W ciężkich czasach kupowaliśmy koniak w "Peweksie". Czasem zamiast koniaczku piliśmy wermut. Albo whisky. Albo piwo:)))
Tak naprawdę chodzi o toast i bliskość.
Kilka razy zdarzyło się, że piliśmy oddzielnie, każde tam, gdzie akurat było. Zdrówka życzyliśmy sobie przez telefon. Ale i tak zawsze byliśmy razem.
100 lat!!!!

niedziela, 12 września 2010

Wreszcie Rabka!



Widok z Lubonia











Rok 2009 był trudny. Rok z ogonkiem...
Dwa tygodnie po operacji płuca mój mąż postanowił wyjechać w góry. Miało być niedaleko i relaksacyjnie.
I żeby było łatwo dojechać.

Wybraliśmy Rabkę. Kwaterę znowu znaleźliśmy na stronie internetowej. Była taka sobie. Dość daleko od centrum, mały pokój na poddaszu. Co prawda z łazienką i telewizorem, ale telewizor tylko "był". Nic się nie dawało oglądać. A przy wstawaniu z łóżka waliło się głową w pochyły sufit.
Pierwszy dzień pobytu nie nastroił nas optymistycznie. Z przedpołudniowego spaceru wygonił nas deszcz. W okolicach obiadu lało jak z cebra. Zamówiliśmy pizzę do pokoju. Ten fakt naprawdę mówi sam za siebie!
Następnego ranka udało nam się dojść do schroniska na Maciejowej. Oberwanie chmury nastąpiło po nas
zym powrocie do domu na sjestę.


Jeżeli to Wieża Eiffla,
to jesteśmy w Rabce











Dnia trzeciego siąpiło, mżyło, zaciągało się i popa
dywało. Włóczyliśmy się po mieście, oglądając co się dało. Muzeum Orkana, Muzeum Orderu Uśmiechu ( w którym wisiały na ścianach sfotografowane uśmiechy obdarzonych orderem), Muzeum Osobliwości i Rekordów, w którym były min. największe buty piłkarskie na świecie, największe wieczne pióro i wystawa rzeźb z zapałek. Wszystko to w Rabkolandzie, koszmarnym wesołym miasteczku.
W piątek
nareszcie się przejaśniło. Najwyższy był czas, bo nasz urlop miał trwać tylko 9 dni.
Z Rabki-Zaryte weszliśmy niebieskim szlakiem na Luboń Wielki. Mój mąż, dwa tygodnie po operacji, był w lepszej kondycji niż ja! Równym krokiem wszedł na szczyt. Ze szczytu jak zwykle ładne widoki. Daleka, niezmącenie spokojna i leciutko zamglona przestrzeń.

Obiad zjedliśmy w sympatycznym Zajeździe pod Chmurką, gdzie po osłoniętym daszkiem i pergolami ogródku spacerowały koty i bezczelnie wyłudzały od gości smaczne kąski. Przechodziły od jednego stolika do drugiego, ocierały się o nogi, oblizywały sobie wąsy, a potem odchodziły dostojnym krokiem, z podniesionym ogonem.
W sobotę zrobiliśmy całkiem długą wycieczkę na Stare Wierchy.
Niedziela była upalna. Wybraliśmy się w związku z tym "odpoczynkowo" do Chabówki, żeby obejrzeć Skansen Kolejowy. Po drodze ani grama cienia.
W skansenie
olbrzymie cielska lokomotyw i wagonów śmierdzące smarami i żelazem. Świetne zabawki dla dużych chłopców:)
Chciało mi się siku. Jedyna w okolicy toaleta na stacji
benzynowej miała akurat awarię.
Autobus żaden nie jechał. Wróciliśmy pieszo do Rabki wyludnioną ulicą. Większość ludz
i siadała pewnie w tym czasie do niedzielnego rosołu z makaronem.
Knajpa, którą minęliśmy po drodze, była nieczynna, bo szykowali się do poprawin wesela. Zjedliśmy wreszcie obiad w restauracji "U Billa" a potem jeszcze na osłodę dnia pyszny deser w kawiarni "Mon Ami"
. Uf! To była męcząca, "odpoczynkowa" niedziela.



Zabawa
w kolejarza












Kolejnego dnia, kolejna burza zawróciła
nas ze szlaku. To był prawdziwy grom z jasnego nieba. Tkwiliśmy przycupnięci pod daszkiem straży pożarnej, strugi wody szurgotały w rynnach, przelewały się w rynsztokach, waliły o blaszany dach. A wokół nas było... jasne, błękitne niebo! Potem już tylko uciekaliśmy przed nadciągającymi z zachodu chmurami.
Do domu wróciliśmy przez Kraków. Tym razem wydał mi się jakiś zbyt ciasny, zbyt głośny, zbyt brudny. Sukiennice nieczynne. Kazimierz bez uroku. Tylko gołębie niezmiennie żarłoczne:)
To by było na tyle tej Rabki.
Okno
na
Kazimierz












P.S. Mąż skomentował, że i tak było fajnie. Pewnie! GÓRY SĄ THE BEST!

wtorek, 7 września 2010

Szczyrk po raz drugi













Widok ze Skrzycznego

W tle Jezioro Żywieckie

Szczyrk wygrał w licytacji w roku 2008.
Po trudnym roku, z rakiem w tle, Szczyrk wydał mi się przyjazny i bezpieczny. Znana już droga do Wodospadu skróciła się i poczuliśmy się na Wido
kowej, jak u siebie. Byliśmy jedynymi wynajmującymi pokój, więc cała łazienka i kuchenka była dla nas.
Koty były, ale się nie sp
oufalały za bardzo. Easter trzymał dystans. Podobno mu jacyś letnicy za skórę zaszli. Któraś z kotek się okociła wiosną i pętały się po podwórku małe, szare kociaki. Zwabiałam je Kitekatem i Whiskasem.


Karmicielka...

Wszystkie ścieżki i szlaki też się dziwnie skróciły. Zresztą nie przejmowaliśmy się zbytnio planowaniem tras. Pogoda była znowu taka sobie i często dopiero rano decydowaliśmy, co robimy z tym pięknym dniem:)
Weszliśmy oczywiście znowu na Klimczok i na Skrzyczne. Zrobiliśmy długą trasę z Szyndzielni przez Błatnią, B
renną i Karkoszczonkę, aż na rozciągające się nad Widokową osiedle Migdały. Dzień był piękny. Widoki z Błatniej na obie strony Beskidu Śląskiego oszałamiające. Bezchmurne niebo, słońce na twarzy, bezmiar zielonej przestrzeni.
Po zejściu do Brennej zjedliśmy obiad w smażalni i gapiliśmy się na przechadzających się leniwie wczasowiczów, śmiałków w parku linowym i dzieci ześlizgujące się z olbrzymiej, dmuchanej zjeżdżalni. Nad wszystkim unosił się zapach karczku i kurczaków z rusztu i placków ziemniaczanych.

Wracaliśmy późnym popołudniem, słońce rzucało długie cienie i myślałam sobie, że taką chwilę chciałabym zatrzymać i uwięzić, jak muchę w bursztynie. Ale przeminęła...


Ślad n
a Ziemi...











Pojechaliśmy
jeszcze do Bielska, które urzekło mnie starymi uliczkami, pełnymi kontrastów i śladów dawno minionych czasów.
To był bardzo udany urlop.





Bielsko

sobota, 4 września 2010

Znowu Krościenko

Przełom Dunajca













Zachciało mi się znowu pojechać do Krościenka.
Krościenko kojarzy mi się zawsze z jedną przeżytą tam chwilą.
W czasie pierwszego pobytu poszliśmy z dziećmi na plac zabaw. Dzień przetoczył się już na zachód. Słońce podświetlało chmury i malowały się na niebie we wszystkich kolorach czerwieni. Siedzieliśmy na ławce, jakoś zgodnie zrelaksowani. Dzieci bawiły się na huśtawkach. Wokół nas trwały w głębokim milczeniu ciemniejące góry. Wieczór był spokojny, bez wiatru. Pomyślałam, że to idealny czas na zatrzymanie się. Na trwanie w tej rzeczywistości spokojnej i cichej. Bezpiecznej. Czas na oddychanie i patrzenie na góry...
Z Krościenka poza tym jest wszędzie blisko. W Pieniny, w Gorce, w Beskid Sądecki. Z samego centrum wiedzie szlak na Trzy Korony i Sokolicę. I do Wąwozu Sobczańskiego.
A w drugą stronę na Lubań.
Przez Dzwonkówkę można iść na Przechybę.

Można podjechać do Ochotnicy i pójść na Turbacz przez Przełęcz Knurowską.
Można pojechać
na koniec świata do Jaworek i przejść przez cudowny Wąwóz Homole.
Wąwóz Homole przeszłam kilka razy, w obie strony, w upale i w deszczu. Za każdym razem byłam jak zaczarowana. Nawet przy tej ulewie, gdy schodziliśmy z Wysokiej po pamiętnej b
urzy, przystawałam nie bacząc na lejące się po twarzy strumienie wody, żeby popatrzeć i posłuchać. Wapienne skały niewzruszone, bujna zieleń panosząca się wokół, śpiewające kaskady strumienia, szum, plusk, ciurkanie... I ten niesamowity zapach mokrego drewna, ziemi i ziół!
Więc pojechaliśmy do Krościenka. Kwatera tym razem nie była najbardziej udana, dość daleko od
centrum (o ile tam może być daleko od centrum!!!) Jakoś tak bezosobowo, mało przytulnie. Ale mieliśmy do dyspozycji kuchnię, a do łazienki konkurencję tylko czasami.
A to Homole właśnie
















Już na pierwszej wyprawie w kierunku Szopki poczułam, że te góry chyba mnie przerastają. Sapałam, pociłam się, okulary zsuwały mi się z nosa i zachodziły mgłą. No, wściekła byłam! Mój cudowny mąż kupił mi do okularów płyn "przeciwmgielny". Odjęcie tej jednej uciążliwości dodało mi sił. Zaczęliśmy chodzić po tych cudownych szlakach i "dziękowałam Bogu za to, że mam oczy".
Pogoda była taka sobie. Trochę świeciło, trochę padało. Trochę grzmiało.
Weszliśmy na Lubań
, na Sokolicę, na Wysoką i na Obidzę. I na Trzy Korony. Przeszliśmy oba wąwozy i Dolinę Białej Wody. Obejrzeliśmy z góry przełom Dunajca. Zrobiliśmy dużo zdjęć. Wróciliśmy jak zwykle, przez Kraków, w którym zjadłam pyszne placki ziemniaczane w restauracji "Stolarnia".
Nie wiedzieliśmy, że żegnamy góry na dwa lata.


Deszcz nad górami





czwartek, 26 sierpnia 2010

Szczyrk po raz pierwszy

Opalam się na Klimczoku...





Adres w Szczyrku znaleźliśmy przez stronę internetową. Zachęciły mnie zdjęcia licznych kotów:)
Pojechaliśmy przez Biels
ko. Połączenie było wyśmienite. Wysiedliśmy na przystanku Szczyrk Wodospad. Padało. Na mokrych chodnikach pełno było ślimaków. Pełzały w różne strony. Przez mostek nad szerokim strumieniem doszliśmy do małego domu z kwiatami w kolorowych donicach na ganku. Gospodyni przemiła.
W pokoju powitał nas piękny, rudy syjamczyk. Easter. Bo przybłąkał się w Wielkanoc:)
Poza tym był jeszcze Duduś, Ecik vel Edzik i wielki, miśkowaty
chow-chow Czaruś.
Znowu padało. Następnego dnia i następnego. W niedzielę też. Lało.
W poniedziałek w Bielsku też. I było zimno.
Cały czas chodziliśmy. Zakładaliśmy kurtki i plastikowe peleryny. Andrzej ciągle swoją niebieską, ja zieloną, bo żółta się podarła.
We wtorek pojechaliśmy wyciągiem na Skrzyczne. Mniej więcej w połowie trasy zaczęłam szczękać zębami. Z ust ulatywała para. W
schroniskowym sklepiku nabyliśmy...męskie kalesony, które wdziałam pod spodnie. W telewizji podali wiadomość, że na Kasprowym spadł śnieg i dzieci lepią bałwana!!!! Był 9-ty sierpnia!
Potem było lepiej. W kolejnych dniach coraz cieplej. Powietrze zrobiło się przezroczyste i napawaliśmy się widokami.
Na zielonych zboczach rozrzucone domki, jak z klocków Lego.
Góry porośnięte lasami, jak zieloną sierścią.
Długie cienie w zachodzącym słońcu.
Wijące się ścieżki, drogi i szosy.
Czerwień buków.
Zielone sosny strzelające w błękitne niebo.
Ostatnia wycieczka była długa. Poszliśmy przez Karkoszczonkę na Błat
nią i potem przez Klimczok w dół do Szczyrku. W sumie byliśmy w trasie 10 godzin. To była piękna niedziela!
W drodze powrotnej, w kupionym w Bielsku chińskim ciasteczku znalazłam wróżbę:

Umiesz rozpalić swoje wnętrze, a dzięki temu oświetlić otoczenie.
Idziesz jasną drogą prowadzącą do szczęścia.

I oby tak dalej!
My na Błatniej

sobota, 21 sierpnia 2010

...trzy, może nawet cztery dni!

Przełęcz między Kopami.










Może nawet dwa tygodnie:)
Chyba mieliśmy niedosyt Tatr. W następnym roku pojechaliśmy do tej samej kwatery. Dostaliśmy inny pokój, ale też duży i też z tarasem. Pusia nie było. Nie wiem, gdzie się podział.
Może przez ten inny pokój, może przez brak kota, może przez pogodę nie najcieplejszą, niebo ciągle z podejrzanymi chmurami, dość, że nie mogłam się osadzić dobrze w tym urlopie. Dopadały mnie różne niepokoje i dolegliwości. Huśtawki nastrojów. Ponure myśli...
Chodziliśmy jednak ciągle. Postanowiłam ponowić "atak" na Kopę. Poszliśmy znowu przez Małą Łąkę. Na Przełęczy Kondrackiej ... zaczęło grzmieć! Cholera!!! Zeszliśmy do schroniska na Hali Kondrackiej. W środku był taki tłum, że nie było czym oddychać. Burza sobie poszła, więc założyliśmy swoje cudne, kolorowe peleryny, Andrzej niebieską, a ja żółtą i poszliśmy w dół. Kiedy doszliśmy do domu, burza wróciła.
Zapisy z kolejnych dni:
13.07.wtorek: "...padało..."
14.07. środa: "...lało od rana..."
16.07. piątek:"...zachmurzyło się bardzo..."
18.07. niedziela: "...deszcz zaczął znowu padać, potem lać, potem burza wróciła..."
19.07. poniedziałek:"...pojechaliśmy do Zakopanego i na Krupówkach zaczęło grzmieć..."
20.07. wtorek:"...ledwie zdążyliśmy przed deszczem, lało jak z cebra, grzmiało..."
21.07. środa:"...gdy minęliśmy Lejową Dolinę, zaczęło padać... coraz bardziej... i grzmieć! W ulewie, z wodą w butach i w rękawach, dopadliśmy restauracji w Dolinie Białego... Potem lało i lało, pioruny waliły jak szalone... "(tego dnia w Tatrach pioruny poraziły 7 osób)
23.07. piątek: "... od rana, mgła,
MGŁA!!!..."
24.07. sobota: "...STRASZNIE GORĄCO!!!..." (to był dzień powrotu:)))
Teraz, po sześciu latach, te trudne momenty i zachmurzone niebo zatarły się w pamięci. Pamiętam różne miłe chwile i piękne, oszałamiające widoki.
Wspaniałe zapachy żywicy i ciętego drewna. Koszonego siana.
Siwe mgły podnoszące się z dolin.
Ożywczy chłód górskich potoków.
Wielkie, słodkie maliny zrywane na szlakach.
Pyszne szarlotki jadane w schroniskach.
Herbata z cytryną, pyszna niebiańsko po spoconej wspinaczce.
Obiady jedzone w regionalnych restauracjach.
W "Gazdowej Kuźni" na Krupówkach spadła mi na plecy.. polna mysz. Zapytana o nią kelnerka zakrzyknęła:
" A to przecholery! Chowają się tu przed deszczem!!"
Rzuciłam przecholerom trochę okruszków pod stół:)
W Krakowie poszliśmy na Kazimierz. Pierwszy raz tam byłam. Zachwyciły mnie galerie w starych mieszkaniach, puby w suterenach, kawiarnie pełne akcesoriów z zeszłego stulecia. Meble z lat międzywojennych. Drewniane okiennice. Pelargonie w skrzynkach. Trochę krzywo, trochę brudno. Na rynku targ staroci. Wycieczka młodych Żydów w myckach. Starzy Żydzi z pejsami. Stare napisy. Nowe ceny...
Ciągnie mnie znowu do Zakopanego:)


poniedziałek, 16 sierpnia 2010

W Zakopanem, w Zakopanem...



Na szczytach Tatr... Kasprowy








No dobrze, niech już będzie to Zakopane! Mój mąż się zgodził. Zdobył adres. Pojechaliśmy przez Kraków. Dostaliśmy wielki pokój z trzema łóżkami i wielkim tarasem. W pokoju przywitał nas...wielki, rudy kot.. Pusio. Pusio przychodził rano przez balkon i głośno mruczał, domagając się pieszczot.
Tatry, to całkiem inne góry. Inne powietrze. Inne zapachy. Inne widoki.
W dolinach upalnie, na szczytach śnieg. Gdy słońce chowało się za chmury, robiło się chłodno. Na przemian ubierałam się i pociłam. Wychodziliśmy rano, wracaliśmy na kolację. Strasznie bolały mnie nogi!
Zapis z pamiętnika:" Nie nadaję się na chodzenie po Tatrach(!). Konkretnie, nie nadaję się na schodzenie". Schodzenie było, jak tortura. Bolały mnie stopy, kolana i łydki. I uda. Dopóki nie odkryłam, że najlepiej schodzić na ugiętych nogach.
Mimo to chodziliśmy dużo. Dolina Pięciu Stawów, Kasprowy, Gęsia Szyja, przełęcz pod Kopą Kondracką, Przysłop Miętusi, Strążyska, Chochołowska....
Oczywiście Krupówki! Na Krupówkach gęsto. Górale z owieczkami, z psem do fotografowania. Biały niedźwiedź. Facet puszczający bańki mydlane. Mimowie. Srebrny Człowiek. Żywe reklamy. Dorożki zaprzężone w wystrojone koniki. Stragany. Wielki, dmuchany zamek dla dzieci. Mini petardy rzucane obficie pod nogi przez niegrzecznych chłopców. Kolorowy, przelewający się leniwie, tłum.
Pogoda była niezła. Trochę padało, ale właściwie chodziliśmy codziennie. 13-go sierpnia obudziłam się w świetnej kondycji. Postanowiłam, że pójdziemy na Kopę Kondracką. Poszliśmy Doliną Małej Łąki. Lekko wiało. Strumyki ciurkały. Na liliowo kwitło jakieś zielsko. Z jakiegoś powodu coraz bardziej się ociągałam. A może by tak jednak zrezygnować? Może skręcić w bok do czarnego szlaku i dać sobie spokój?...
Zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Grupka starszych pań w adidasach rozważała głośno, czy nie wybrać by się na Czerwone Wierchy! Poczułam się , jak koń dźgnięty ostrogą. O, nie! Idę na Kondratową! Na dodatek po drodze minęła nas lekkim krokiem młodziutka zakonnica w ... sandałach!
Poszliśmy w górę. Miejscami było ostro stromo. Dookoła skały. Nagle, dosłownie, spadł grom z jasnego nieba! Grzmotnęło tak, że aż przykucnęłam. Nogi mi się trzęsły. Zaczęło padać. Niedaleko jakieś dziecko rozpłakało się. Zdezorientowani turyści rozglądali się bezradnie. Do Przełęczy było niedaleko. Nikt nie zawracał z drogi, nie szedł w dół, tak jak nakazują zasady zachowania się w górach podczas burzy. Niektórzy w ogóle się nie zatrzymali, szli w kierunku szczytu. Przytuliliśmy się do jakiejś skały, obok matki z dwójką dzieci. A potem dowiedziałam się, że do skały też nie wolno. Każdy błysk i grzmot paraliżował mnie, chociaż jak się je widzi i słyszy, to i tak już po wszystkim. Nie w nas strzeliło;)
Kiedy ucichło, poszliśmy na przełęcz. Pełno tam było ludzi, wyglądali na beztroskich, niektórzy szli w kierunku Kopy. Andrzej powiedział: - 40 minut. W oddali zagruchał grzmot. Zdecydowanie ruszyłam w dół. Po drodze mijaliśmy tłumy walące na Giewont. Z dziećmi, z psami, w sandałkach i w klapkach...
Co roku w tym rejonie kilka osób zostaje porażonych. Nawet śmiertelnie. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś się stosował w czasie burzy do obowiązujących zasad, np. kucał albo szukał jakiegoś izolatora, żeby na nim stanąć. Schodził drobnym krokiem w dół, pilnował, żeby nie iść w dużej grupie... Ludzie rozkładają parasole, biegną, stają pod drzewami albo w niszach skalnych, tłoczą w miejscach dających jakąś ochronę przed deszczem.
Na Kopę Kondracką do tej pory nie weszłam.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Jaszczurówka, a właściwie Chłabówka...

Chłabówka


Po zwyczajowych dyskusjach, czy nad morze, czy w góry, przypomniała mi się nagle mała miejscowość na trasie z Murzasichla do Zakopanego, Jaszczurówka. Prawdopodobnie ze względu na nazwę:)
Zakopane jawiło nam się jako miejsce, gdzie namolni górale wciskają turystom kierpce i oscypki. Chcieliśmy być z dala od zapchanych Krupówek. Pojechaliśmy w ciemno. Oczywiście już na dworcu w Zakopanem kłuły nas w oczy tabliczki "wolne pokoje", ale obraliśmy kurs na Jaszczurówkę. Maszerowaliśmy dzielnie z naszymi wypchanymi plecakami, trochę po szosie, trochę przez cudze łąki.
W Jaszczurówce nie było wolnych pokoi!

Od domu do domu oddalaliśmy się od głównej szosy. Wreszcie ktoś nam pokazał gospodarstwo z nowo wybudowanym domem, calutkim przeznaczonym do wynajęcia. W środku panował jeszcze zapach świeżego tynku. Pokój był spory, miał własną łazienkę, dwa duże łóżka ze świeżutką pościelą i widok na pasące się kozy.
Szybko okazało się, że pobyt z daleka od centrum ma wady. Musieliśmy dochodzić duży kawał do szosy, a potem liczyć na szczęście, że podjedzie jakiś autobus, albo maszerować pieszo ze 40 minut, żeby dostać się do miasta. Albo chociaż do busów jadących do Kuźnic.
Z początku byliśmy pełni zapału. Poszliśmy najpierw na Kopieniec Wielki i zeszliśmy do Toporowej Cyrhli. Następnego dnia chciałam przypomnieć sobie szlak Doliną Suchej Wody na Halę Gąsienicową. Ponad dwadzieścia lat temu szłam nim z Bogusią i
Włodkiem. To było moje pierwsze zetknięcie z Tatrami.
Mniej więcej po godzinie zaczęło kropić. Potem grzmieć. Do schroniska Murowaniec doszłam już zmoknięta jak kura. W deszczu, głodni i rozzłoszczeni zeszliśmy do Kuźnic. Zjedliśmy coś byle jakiego w barze. Do domu wróciliśmy taksówką!
I tak już było codziennie. Wychodziliśmy ze słońcem, na trasie zaczynało się chmurzyc, padać albo grzmieć.
Zakopane w deszczu. Dziesiątki ludzi w kolorowych, plastikowych pelery
nach wyglądały jak przerośnięte krasnale.
Nosal w deszczu i we mgle.
Bukowina z ulewą i burzą.
Droga na Ornak w mżawce.
Droga pod Reglami z ostrą burzą.
Ostatniego dnia przyplątało mi się zapalenie pęcherza i siedziałam w domu pijąc litry wody min
eralnej. Byłam nieszczęśliwa.
Gdy pociąg ruszał z dworca w Krakowie w kierunku Łodzi, pomyślałam, że nigdy więcej...
Rok później postanowiliśmy jechać do...Zako
panego.

A cóż to za potwór w tej mgle...?

niedziela, 8 sierpnia 2010

Szklarska Poręba

Ruszamy z posad bryłę świata...









W Szklarskiej Porębie zamieszkaliśmy na dalekiej od centrum ulicy Górnej. Warunki tam były świetne. Mieliśmy duży pokój, do dyspozycji kuchnię i łazienkę, tylko dla siebie. Od czasu do czasu spotykaliśmy na podwórku piękną kocicę o imieniu Krysia. Uprzejmie dawała się głaskać. Do centrum musieliśmy iść poboczem szosy ze trzy kilometry. No, ale p0ojechaliśmy przecież tam po to, żeby spacerować:)
Spacerowaliśmy po okolicy bliższej i dalszej. Na Zakręcie Śmierci z nostalgią przypomniałam sobie dawne czasy prewentorium w Staniszowie. Wdrapałam się na skałę, żeby mieć zdjęcie w tym samym miejscu, co kiedyś. I kupiłam sobie bransoletkę z żółtych kuleczek (podobno cytrynu, chociaż wątpię!).
Weszliśmy na Szrenicę i na Chojnik. Tak samo, jak kiedyś zasapałam się okrutnie przy wchodzeniu. I tak samo jak kiedyś było tam dużo ludzi. Za dużo.
Zrobiliśmy sobie zdjęcia przy wodospadzie Kamieńczyka. Tam też było za dużo ludzi.
Do Piechowic doszliśmy na pizzę.
Zrobiliśmy wycieczkę do Jeleniej Góry.
Poszliśmy do muzeum. I na wystawę minerałów.
Często padało. To nam trochę psuło
humory. Drogi po deszczu były błotniste i śliskie. Gryzły komary. Myślałam: "już chyba mam dosyć tych gór".
W nast
ępnym roku pojechaliśmy w Tatry.

wtorek, 20 lipca 2010

Góry we dwoje

Trzeba się mocno trzymać życia...

W drodze na Śnieżkę, 2000r.




W 1998 roku byliśmy na wspólnych z dziećmi wakacjach po raz ostatni. Oczywiście, wtedy, w Wiśle, nie wiedzieliśmy o tym jeszcze. Ale po roku okazało się, że dzieci chcą jechać samodzielnie. Poza tym remontowaliśmy kuchnię i być może nie mieliśmy już kasy na wspólny wyjazd.
Jednak profesor B., opukując i osłuchując moje chude ciało, zaczął przekonywać nas, że powinniśmy wyjechać, odstresować się.
Andrzej zarezerwował miejsce w Milówce.
Cóż... Szybko się okazało, że nie jestem w stanie wyjść nawet na spacer po osiedlu.
Odwołaliśmy rezerwację.
Nadszedł piękny rok 2000. Dla niektórych koniec tysiąclecia, dla innych nowe Milenium.
Dla mnie na pewno był to początek. Zdrowienia, rozumienia siebie, godzenia się ze światem, pozbywania lęków.
Dla Mamy nadchodził koniec życia. Ciężar opieki nad nią wzięli na siebie głównie Jurek i Iwonka. My pomagaliśmy od czasu do czasu. Ciągle byłam "pod ochroną". Jednak latem byliśmy już wszyscy zmęczeni, głównie psychicznie. Postanowiliśmy podarować sobie nawzajem trochę urlopu.
Wyjechaliśmy jako pierwsi. Do Karpacza. Zamieszkaliśmy w willi "Krasnoludek". Byliśmy tam 8 dni a miałam wrażenie, że co najmniej dwa razy tyle. Chłonęłam wszystko łapczywie, jakbym była wygłodzona. Widoki, powietrze, zapachy, wędrówki, planowanie tras, nawet bąble na stopach.
Chodziliśmy dużo. Trzymaliśmy się za ręce. robiliśmy sobie zdjęcia.
Obserwowałam rodziny z dziećmi, stoliki zajmowane przez nich zastawione szklankami z pepsi, frytkami, wielodaniowymi obiadami. I cieszyłam się, że mamy już cudownie duże dzieci. Nie musieliśmy martwić się o ich kanapki, sweterki, peleryny, katary, bąble po komarach, rączki lepkie od lodów. Nie musieliśmy rozstrzygać ich sporów, zachęcać do kolejnej wycieczki, kupować pamiątek w kioskach na deptaku, pilnować, żeby myli ręce... Wolność! Tak smakuje wolność!
Przez cały ten czas czułam też, że wydarza się coś jeszcze, jakiś przełom we mnie. Dopadały mnie oczywiście zwykłe lęki. Andrzej był przy mnie i spokojnie wiódł dalej, trzymając za rękę. Oprócz tras pokonywałam własną słabość. Weszłam na Śnieżkę, zjechałam wyciągiem krzesełkowym. Czułam się co najmniej jak zdobywca Kilimandżaro.
Przez wieś Budniki poszliśmy do Kowar. Jak pisała Olga Tokarczuk w jednej ze swoich powieści, do Budnik ( a może Budników) nigdy nie zaglądało słonce. Nie wiem, czy to prawda, ale po wsi zostały w lesie tylko resztki kamiennych zabudowań i nieruchoma atmosfera tajemnicy. Wyobrażałam sobie jej mieszkańców, ich życie codzienne, monotonne rytuały wstawania, karmienia zwierząt, siebie, pielenia, noszenia wody, zapalania świecy albo łuczywa, spania w swojskim smrodzie niemytych ciał. I nagle w tych nieistniejących już Budnikach, w środku lasu, w otoczeniu splątanych gałęzi drzew i upierdliwego brzęczenia owadów, poczułam się niezwykłą SZCZĘŚCIARĄ! Mogłam iść dalej. Mogłam iść w stronę słońca. Mogłam robić to, co chcę!
Od czasu do czasu przywołuję to uczucie i pielęgnuję je w sobie....
W 2000 roku zaczął się okres wyjazdów we dwoje.



poniedziałek, 12 lipca 2010

Góry znowu

Widok ze stoków Klimczoka
Wróciliśmy z gór. Były to góry nie za wysokie, ale ładne:) Beskid Żywiecki i Śląski. Mieszkaliśmy u miłej pani Ewy w Szczyrku na ulicy Widokowej. Cudnie tam jest.
Pogoda, jak wszyscy wiedzą była rewelacyjna, toteż robiliśmy
niemal codzienne wędrówki. Okazało się, że kondycję mam nie taką najgorszą.
Na koniec zafundowaliśmy sobie szlak z Przełęczy Salmopolskiej na Baranią Górę. 6 godzin z kawałkiem w obie strony. Pewnie skończyłoby się lepiej, gdyby słońce choć troszkę mniej grzało. Niestety, grzało bardzo i końcówkę zaliczyłam, jak beduin na pustyni, ze spaloną skórą na dekolcie i wyschniętym na wiór gardłem, bo ostatnie krople wody wysączyłam w okolicach Malinowa, czyli 30 minut przed metą. Ale i tak warto było!
Widoki oszałamiające (pomijając sam stok Baraniej, ze sterczącymi kikutami drzew zjedzonymi przez korniki). 6 godzin marszu, to dobry czas na przemyślenia różne.
Przemyślenia na pozór banalne i oczywiste, ale któż by o nich pamiętał na co dzień.
Przemyślenie pierwsze: w życiu ważne są tylko chwile... Ach, jakie trywialne!
Wędrowałam sobie po kamienistych szlakach, czułam pęcherze na stopach i pot spływający po twarzy. Dyszałam. Rzut oka w dal...
Dal! Daleka dal! Przestrzeń wypełniona powietrzem, szumem strumienia i brzęczeniem owadów. Zapachami. Plamami słońca i szeleszczącym cieniem drzew. Wonią żywicy z młodziutkich świerków.
Myśl: kiedyś będę marzyć o takiej chwili, o spoceniu i zadyszeniu. O możliwości chodzenia przez pięć godzin. O gwałtownym podmuchu wiatru. O widoku maleńkich domków rozrzuconych po stoku Skrzycznego.
Kiedyś...
Teraz to wszystko się wydarza, jest, dotyka mnie i ja mogę dotknąć chropawej kory i miękkiej trawy... I polubiłam tę chwilę!
Myśl: liczą się ludzie. Ci, których spotykamy na dłużej, na dziesiątki lat, i ci, którzy zjawiają się na chwilę, przelotnie, a i tak zostawiają ślad na naszej drodze. Ludzie dobrzy i gorsi, mądrzy i niezbyt rozgarnięci, mili i aroganccy. Każdy ze swoją niepowtarzalnością. I ja też niepowtarzalna... Czasem mądra, czasem głupia. Staromłoda. Szczęśliwa. Że żyję...
Myśl: dobrze, że odnalazły mnie góry:)


niedziela, 13 czerwca 2010

Rozmowa ślimaka z samym sobą











Taki tytuł ma wiersz Christiana Morgensterna. Wiersz przeczytałam po raz pierwszy dawno temu, jest w mojej ulubionej książce "Nastolatki nie lubią wierszy", którą dostałam na trzynaste urodziny od Iwonki i Jurka.
Wtedy nie zrozumiałam tego wiersza, jak i wielu innych zresztą. Jednak wpisał się w moją pamięć tak, że nieproszony wyłazi z mroków szarych komórek w wielu sytuacjach.


Wyjść ze skorupki?
Nie wyjść ze skorupki?
Krok ze skorupki?
Nikrok ze skorupki?

Kroknirupki -
krokrupki
kokkrupki
korupki

krupkikrupkikrupki

(Ślimak zaplątuje się we własne myśli albo one to raczej tak się w niego wplątały, że odpowiedź na pytanie musiał odłożyć na później).

Tak też się czułam w ostatnim czasie.
Jechać w góry, nie jechać w góry?
Górne góry? Dolne góry?
Góry?
Zachodnie? Wschodnie? Środkowe?
Niegóry...?
Nie jechać?

Nagle, zupełnie nagle i nieoczekiwanie, zadzwoniła do nas pani Ewa ze Szczyrku.
No bo, żeby o pana Andrzeja zdrowie zapytać. Ale, i czy przyjedziemy może...? Przypadkiem...?
I zapadła decyzja - jedziemy! I pani Ewa się ucieszyła. Ja też!
WYJŚĆ ZE SKORUPKI!!!!



niedziela, 6 czerwca 2010

Dziś mej córki urodziny...




rok 1984











O narodzinach już pisałam.


rok 1985











Urodziny celebrowaliśmy co roku. Zawsze był tort, świeczki, czasem goście.
Później kinderbale.




rok 1986




















rok 1987















rok 1988


















rok 1989









Na szóste urodziny dostała "głaskaną " sukienkę z żółtej podszewki(głaskana, bo była gładka i błyszcząca:)








rok 1990






Siódme urodziny obch
odziliśmy w ZOO. Zabraliśmy gromadkę dzieciaków z klasy.







rok 1991







Niedługo przed dziewiątymi miała komunię, więc świętowaliśmy wszystko razem.













rok 1992












rok 1993




W czasie
czternastych ja byłam w szpitalu. Tort upiekł Tata.
Na osiemnaste dostała odnowiony pokój i w czasie wielkiego rodzinnego obiadu był już z nami Ten Jedyny.
Dziewiętnaste po maturze.
Dwudzieste trzecie po ślubi
e.
Dwudzieste piąte w Anglii.

Dwudzieste siódme dzisiaj:))))



rok 2010:)))












Wszystkiego najlepszego CÓRECZKO!

sobota, 29 maja 2010

Życie, życie jest jak melon...

Którą wybrać z
dróg..?








Już od dawna życie potrząsa mi palcem przed nosem.
- Halo, kobieto! To ja, twoje radio...
Taaak.... Moje radio gra na falach ultrakrótkich. Fale długie są zwodnicze. Dalekosiężne plany załamują się nagle, jak pogoda w górach. Myślisz, że wszystko masz pod kontrolą, a tu figa z makiem. Niekiedy nawet z pasternakiem.
Ten wstrząsający (a może raczej potrząsający) fakt dotarł do mnie już kilkanaście lat temu.
Dostałam skierowanie do szpitala. Zadzwoniłam. Powiedzieli, że oczywiście, jeżeli mam skierowanie, to mnie przyjmą.
Oświadczyłam w pracy, że mnie nie będzie, poodwoływałam różne sprawy. Spakowałam torbę. Pożegnałam się z dziećmi. Z duszą na ramieniu pojechałam. Lekarz w izbie przyjęć zbadał mnie i powiedział, że... nie kwalifikuję się na razie (!) do zabiegu. Dał mi skierowanie do przychodni przyszpitalnej i kazał najpierw tam zacząć leczenie. Wróciłam z torbą do domu...
Do szpitala trafiłam po trzech miesiącach.
Wtedy dotarła do mnie ta prawda: życie jest pełne niespodzianek (zupełnie jak pudełko czekoladek). Jesteś przekonany, że droga jest tylko jedna, ale dróg jest wiele, wystarczy, że się rozejrzysz.
W ostatnim roku koło fortuny całkiem się zwichrowało. Jego fanaberie przypominają mi zabawę taką piłeczką, którą przywiozłam dzieciom z Hamburga. Miała pościnane ścianki, jak nierówno obrane jabłko. Rzucona na podłogę odbijała się, ale nie można było nigdy przewidzieć, w którą stronę odskoczy.
Plany, plany...
Chemia mojego męża miała się skończyć wcześniej. Kolejna operacja miała być na początku maja .
-7-go czerwca będziemy mogli wyjechać w góry-powiedział z właściwym sobie optymizmem.
Ale...
Najpierw onkolog poszedł na urlop a później chirurg wyjechał na szkolenie. A później nie było miejsc na chirurgii, a jeszcze później znowu nie było miejsc...
A potem plan operacji był zbyt napięty. A teraz jest długi weekend przed nami...
Urlop przełożyłam.
Czy wyjedziemy w góry? Któż to wie? Rzeki wylewają bez ostrzeżenia, wulkany wybuchają i paraliżują przestrzeń powietrzną, firmy bankrutują i zrywają umowy, wyjazdy do Lizbony odpływają w nieznane...
Córki zachodzą w ciążę.
Synowie się zakochują (albo odkochują, co kto woli).
Deszcz pada a lato tuż, tuż!

Wczoraj biały, biały welon,
jutro białe, białe włosy...

Albo rude, jeśli się zdecyduję do fryzjera iść.

Wesołych świąt!- jak mawiał mój kolega Bogdan. Zawsze są jakieś święta:))))

środa, 26 maja 2010

Dzień Matek












Twoja mała postać
na nocnym dworcu
zatonęła w moim sercu
bez ratunku.

Ramiona pochylone
potrafią ogarnąć
nieskończoność
i dźwignąć,
i złożyć mi w podarunku.

Ja nie umiem kochać,
jak Ty mnie.
Nie oddam Ci nigdy,
co mi ofiarowałaś.

Zabiorę tylko ze sobą
Twoją miłość,
zabiorę Twoją małą postać
w moim sercu.

Na zawsze zapamiętam
uśmiech,
słowa,
łzy,
imię Twoje,
Mamo.

Tarnów, 23 11. 1979r.

Nie napisałam tego wiersza w Dzień Matki.
Moja Mama nigdy go nie przeczytała. Pewnie w ogóle nie znała się na wierszach.
Wyjeżdżałam na szkolenie do Tarnowa. Pociąg jechał nocą. Mama uparła się, że mnie odprowadzi na dworzec. Ja się za bardzo nie opierałam. W jakiś sposób jej obecność dodała mi otuchy. Patrzyłam, jak odchodzi, taka nieduża, w zimowym płaszczu. Wtedy poczułam, że jest mi bliska bardzo.
Chociaż te uczucia wcale nie były takie proste i dopiero dużo później, mogłam z całym spokojem pomyśleć i powiedzieć, że Ją kocham.


A kiedy sama już byłam mamą, mój Synek napisał:
" Ja kocham swoją mamę za to, że jest dla mnie dobra.
Kocham ją też za to, że pomaga mi w lekcjach i nigdy się na mnie nie złości, kiedy dostanę jedynkę"

I na koniec piękne słowa od mojej Córeczki:

Na całej ulicy
Latarnie usnęły.
Tylko księżyc
Uczepiony nieba
Oświetla mi drogę
Do
Domu.








wtorek, 11 maja 2010

Bez tytułu

Dzień majowy.
Dzień pachnący bzem
i konwaliami.
To już
trzydziesty
taki maj.

Słowa
nie przychodzą tak łatwo,
jak trele ptakom.

W maju
spotkaliśmy naszą przyszłość

co przeszłością jest

trzydziestoletnią.
Obrączki

skurczyły się
i śpią w ciszy aksamitu.
I dobrze.

Niepotrzebne obrączki
dla
miłości
majowej.

Biegniemy ku sobie
znowu
by dotknąć dłoni....

Maj, słodki maj...














dzisiaj pisane
w tramwaju numer 8
w trzydziestą rocznicę
n
iedzieli majowej
weselnej

czwartek, 29 kwietnia 2010

Ballada tramwajowa






Jechałam niedawno city-runnerem. To taki tramwaj łódzki, produkt nowej generacji.
Wsiada się łatwo, podłoga jest na poziomie jezdni. Drzwi rozsuwają się łagodnie, cichutko. W środku jasno, kolorowo. Po elektronicznych tablicach systematycznie "biegną" informacje o przystankach, godzinie, aktualnych solenizantach. Na podwieszonych u sufitu monitorach wyświetlane są reklamy łódzkich firm, aktualności albo ciekawostki. Można się dowiedzieć, ile lat ma najstarszy człowiek świata, albo gdzie się znajduje najwyższa na świecie wieża... Kasowniki szczękają cichutko, połykając bilety. Długi, obły jak gąsienica wagon, toczy się szybko, posuwiście po szynach. Szuuu... ! Już go nie ma!
I nagle przypomniały mi się te stare poczciwe tramwaje, które zawsze kojarzą mi się z głośnym dzwonieniem.
Kolubryniaste wagony, łączone po dwa, skomplikowaną konstrukcją
buforowo-zderzakową. Po dwóch ażurowych stopniach trzeba się było wspiąć na pomost, z którego d0 wagonu prowadziły rozsuwane drzwi. Aha, żeby się dostać do tramwaju, też trzeba było szarpnąć za metalową rączkę, żeby drzwi przesunęły się. Potrzeba było do tego trochę siły. W lecie drzwi po prostu stale były otwarte. Można było jechać na stopniach, trzymając się uchwytu. Dla fantazji albo dlatego, że był taki tłok, że do środka nie dało się wsiąść. Mówili na to winogrona.
Na pomoście nie było siedzeń, tylko wzdłuż okien, na wysokości ramienia biegł metalowy uchwyt.
Z pomostu wchodziło się do wnętrza wagonu. Pod oknami biegły dwa rzędy siedzeń zrobionych z drewnianych klepek. Z je
dnej strony były siedzenia pojedyncze, z drugiej podwójne. Po prawej stronie od było miejsce dla konduktora. Konduktor miał wielką torbę (oczywiście "konduktorkę"), sprzedawał bilety, które wyrywał z małego bloczka, przeliczając je palcem z nasuniętą gumową opaską (dla lepszego kartkowania). Odliczone bilety kasował dziurkaczem, który kojarzył mi się z dziadkiem do orzechów. Kiedy wszyscy już wsiedli, konduktor pociągał za linkę nad głową, żeby uruchomić dzwonek. W ten sposób dawał znać motorniczemu, że może ruszać.
Na przystankach nie było żadnych rozkładów. Czekało się do skutku.
Bilet normalny kosztował 20 groszy, ulgowy 15. Oczywiście można było przejechać z nim całą trasę, niezależnie od długości.
Nie pamiętam, w którym momencie konduktorzy zniknęli z tramwajów. Myślę, że w latach 60-tych. Bilety można było kupić w kiosku. W dalszym ciągu normalne i ulgowe i tak zwane dziesięcioprzejazdowe, za 1.50zł.
Mały, pomarańczowy kartonik z dziesięcioma miejscami na skasowanie.
Kasownik wyglądał, jak mała platforma ze sterczącą nad nią wajchą. Trzeba było położyć bilet na platformie i nacisnąć, żeby przedziurkować. Bardzo mi się podobała ta samoobsługa. Wydawała mi się bardzo nowoczesna:)
Poza tym niewiele się zmieniło. Motorniczy dalej siedział na wysokim metalowym stołku, przy swoim pulpicie z korbami, a pod stopą miał pedał od dzwonka alarmującego przechodniów.
Wkrótce wagony zmieniły wystrój. Zniknęły pomosty, a drzwi zamknęły się automatycznie. Na razie nie było jeszcze guzików do ich otwierania. Wszystkie naraz otwierał motorniczy po dojechaniu do przystanku.
Wielką sensacją było pojawienie się tzw. przegubowców, to znaczy tramwajów składających się z jednego długiego wagonu z zamontowaną pośrodku harmonijkową platformą, która umożliwiała skręcanie.
Siedzenia zamieniły się na plastikowe wytłoczki. Wyglądają nowocześnie, ale są pioruńsko zimne. Zawsze, gdy jest zimno szukam takiego siedzenia, z którego ktoś przed chwilą wstał i jest nagrzane od jego ciała. Te obite materiałem też nie zdają egzaminu. Szybko stają się brudne, poplamione i straszą powklejaną w nie gumą do żucia.
We współczesnym tramwaju naszym powszechnym jest mnóstwo udogodnień, których nie było kiedyś. Każde drzwi mają swój przycisk do otwierania. Niestety, zwykle to i tak motorniczy decyduje o otwieraniu, bo przyciski z nieznanych mi przyczyn nie działają.
Kasownik stawia na bilecie datę i godzinę. Kiedy jest nieczynny, świeci się czerwona lampka. Na ogół jednak można się przekonać o tym dopiero wtedy, gdy nie skasuje biletu.
Gapowaty pasażer może kupić bilet u motorniczego przez specjalne okienko (chyba, że akurat biletów brakuje).
Z głośników dobywa się miły głos pana, który informuje, że następny przystanek będzie np. przy ulicy Zielonej. A gdy już dojedziemy do Zielonej, uprzejmie nas w tym utwierdza. No chyba, że trasa się nagle zmieni. Wtedy niestety pan nie nadąża i bredzi jak Piekarski na mękach.
Na każdej przystankowej wiacie starannie wypisany wisi szczegółowy rozkład jazdy. Czasami okazuje się prawdziwy.
Tłumy czekających na przystankach pasażerów świadczą o tym, że to pożądany środek lokomocji
Ja też lubię tramwaje:))))

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Pojawia się Banan


- BANAN!- Mikuś aż podskakuje z podniecenia.- On się nie pojawił, tylko spadł, jak grom z jasnego nieba!

- Ale przecież tego dnia była piękna pogoda!

- Tak, tak, pamiętam- mówi Mikuś i klepie się po wyleniałym brzuszku.- Był kwiecień, grała muzyka, kręciła się karuzela i dookoła pchało się mnóstwo ludzi. Aż tu nagle...BANAN! Był okropnie dziwny, chudy, długi, cały żółty i na głowie miał zielony listek!

- Ale potem zaprzyjaźniliście się.

- No, tak. Chociaż nas denerwowało to, że się o ten swój listek tak przejmuje. Ciągle krzyczał, żeby mu go ktoś nie przydepnął...

- ...I kiedyś naprawdę ktoś go przydepnął!...

-...i Misia przyszyła go zieloną nitką...

- ...A pamiętasz...?

***

Dużo było jeszcze tych ” a pamiętasz?”, bo dużo lat minęło , wypełnionych zdarzeniami, z których jedne były trochę bardziej wesołe a inne trochę smutne, albo nawet straszne. Futerka wszystkim trochę wypłowiały i trochę schudły brzuszki. Z dziecinnego pokoju znikły lalki, żołnierze przenieśli się do głębokich pudełek i słuch o nich zaginął. No, i nikt już nie opowiada bajek na dobranoc...

- I to jest naprawdę smutne – mówi Mikuś cichutko.

A już myślałam, że śpi.

- Mikusiu kochany, bajki są przecież dla małych dzieci .

- I dla małych stworzonek też!

- I dla małych stworzonek też- zgadzam się z nim.

- ...A dla wszystkich smutnych są wesołe bajki- ciągnie Mikuś podstępnie.

- Tak, tak- kiwam głową.

- No, to teraz – mruczy Mikuś zadowolony- teraz kolej na wesołą bajkę!

Chyba mnie przechytrzył ten niebiesko-żółty stworek!

Wesoła bajka dla Mikusia.

Była sobie kiedyś piłka . Nie za duża, nie za mała. Taka w sam raz.

Piłka była kolorowa, czerwona w zielone kropki. Albo żółta w niebieskie kropki. Albo pomarańczowa w fioletowe. Jak kto chciał.

Piłkę można było podrzucać, albo toczyć po ziemi, albo uderzać nią o ścianę. Albo położyć na zielonej trawie i patrzeć, jak ładnie wygląda. Jak kto chciał.

Piłka dobrze pasowała do małych rączek dzieci i dużych rąk tatusiów. Kiedy trochę poleżała na słońcu, robiła się ciepła i pachniała gumą.

Umiała tez skakać po powierzchni wody i wirować jak bąk

Piłka nie należała do nikogo. Wędrowała po świecie i przynosiła radość każdemu, kto ją spotkał.

Chłopczykowi, który się przewrócił potoczyła się pod nogi i zaraz zapomniał o bólu.

Starszej pani wskoczyła na kolana i pozwoliła się głaskać, jakby była kotkiem

A jednemu grubemu tatusiowi przypomniała, jak to miło jest biegać po trawie boiska.

Na pewno leży tez gdzieś w kącie twojego pokoju. Wystarczy tylko, że się porządnie rozejrzysz.