wtorek, 23 lutego 2010

Ciuchy

Bo ja jestem taka dama, która wszystko robi sama...


Kupiłam dwie spódnice i golf. Za 80 złotych, bo były wyprzedaże. Czy nie stać mnie na ciuch po normalnej cenie? Stać mnie!!! To kwestia pewnej mentalności. Postawy, z której trudno jest wyrosnąć.
Kiedy byłam mała, nowe ciuchy dostawałam, gdy stare się podarły albo
zrobiły drastycznie za małe. Zresztą sukienki zawsze można było podłużać, a poza tym trochę krótsza czy trochę dłuższa, to nie miało znaczenia. Celina i tak szyła mi wszystko na wyrost.
Najgorzej było z butami. Nogi mi rosły i każda kolejna pora roku oznaczała kupno nowej pary. Wiosną na ogół nosiłam czółenka z paseczkiem, latem sandałki albo gdynki. Na zimę dostawałam "tatrz
anki", buty za kostkę z grubego filcu, zapinane z przodu na suwak. Pierwsze tzw. kozaczki miałam pewnie pod koniec szkoły podstawowej. Czułam się w nich całkiem DOROSŁA!!
Płaszcze
i palta zimowe miałam szyte na miarę, przez Celinę albo naszego podwórzowego krawca Chudzika. Jeden płaszcz, w szarą grubą kratę, uszyto mi w spółdzielni krawieckiej na Starym Rynku.
Dorośli mieli gorzej, oni nie wyrastali ze swoich palt, sukienek i garniturów. Wystarczały im na lata. Tata miał jeden ciemny garnitur, zakładał go w "gości" i na pogrzeby.

Mamie sukienki szyła Celina, wszystkie właściwie takie same, tylko materiał się zmieniał - dopasowane princeski z małym dekoltem, z krótkimi lub długimi rękawami. Jedną, "dyżurną" sukienkę mama zakładała w święta. Sukienka była z miękkiej, turkusowej wełny, pasowały do niej sztuczne perełki.
Latem sukienki miały na sobie groszki albo mazaje.
Kupno nowego ubrania, to w ogóle było duże przedsięwzięcie. Planowane. Wyprawa do miasta. Pieniądze odłożone z "trzynastki", lub wzięta tzw. chwilówka, czyli bardzo krótkoterminowa pożyczka.
Pojęcie"modn
e" dotarło do mnie pewnie dopiero pod koniec szkoły podstawowej. Ubrania były codzienne albo świąteczne. Nowe albo stare. No, może jeszcze dostawały określenie "twarzowe". Twarzowe dla mamy były odcienie zieleni i granatu. Dla dzieci twarzowe były barwy jasne. Ciemne zarezerwowano dla starych ludzi.
Na studiach prawie wszystkie ciuchy szyłam sobie sama, albo robiłam na drutach. Swetry, czapki, szaliki, rękawiczki, skarpetki... Gładkie i we wzory, z wrabianymi motywami, w paski
, melanżowe, grube i cienkie...
Szyłam spódnice, bluzki, kamizelki, spodnie, sukienki, torebki i wdzianka... Dla siebie i dla innych.
Zakupy ciuchowe robiłam tak rzadko, że nieomal wszystkie je pamiętam: brązowa, d
opasowana sukienka z dzianiny, kremowy elastyczny golf, sportowa spódnica z granatowego sztruksu, długi, granatowy płaszcz z kapturem zapinany na kołki...
Przez całe lata 80-te i 90-te nosiłam ciuchy z paczek przysyłanych przez moją szwagierkę z Niemiec. Skracałam, zwężałam, przerabiałam... Z niektórych szyłam rzeczy dla dzieci.
Zawsze byłam nieźle ubrana.
Te paczki były zbawieniem, gdy nasze finanse oscylowały co miesiąc wokół zera.
Myślę, że z tych wszystkich powodów kupienie drogiego ubrania przekracza moje umiejętności życiowe:))) Zawsze się zastanawiam, jak można by to taniej uszyć albo przerobić z czegoś innego:)))
Poza tym solidne, drogie rzeczy mnie przytłaczają. Kiedyś kupiłam drogie skórzane kozaki i musiałam je nosić przez dziesięć lat. Były solidne i ... śmiertelnie nudne! Dlatego kupu
ję tani ciuch kiepskiej jakości z pełną świadomością jego nietrwałości. Później nie szkoda go wyrzucić. I można sobie zafundować coś nowego :))
Chociaż miewam ekstrawaganckie "zachcianki"- miałam okres kupowania kolorowych rajstop, kolorowych pasków, a teraz lubię kolorowe szaliki. Ale to niewinne i tanie hobby:)

P.S. Na wszystkich zdjęciach jestem w w ciuchach, które sama uszyłam lub wydziergałam:) Łącznie z torbą!

sobota, 20 lutego 2010

Wiosna, ach to ty...


Odwilż. Wszędzie rozlega się chlupoczące kapanie, siąpienie i ciurkanie. Olbrzymie sople, które wisiały wszędzie jak przezroczyste sztylety, topnieją, żłobiąc w leżącym pod murami śniegu ażurowy wzór z dziurek. Wczoraj padał deszcz.
Mała rzeczka płynąca nieopodal zamieniła się raptem w rwący nurt. Niesie ze sobą kawały kry i przerzucony nad nią mostek z betonowej płyty nagle znalazł się w niebezpieczeństwie. Jeżeli zerwie most, jak będziemy się przedostawać do ulubionego hipermarketu??? Trzeba będzie chodzić "naobkoło".
Słońce wczoraj grzało mocno, nie zważając na to, że jeszcze luty. Ptaki darły się w nagich gałęziach drzew - wiosna się zbliża!!!
No, może przedwiośnie. Dziś już nie świeci. Jest mglisto, dymy z kominów płożą się płasko, jakby nie miały siły przebić się przez wilgotny tuman Ale na termometrze "plusy" i śnieg nadal topnieje odsłaniając smętny krajobraz: śmieci, psie kupy, zgniłe liście, sczerniałe resztki trawy.
Myślę sobie, jak to wyglądało kiedyś, dawniej. Jakie były "tamte" wiosny sprzed lat.
Na pewno nie zaczynały się w lutym. Wiadomo, idzie luty, podkuj buty. Ale też
: czasem luty ostro kuty, czasem w lutym same pluty... No nie wiem. Na pewno na Grzegorza idzie zima do morza. Przysłowia mądrością narodów. Hmm...
Przedwiośnie, czyli przednówek oznaczało ubóstwo w wyborze warzyw i owoców. Ziemniaki były poprzerastane i pomarszczone. Tata przynosił je z komórki, bo zawsze na zimę mieliśmy zrobiony zapas. Wiadomo, w sklepie na przednówku ceny były wysokie.
Jabłka spod łózka już dawno się skończyły, można było tylko jeść takie z kompotu. Marchew też była wyschnięta. Nie było ogórków na mizerię ani sałaty. Obiady ratowano kiszoną kapustą. I kiszonymi ogórkami ze słoików, których rządki ustawione jesienią na szafie, teraz topniały w oczach.
Pierwszymi zwiastunami wiosny były nowalijki. Drogie, jak czort. Pierwsze rzodkiewki, szczypiorek, młoda cebulka. Młode ziemniaki pewnie dopiero w maju. Gotowane w mundurkach albo tylko oskrobane, żeby tracić jak najmniej cennych bulw. Podawane ze zsiadłym mlekiem i szczypiorkiem albo z koperkiem. Pycha! Rzodkiewki ze śmietaną! Do tego grube pajdy chleba z masłem.
Na rynku i na rogach ulic pojawiały się baby z wiadrami żonkili, tulipanów i narcyzów. Zapach narcyzów, to do dziś dla mnie ewidentny symbol wiosny!
Forsycje zakwitały na żółto. Wierzby wypuszczały pierwsze listki.
Mama zabierała mnie na zakupy - potrzebowałam nowych butów, albo płaszcza wiosennego. Czasem już w kwietniu zakładałam podkolanówki. Pozbywałam się ciepłych majtek i czapki. Na nosie wyskakiwały mi pierwsze piegi.
Wiosna, to oczywiście też Wielkanoc. O tym już pisałam. Ale przygotowania do świąt zaczynały się wcześniej. Wszyscy myli okna i trzepali chodniki i dywany.
Tata siał owies do doniczki.
Kury zaczynały nieść nowe jajka i nie zdarzały się już zbuki
.
W szkole robiliśmy pisanki z wydmuszek.
To było prawdziwe ODRODZENIE.
Teraz... no cóż. Rzodkiewki, ogórki i sałatę jemy przez cały rok. I jabłka. I pomidory.
Jajka kury znoszą też na okrągło, nieświadome zmiany w porach roku.
Plastikowe pisanki można kupić w hipermarkecie. Także plastikowe żonkile.
I czy ktoś jeszcze używa słowa "nowalijki"?
Nie zmieniło się słońce, które wiernie trzyma się starych zasad. Wschodzi coraz wcześniej i zachodzi później niż zimą.
Forsycje ciągle kwitną na żółto, a wierzby pylą najwcześniej. Może niedługo wrócą jaskółki?
Na razie znowu mróz chwycił. Rzeczka zamarzła i mostek ocalał.
Wysypuję kaszę na parapet za oknem i przylatują tylko gołębie.
Oby do wiosny...

wtorek, 16 lutego 2010

Bajeczka dla siebie samej












Dzień dobiegał końca. Zmęczone anioły przysiadały ze złożonymi skrzydłami na skraju łąki i wystawiały twarze ku słońcu. W powietrzu wisiała miła zapowiedź snu i zasłużonego odpoczynku. Nagle, gdzieś w oddali, podniósł się gwar, jakimś niepokojem powiało od Bramy. Z furkotem nadleciał Goniec i zadyszany wysapał:

- Jeszcze jedna! Potrzebna jeszcze jedna dziewczynka! Dziś trzynasty! Musi się urodzić trzynaście dziewczynek! Wiecie przecież, że rodzi się trzynaście. To nadzwyczajny dzień. Pośpieszcie się, za kwadrans północ!

- Weźmy tę z warkoczykami!

- Ale to jeszcze nie jej pora!

- Trudno! Urodzi się za to pod szczęśliwą datą.

Dwa anioły transportowe chwyciły pod ręce pyzatą dziewczynkę bawiącą się z motylem na Błękitnej Łące i poszybowały w kierunku Bramy. Dyżurujący Administrator w pośpiechu wypełniał księgi.

- Naprawdę, za dużo tej biurokracji...-mruczał z niezadowoleniem.

Dziewczynce z numerem 13 musiał jeszcze wykreślić rubryczkę „pamięć przed urodzeniem”. Z rozmachem postawił grubą i trochę za długą krechę...

***

Dom stał na uboczu. Był szary i niezauważalny. Taki dom, o którego istnieniu wiedziało się, ale właściwie nikt nie potrafił wskazać do niego drogi.

Dom był cichy i nieruchomy. Czas przesypywał się w nim jak szary piach i okrywał wszystko lepką, pylistą niepamięcią. Dni mijały monotonnie, jeden za drugim, nie zakłócone żadną barwą ani żadnym blaskiem. Tylko czasami na progu przysiadał nieokreślony, mglisty niepokój, któremu jednak daleko było i do tęsknoty i do rozpaczy.

Kobieta mieszkała w domu od dawna, sama nie wiedziała od kiedy. Ludzie rzadko zakłócali jej samotność. Zwierzęta przychodziły i odchodziły, zostawał tylko zapach ich sierści. Pory roku zmieniały się z porządną systematycznością.

Którejś wiosny niepokój rozpanoszył się po całym domu. Zupełnie nieoczekiwanie. Kobieta nie mogła się z nim uporać. Wdzierał się we wszystkie zakamarki, we wszystkie kąty, zaglądał do serca. Zdesperowana otworzyła okna, jakby szukała drogi do ucieczki.

Do środka wpadł nagle promień słońca przyczajony za szybą. Złotą strzałą ugodził w mały przedmiot na przeciwległej ścianie. Kobieta zadrżała.

Klamka! To była klamka! Klamka, na którą zamknięte były drzwi. Nikt, nigdy ich nie otwierał. Nie wiadomo było, co się za nimi kryje. Dawno temu Kobieta często podchodziła do drzwi. Czasem dotykała klamki i czuła jej gładki chłód, który sączył się powoli od palców do serca. Jednak drzwi pozostawały zamknięte. Z czasem oddaliły się za kurtynę kurzu i zapomnienia.

Teraz klamka lśniła w słońcu jak klejnot.

- Co jest za tymi drzwiami?- zapytał nagle cienki głosik.

Za oknem stał mały chłopiec z kędzierzawą czupryną.

- Nie wiem! - powiedziała Kobieta.

- Dlaczego ich nie otworzysz?

- Boję się. Nie wiem, co jest tam ukryte. One zawsze były zamknięte.

- Nigdy się tego nie dowiesz - powiedział chłopiec- jeśli nie naciśniesz klamki.

Kobieta podeszła wolno do drzwi. Klamka lśniła nadal, ale była dość zwyczajna. Trochę zakurzona. Bardzo lekko poddała się naciskowi ręki. Drzwi otworzyły się wolno, skrzypliwie.

Za drzwiami był pokój z dwoma oknami. Słońce kładło się drżącą, złotą smugą na ścianach i łóżkach zasłanych różowym atłasem. Na środku okrągłego stołu piętrzył się żółty makaron w białym półmisku. Pachniało rosołem. Ulicą za oknem przejechał nagle tramwaj z głośnym, raźnym dzwonieniem. Cichutko zabrzęczały szklanki w kredensie. Wszystko stało na s w o i m miejscu. Szafa z sosnowego drzewa, biały brzuchaty kredens, porcelanowa figurka na toaletce z wielkim lustrem. Wszystko jak...

- Basiuniu, daję ci już zupkę! - z kuchni wyszła niewysoka kobieta z ciężkim węzłem rudych włosów. W obu rękach niosła parujący talerz.

Uśmiechała się do kogoś. Spod stołu wynurzyła się potargana główka dziewczynki z warkoczykami. Basiunia!

- Co to jest? - zapytał chłopiec

Stał cały czas za oknem z brodą opartą na dłoni. Kobieta odpowiedziała cicho:

- To jest moje dzieciństwo. To jest moje z a p o m n i a n e dzieciństwo.

- Szczęściara z ciebie! – w jego głosie słychać było podziw - Mogę cię czasem odwiedzić?

- Oczywiście! - odparła- Oczywiście!

Czuła, jak rośnie w niej radość. Radość i śmiech. I śmiech!

***

Dom stał na uboczu. Właściwie, nikt nie potrafił wskazać do niego drogi, ale wystarczyło pójść dowolną uliczką i zawsze dochodziło się do białej furtki z numerem 13. Dalej ścieżka wiodła wśród drzew czereśniowych, różanych krzewów i pachnących żywicą świerków. Na gości czekała herbata w białych porcelanowych filiżankach ze złoconym brzegiem i słodkie bułeczki. Albo chrupiące rzodkiewki w pienistej śmietanie. Albo gładkie, soczyste czereśnie. Czas płynął tu swoim rytmem, każda godzina miała swoją barwę, swój zapach i dźwięk. Wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, a dotknie się istoty wszechświata...

Jednak najważniejsze było to, że można było pójść w kierunku białej furtki tak często, jak tylko miało się na to ochotę.

piątek, 12 lutego 2010

...najlepiej nie choruj, omijaj szpitale!

















Byłam w szpitalu.
To zadziwiające doświadczenie.
Ten szpital jest nowoczesny i dużo w nim oznak nowych czasów, ale niektóre rzeczy chyba nigdy się nie zmieniają.
Dostałam skierowanie od lekarza specjalisty, który uznał, że konieczna jest dokładna diagnostyka. Oczywiście, nie było pewne, czy mnie od razu przyjmą, czy wyznaczą termin
- Życie pokaże - powiedziała filozoficznie pani doktor.
Spakowałam więc rano rzeczy i zostawiłam gotowe do dowiezienia, na wypadek, gdyby mnie jednak przyjęli.
W izbie przyjęć były trzy okienka. W dwóch po bokach siedziały panie w białych fartuchach. W środkowym stało puste krzesło. Usłużny pan stojący z kobietą w ciąży przy bocznym okienku uświadomił mnie, że ze skierowaniem trzeba się ustawić przy okienku środkowym. Przy bocznych załatwiano przyjęcia planowane.
Ustawiłam się karnie przed okienkiem z pustym krzesłem. Po pół godzinie biegająca wte i wewte pani w rejestracji zaskoczyła mnie pytaniem: "słucham?" Pokazałam jej skierowanie. Powiedziała, że musi je pokazać lekarzowi, bo ona nie decyduje (!). Pan doktor za chwilę wyszedł na korytarz i wypytał mnie o różne intymne szczegóły(!). Po czym zapytał, czy chcę zostać!!! Kurczę, nie chciałam, ale jakie miałam wyjście???? Powiedziałam, że chcę! Kazał mi czekać.
Decyzją o przyjęciu nobilitowałam do prawa obsługi przy bocznym okienku. Pani w białym kitlu wypytała mnie znowu o różne szczegóły, każąc mówić głośniej, bo nie słyszy. I tak miałam szczęście, że nie pytała mnie o adres (miała w dowodzie), numer kodu i pesel (innych pytała, jak również o imiona rodziców ). Musiałam jednak podać jej swój numer telefonu oraz imię i nazwisko oraz telefon osoby, którą w razie czego (w razie CZEGO???) można zawiadomić. W poczekalni za moimi plecami siedziało ze dwadzieścia przysłuchujących się osób. Niech żyje ochrona danych osobowych!
W izbie przyjęć nie było zasięgu, nie mogłam się więc dodzwonić do domu z informacją, że zostaję. Nie miałam ciuchów na przebranie, więc pani w depozycie ubrań wyposażyła mnie w gustowne, białe giezło do kolan. W tym i w moich wysokich kozakach musiałam wyglądać wytwornie!!!
Kazali czekać.
Po czekaniu pani pielęgniarka wypytała nie po raz kolejny o różne fakty, zmierzyła temperaturę i ciśnienie. I kazała czekać.
Siku mi się chciało okropnie i nie wiedziałam, jak się usadzić na krześle. Czekałam.
Kolejna pani (lekarz?) zadała mi znowu te same pytania. Kiedy zaoponowałam i powiedziałam, że przed chwilą w sąsiednim pokoju już to mówiłam odparła, że nie szkodzi, i że na górze jeszcze raz o to samo mnie zapytają. Kazała czekać.
Wreszcie przyszła miła pani w loczkach i poprowadziła nas, kilka kobiet, do wind. Na czwartym piętrze zabrała dwie z nas. Reszcie kazała czekać. W międzyczasie dodzwoniłam się do Andrzeja i powiedziałam, że jestem na czwartym piętrze. Zdziwił się, bo odesłali go na piąte. Ale dobrze go odesłali, bo pani w loczkach zabrała naszą resztę na piąte. Oddała papiery w kanciapie pielęgniarek i kazała...czekać, oczywiście.
Czekałyśmy we dwie. Po dwóch godzinach od przyjścia do szpitala ciągle czekałam. Cały czas chciało mi się siku...
Wreszcie inna pani, tłumacząc się mętnie awarią systemu, kazała nam podpisać, że zapoznałyśmy się z regulaminem wiszącym na ścianie i pokazała pokój.
Obiadu nie dostałyśmy. W międzyczasie przyszedł jakiś lekarz do pani z sąsiedniego łóżka i zadał jej jedno pytanie. Poszedł.
Do mnie nikt nie przyszedł. Drzemałam. Na oddziale panuje ciągły hałas. Rozmowy, telewizory, stuk klapek pielęgniarskich, trzaski, skrzypienia łóżek, nawoływania.
Około 15stej przyszła wreszcie pani doktor i zapytała nas po kolei z jakiego powodu się tam znalazłyśmy (co się stało z naszymi skierowaniami i kartami wypełnianymi przez trzy poprzednie osoby???). Kazała się przygotować do badania i tym razem ona na nas CZEKAŁA w pokoju badań. Ale i tak musiałam czekać pod drzwiami na swoją kolejkę.
Zbadała mnie, kolejny raz zapytała o te same szczegóły i powiedziała, co mnie CZEKA następnego dnia. Potem jeszcze poczekałam chwilę na badanie krwi.
O 16.30 przynieśli kolację (dwie kromki chleba, miniaturową kosteczkę masła i łyżkę twarożku). No i teraz zostało już tylko CZEKANIE na noc.
Życie w szpitalu, to nieustające czekanie.
Z rzeczy nowoczesnych:
- dozowniki z mydłem i środkiem septycznym przy umywalce
- w kuchence czajnik bezprzewodowy i ręcznik papierowy
- termometry mierzące ciepłotę na odległość
- wydrukowane samoprzylepne karteczki z moim nazwiskiem i peselem do naklejania na różne rzeczy (próbki krwi)
- głośnik w pokoju wzywający po odbiór kolacji i na badanie ciśnienia:)
- telewizor na wysięgniku (2 złote za godzinę, 4 za 6 godzin-zgroza!)
- segregacja śmieci
- pielęgniarka ostrzegająca "będzie ukłucie"

Nie zmieniły się:
- okropna pościel
- podarte, "służbowe" koszule
- odrapane, metalowe szafki nocne
- i pani pielęgniarka pytająca donośnym głosem pacjentkę na korytarzu "miała pani wypróżnienie?"

..."daleko od noszy, od noszy najdalej...!!"

Jestem w domu. My house is my castle... Jakie to mądre!












sobota, 6 lutego 2010

Bajeczka


A to niespodzianka! Będzie bajeczka teraz!

Za górami, za lasami, za morzem, za rzeką, bardzo, bardzo daleko...

Tak zaczynają się bajeczki. Ta bajeczka dzieje się całkiem blisko, tuż, tuż.

Właśnie były święta. Białe, śnieżne Boże Narodzenie. Czas upływał miło pośród zapachu choinki i lukrowanych pierniczków. Wtedy zaczęła się ta historia. Wtedy zjawił się wśród nas ten mały , puchaty gość. Cztery łapki, sterczące uszka, niebieskie futerko i żółty brzuszek. Czarny, okrągły nosek i błyszczące oczka. Nazywał się MIKUŚ.

(- Nie, nie! – protestuje Mikuś cichutko. - Nazywałem się Mikuś Mikuła z Fabryki Kulesza Kuleszak.

Ma rację, ale przecież to okropnie długie imię dla takiego małego stworzonka)

Mikuś zamieszkał w pokoju dziecinnym. Dobrze mu się wiodło.

W pokoju dziecinnym było dużo zabawek. Mikuś bardzo lubił lalki. Mieszkały na trzech piętrach, w pokoikach ze szklanymi podłogami. Miały różowe i kremowe mebelki i były bardzo szczupłe i bardzo eleganckie.

Lalki zapraszały Mikusia na podwieczorki i na święta. Trochę było kłopotu z siadaniem do stołu, bo krzesełka z różowymi poduszeczkami były bardzo małe, a jedno miało nawet nadłamaną nogę i Mikuś czasem spadał.

Oprócz lalek w pokoiku o szklanych podłogach mieszkał Ken. Mikuś nie bardzo lubił Kena, bo był on trochę zarozumiały i chwalił się swoimi szerokimi barami i eleganckim ubraniem. Z tego powodu Mikuś czasami wolał odwiedzać zabawki z innych półek. Niebieski smok, zielony Marsjanin i kolczaste krokodyle były wprawdzie bardzo uprzejme, ale Marsjanin zbyt często gubił głowę, a smok szczerzył zęby. To wyglądało trochę niesamowicie.

(- Ale wcale się nie bałem!- mówi Mikuś szybciutko. Oj, nieładnie tak komuś ciągle przerywać! Więc Mikuś już nic nie odpowiada, ale chyba odrobinę się obraził. No, i dobrze! Może nasza historia potoczy się szybciej.)

Najmilsze były zabawki pluszowe. Misie, pieski, zajączki, zielona gąsienica z kokardą w paski, różowy słoń. Największa i najgrubsza z całego towarzystwa była Mama Hipowa, która opiekowała się swoimi dwoma Hipciami, Różowym i Żółtym. Mikuś przepadał za Mamą Hipową , bo była ciepła, miękka i miała zawsze w zapasie różne smakołyki w swojej przepastnej kieszeni. Czasami godziła pokłóconych, rozsądzała spory, a na dobranoc opowiadała bajki. Wtedy wszyscy siedzieli cichutko, a zanim bajka dobiegła końca, większość słuchaczy już spała.

Mama Hipowa miała żółty brzuszek, tak jak Mikuś . Ale Mikuś nie był hipopotamem. Był całkiem niezwykłym stworzonkiem, innym niż wszystkie. Wsród zabawek w pokoju dziecinnym nie było drugiego takiego, jak on. I dlatego po jakimś czasie Mikuś zaczął tęsknić. Właściwie, to sam nie wiedział, co to za dziwne uczucie zakrada się wieczorami do jego serduszka. Był smutny, nie chciało mu się słuchać bajek, przestał nawet odwiedzać lalki.

Pewnego wieczora do Mikusia przykicał Królik. Siedzieli sobie w milczeniu i patrzyli w ciemniejące okno, za którym wolno padał śnieg.

-Wiesz- odezwał się Mikuś- jakoś dziwnie się czuję.

-Hm!- mruknął Królik i poruszył różowym noskiem.

Potem znowu długo milczeli. Zrobiło się całkiem ciemno. Śnieżne płatki wirowały w świetle latarni jak zaczarowane.

-Może- powiedział wreszcie Królik z zadumą- trapi cię Tęsknota.

Mikuś się zmartwił. Nie za bardzo zrozumiał, co powiedział Królik, ale nie wyglądało to dobrze.

(- Bo byłem jeszcze mały i nie rozumiałem takich słów – mruczy Mikuś pod nosem, ale nie za głośno, żeby nie przeszkadzać.)

-Tęsknota – ciągnął Królik – najczęściej przychodzi jesienią. Albo zimą. Albo kiedy pada...

- Och! – zmartwił się Mikuś jeszcze bardziej. – Co można na to poradzić?

- Powinieneś mieć przyjaciela.

- Ale kto mógłby zostać moim przyjacielem. A może ty Króliku?...-zaproponował nieśmiało Mikuś.

Królik zastanowił się.

- Chyba mógłbym – zgodził się wreszcie. – Ale ja jestem właściwie samotnikiem. Nie będziesz miał ze mnie dużego pożytku. To powinien być ktoś...- Królik poruszył wąsami, wyglądał, jakby szukał odpowiedniego słowa-...mikusiowaty!

- No tak !- przytaknął Mikuś smutno.- Ale nie spotkałem jeszcze nikogo takiego.

- Wiesz co? – zamruczał Królik sennie(bardzo już był zmęczony tym myśleniem i przemawianiem)- Napisz do świętego Mikołaja. Zbliża się Gwiazdka. Mikołaj na Gwiazdkę spełnia różne życzenia. Tym bardziej, że to będą ,ooo...-ziewnął- twoje urodziny.

Napisz! Ba, łatwo powiedzieć! Przecież Mikuś nie umiał pisać. Zrobiło mu się bardzo smutno i ciężko na duszy. Królik spał. Wokół było ciemno i cicho. I trochę straszno. Mikuś skulił się, zamknął oczka i wreszcie usnął, z noskiem wtulonym w królicze futro.

***

Obudził się nagle, z uczuciem, że coś ważnego miało się stać tego dnia. Otworzył oczka. Zapach! To było coś nowego. Wczoraj pachniało zupełnie inaczej.

Zapach był niezwykły, intensywny i zdawało się, że dokądś wołał.

-Apsik!- kichnął Królik za plecami Mikusia.- To choinka pachnie! Mikusiu, wszystkiego najlepszego! Dziś są twoje urodziny!

-Ojej!- szepnął Mikuś.- Jak miło pachną moje urodziny!

Cały dzień był niezwykły. Z zapachem choinki mieszały się inne, pyszne zapachy. Ciągle ktoś powtarzał: Wigilia! Boże Narodzenie! Wszyscy biegali zaaferowani. Szeleściły papiery. Fruwały wstążki. Migotały kolorowe lampki.

Lalki urządziły pyszną kolację. Były pierożki i barszczyk. Potem kluski z makiem, kompot i śliczne , lukrowane pierniczki. Mikuś głaskał się po brzuszku i mruczał z zadowoleniem:

-Mniam, mniam, ale pyszności.

Wszyscy śpiewali kolędy. Za oknem na ciemnym niebie migotały gwiazdy. Śnieg leżał na gałęziach i skrzył się w blasku księżyca.

-Pięknie, pięknie jest na świecie- zaszeptał Mikuś do Królika i westchnął. Ech, gdyby tak jeszcze...

Nagle!... nagle wszyscy się poderwali z miejsc. Ktoś przyszedł, ktoś nowy, ktoś niezwykły. Kto to?

Mikuś nie wierzył własnym oczom. Na progu pokoju dziecinnego stały dwie postaci. Podobne do siebie, jak dwie krople wody. I jeszcze...

-Ojej!- wykrzyknęła jedna z Lalek.- Mikusie się rozmnożyły!

-Cześć!- powiedział wesoło nowy gość. Jestem Miksiuś. A to jest Misia. Ona jest trochę wstydliwa. Przywitaj się Misiu.

-Cieńtobry- zasepleniła cichutko Misia i zarumieniła się. Na głowie miała czerwony berecik, a na grubym brzuszku sterczała jej czerwono-biała spódniczka.

-Szukamy naszego kuzynka Mikusia. Mikołaj nas tutaj skierował...

Mikołaj?! No tak! Mikuś z wrażenia o mały włos nie spadł z półki. Mikołaj spełnił jego marzenia!

Ta piękna noc wigilijna ciągnęła się jeszcze długo. I nawet, gdy już zgasło Swiatło, w różnych kątkach pokoju słychać było szepty, chichoty, westchnienia i okrzyki niedowierzania. Wreszcie wszystko ucichło i wszyscy śnili cudowne sny.

A po świętach...Ale to już całkiem inna opowieść.