poniedziałek, 29 marca 2010

Narkotyki, niemyte dusze...


Moje prawdy o narkotykach.
Prawda pierwsza.
Narkotyki są złe. Uzależniają. Niszczą ciało i duszę. Spychają człowieka na samo dno upodlenia. Trudno się od nich uwolnić. Rujnują życie całych rodzin. Zabijają.

Prawda druga.
Wielu wielkich artystów, wielu twórców, wielu geniuszy sięgało po narkotyki. Wiele dzieł powstało w stanie narkotykowego haju. Narkotyki pozwalają sięgać do najdalszych głębin duszy i umysłu.

Prawda trzecia.
Narkotyki pomagają ludziom cierpiącym ból. Pozwalają na wykonywanie zabiegów operacyjnych. W sytuacjach skrajnych pozwalają na godne umieranie, bez cierpienia.

Prawda czwarta.
W pięknym kultowym filmie "Hair" aż kipi od narkotyków. Oglądałam go kilka razy i zawsze jestem całym sercem po stronie tych, którzy"biorą", bo oni byli po stronie miłości i pokoju .

Nigdy nie zażywałam niczego, nie paliłam, nie wąchałam, nie wstrzykiwałam...
Czy coś straciłam?

piątek, 19 marca 2010

Alkohol








Kiedy napiłam się po raz pierwszy alkoholu?Pewnie przy którejś wigilii. Było to zapewne wino"Patykiem Pisane", kupione w monopolowym naprzeciwko. Piliśmy je z pięknych, kryształowych kieliszków. Wino było słodkie i czerwone.
Trochę później mama rozsmakowała się w miodzie pitnym, a ten z kolei miał barwę ciemnobursztynową. I rzeczywiście smakował i pachniał miodem.
W dalszej kolejności zapewne był szampan (czyli wino musujące "lgristoje") strzelający w Sylwestra. Pamiętam jedną prywatkę, urządzaną z okazji imienin naszego kolegi Marka. I wtedy na pewno piliśmy wino. Mieliśmy po 14 lat.
Na pewno na etapie liceum próbowałam wódki. Nie smakowała mi.
Nie pijałam piwa. Piwo pijały "pijoki" spod budki z piwem. Piwo było oznaką degrengolady, bycia na marginesie. Piwo śmierdziało i powodowało, że "pijoki" sikały w bramach albo w rogu podwórka.
W domu zawsze była wódka dobierana przez tatę, tzw, przepalanka. Powstawała z karmelu i
wódki "czystej" lub ze spirytusu zmieszanego z wodą. Wódka była na wszelki wypadek, to znaczy na wypadek nieprzewidzianych gości. Goście mężczyźni nie wpadali na herbatę.
Zawsze miałam słabą głowę. Popijałam po troszeczku z kieliszka, a i tak mniej więcej po jednym zaczynało mi się kręcić w głowie. Zawroty głowy to objaw pijaństwa. W panice protestowałam przed następnym kieliszkiem.
Pijaństwo było złe. Zatruło życie mojej mamie, bo jak wiadomo jej ojciec był pijakiem.

Pijakiem był też ojciec mojej przyjaciółki Anki. Patrzyłam z lękiem na niego, usuwałam się z drogi, gdy szedł zataczając się. Bełkotał albo przeklinał. Wrzeszczał na dzieci, na żonę. Znęcał się nad psem.
Pijaństwo było złe. Oznaczało utratę kontroli, brak opanowania, brak rozsądnego myślenia, upadek, dno moralne... Bałam się pijaków.
Tym bardziej niewiarygodne wydaje mi się, że któregoś razu, na moich imieninach, pewnie pod koniec studiów, po prostu się ...upiłam! Niezamierzenie. Niezauważenie. Nagle straciłam poczucie ciągłości czasu. Nagle znalazłam się gdzie indziej, niż przed chwilą byłam. I cały czas chciało mi się śmiać!!! To NIESTETY było FAJNE doznanie. Niestety, bo kusiło, żeby powtórzyć.
Na obozie naukowym, który odbywaliśmy w ramach praktyk studenckich, wieczorem spotkania piwne zdarzały się prawie co wieczór. Piwa nie lubiłam, więc nie piłam. Moi koledzy tolerowali to łaskawie, tak jak tolerowali moje niepalenie. Któregoś wieczoru jednak złożyli się na kilkanaście butelek wina i postanowili zrobić grzańca. Gotowali to wino z goździkami w wielkim garze i rozlewali do kubków i szklanek. Upiłam łyczek, gorące opary alkoholu uderzyły mnie w nos. Zakrztusiłam się. To pozwoliło mi odstawić szklankę na stół i nie pić. Wyszłam przed budynek. Księżyc świecił jak ogromna lampa, cienie drzew kładły się na ziemi. Kolega Bogdan dołączył do mnie nieoczekiwanie i poszliśmy na spacer przez wieś. W tym czasie wszyscy pozostali, złożeni grzanym winem rzygali przez pół nocy, a następnego dnia panował kac gigant. Snujące się widmowe postaci z podkrążonymi oczami i wszechobecny zapach wymiocin skutecznie odstraszyły mnie od pokusy zalewania robaka.
A teraz lubię piwo. Zimne, małe i bez soku. Najlepiej Żywiec, najlepiej górach, najlepiej po długiej wędrówce...


niedziela, 14 marca 2010

Papierosy

Miało być o Bananie, ale będzie o papierosach.
W naszym domu palił tylko tata. Właściwie, to nie palił w domu, tylko na dworze. W drodze do pracy, albo w czasie spacerów. W mieszkaniu tylko przy gościach.
Palił Sporty bez filtra.
Trzymał sobie te papierosy w kieszeniach marynarek.
No, i przyszedł taki moment, że postanowiłam spróbować! Byłam już na studiach.
Zrobiłam coś bardzo brzydkiego, a mianowicie pogrzebałam sobie po taty kieszeniach. Przy okazji znalazłam...prezerwatywę! Czy byłam zaskoczona? Troszeczkę. Teraz najbardziej mnie zaskakuje to, że wtedy myślałam, że jest to sprzęt...wielorazowego użytku! Miałam 20 lat!!!
Ukradłam papierosa. Zapaliłam. Zapach był nawet przyjemny. Cząsteczki tytoniu pałętały mi się po języku. To też było fajne, jakieś takie...kultowe. Na filmach widywałam twardych facetów ściągających tytoń z języka kciukiem i serdecznym palcem...
Oczywiście nie zaciągałam się, bo NIE WIEDZIAŁAM, że trzeba się zaciągać!!!!
Potem skrzętnie wywietrzyłam pokój. Powtórzyłam ten niecny proceder kilka razy. Zawsze, gdy byłam sama w domu.

Moje koleżanki i koledzy ze studiów oczywiście palili. Na każdej przerwie otaczały ich chmury dymu. Bogusia kurzyła, jak smok. Zresztą paliła też jej mama i ciocia. Bywałam u Bogusi często. Siedziałam u niej długo. Spowijały mnie mnie błękitne obłoki, nasiąkały zapachem ubrania i włosy. Tak więc byłam palaczem biernym. Wtedy jednak tego się tak nie nazywało. Oficjalnie byłam niepaląca.
Któregoś razu po lektoracie z niemieckiego wypadliśmy zdenerwowani na korytarz. Pan B. znowu "wykręcił " jakiś numer, w rodzaju niesprawiedliwej oceny, czy "przekupionej" decyzji. Był człowiekiem o słabej woli i łatwo go było zbajerować albo przekupić fałszywym pochlebstwem.
Oczywiście wszyscy wyciągali nerwowymi ruchami papierosy i zaciągali się z lubością, żeby odreagować stres. Zażądałam, żeby mnie poczęstowali. Zareagowali bardzo ładnie, nakrzyczeli na mnie:) Dbali o moje zdrowie! Kolega Bogdan jednak ustąpił. Wyciągnął do mnie paczkę i poprosił: "tylko się nie zaciągaj". Obiecałam!
Czułam się BARDZO dorosła i zjednoczona z moją grupą przez wspólne wkurzenie i kurzenie:)))

Myślę, że wtedy miałam ostatni raz papierosa w ustach. To nie znaczy, że straciłam z nimi kontakt. Zaczęłam pracować i znowu przesiadywałam w dymie. Nie było zakazu palenia w placówkach oświatowych. Moje koleżanki paliły przy każdej bytności w naszej małej kuchence, czyli "pomieszczeniu socjalnym".
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Andrzeja, szedł z papierosem w dłoni. Palił, chociaż w jego rodzinie nikt o tym nie wiedział!!! Palił na imprezach. Palił po obiedzie i po kolacji. Palił dla towarzystwa. Zdjęcia, na których ktoś go uwiecznił z papierosem skrzętnie chował.
Nieopatrznie na pierwsze imieniny kupiłam mu fajkę i tytoń Amfora (lubiłam ten zapach). Dopiero, gdy zobaczyłam panikę w jego oczach zorientowałam się, że dla rodziny jest osobą niepalącą.
Palił jeszcze przez pierwszy okres naszego małżeństwa. Wychodził na balkon albo wychylał się przez okno, żeby nie dymić w pokoju. Kiedy dowiedziałam się , ze jestem w ciąży, papierosy zniknęły. Tak po prostu. Nie wiem, czy mój mąż potrafiłby się teraz zaciągnąć:))

Niedawno, po przebytym zapaleniu oskrzeli, lekarz wysłał mnie na prześwietlenie płuc. Wynik nie okazał się najlepszy.
-Musi pani rzucić palenie! - powiedział pan doktor stanowczym tonem.
Hm. Ale jak to zrobić???


poniedziałek, 8 marca 2010

Chcecie bajki? Oto bajka...







W całym tym zamieszaniu Mikuś nie zauważył prezentu gwiazdkowego, który sobie cały czas spokojnie leżał pod choinką. Była to śliczna, włóczkowa czapeczka i szaliczek, niebieskie z białym paskiem. Potem okazało się, że Miksiuś i Misia też mają włóczkowe ubranka, zielone i czerwone.

- Wyglądacie jak jedna rodzina- powiedział Królik i podrapał się w białe uszko.

- No, bo my jesteśmy jedną rodziną!- potwierdził wesoło Miksiuś. Misia tylko zatrzepotała z wrażenia rzęsami.

Lalki były zachwycone. Uwielbiały takie historie, w których wszystko dobrze się kończy, spotykają się przyjaciele, a najlepiej, jak ktoś się w kimś zakocha. Jak w filmie! Wspaniałomyślnie oddały „Mikusiom” jedno piętro swojego domu i ciągle urządzały proszone podwieczorki z „rewizytą”. Mikuś czuł, jak jego brzuszek robi się coraz większy. Misia w końcu się zbuntowała.

- Jedziemy na wycieczkę!- powiedziała stanowczo.- Od tego jedzenia będę niedługo gruba jak piłka

Och, to był naprawdę świetny pomysł! Wycieczka!

***

Teraz opowiadam ja, Misia. Kazali mi pisać kronikę.

WYCIECZKA- kronika Misi.

Królik powiedział, że pisanie kroniki, to jest wyróżnienie. W nagrodę za pomysł. O tym jak jechaliśmy na wycieczkę.

Królik powiedział, że piszę źle. Bo nie ma sensu i L O G I K I. Skąd ja mam wziąć tę logikę, to nie wiem , Królik mi nie powiedział. A ja nawet nie wiem jak ona wygląda. Pewno jest chudsza ode mnie.

Teraz piszę ja, Królik. Chciałem przejąć ten zaszczytny obowiązek, ale większością głosów zostałem przegłosowany. Misia może nie pisze logicznie, ale oryginalnie. No, cóż! Nie biorę za to odpowiedzialności!

Wiem już, co to jest logika. Królik mi wytłumaczył. Teraz logicznie opiszę po kolei naszą wycieczkę.

Najpierw wszyscy kłócili się o to, gdzie mamy się wyprawić. Królik powiedział, że na wycieczkę się wyprawia. Mikuś chciał się wyprawić do lasu. Miksiuś protestował i mówił, że nie wiemy, jak dojść do lasu. Królik chciał jechać za jakąś granicę i mówił, że to jest światowo. Lalki szybko zrezygnowały, bo im się znudziło dyskutowanie. Ja, czyli Misia nic nie mówiłam, bo i tak mnie nikt nie słuchał. Mikuś wreszcie powiedział, że najlepsza jest wycieczka w nieznane. Wszyscy się ucieszyli z tego pomysłu i ułożyliśmy plan.

Jaki to był plan ? Dowiecie się już za tydzień. Tymczasem pomóżcie Mikusiowi wybrać rzeczy niezbędne na wyciecze.

Plan Wycieczki w nieznane:

1. Przygotować jedzenie

2. Przygotować picie

3.Przygotować ubrania

4. Przygotować sznurek i latarkę( to jest stanowczy wniosek Królika)

5. Ustawić się w kolumnie wycieczkowej

6. Iść na wycieczkę.

Wszystko udało się zgodnie z planem aż do ostatniego punktu. Ostatni punkt musieliśmy przełożyć na jutro, bo już się zrobił wieczór.

Wycieczka

Królik obudził się pierwszy. Słońce mocno świeciło i świergotały wróble.

- Zaiste – powiedział Królik do siebie- piękny dzień na wycieczkę. Tylko dlaczego wszyscy jeszcze śpią?

- Ja nie śpię – szepnęła Misia cichutko. – Tylko mam oczy zamknięte, bo mi się jeszcze trochę śni sen o truskaweczkach...Króliku, czy my musimy iść na tą wycieczkę?

- Tak!- odparł Królik stanowczo.- Bo to jest dobre dla zdrowia.

- Aha! – zgodziła się Misia potulnie.- No, to wstaję.

Westchnęła i otworzyła oczka. Sen o truskaweczkach odfrunął w nieznane. Misia podskoczyła dwa razy, roztrzepał szykować się do drogi. Mikuś i Miksiuś już też się przeciągali w swoich łóżeczkach.

-Pobudka, pobudka! – wołał Królik i robił dużo zamieszania.

Postanowili wyruszyć bezzwłocznie, jak to określił Królik i śniadanie zjeść w drodze. Królik szedł pierwszy, bo miał dobrą orientację w terenie.

- To jest moja rola- powiedział.- Orientować się w terenie. Jestem waszym przewodnikiem. Każdy musi mieć swoją rolę.

Miksiuś szedł drugi i miał rolę „zabawiacza”. Niósł gitarę i podśpiewywał do marszu. Za nim szedł Mikuś z dużym plecakiem, w którym były przygotowane poprzedniego dnia zapasy. Mikuś miał rolę „zaopatrzeniowca”. Misia w czerwonym bereciku szła na końcu. W torebce niosła latarkę, sznurek, dwa koraliki, grzebyk, nadgryziony herbatnik, chusteczkę trochę zużytą, zasuszoną różę, tabletki na morską chorobę, kamyk na szczęście i ołówek. Misia miała przydzieloną rolę ”upiększacza”. Była z niej (z tej roli) bardzo dumna. Szła podskakując i podśpiewując „tra la la, Mikusie dwa”. Szybko jednak się zmęczyła i spociła. Najchętniej usiadłaby i odpoczęła, ale plecy Mikusia oddalały się nieubłaganie. Wkrótce też zaczęły boleć ją nóżki , a rączki od dźwigania torby pełne były odcisków. Berecik zsunął jej się na spocone czoło i zasłonił jedno oko.

- Wcale nie lubię wycieczek! – krzyknęła rozzłoszczona i wpadła na plecy Mikusia, który zatrzymał się przed chwilą, bo Królik właśnie zarządził postój.

Mikuś też był zmęczony. Usiadł obok swojego plecaka i nic nie mówił. Królik biegał dookoła i zachwycał się;

- Patrzcie, patrzcie! Jeszcze tego nie widzieliście! Rozglądajcie się! Zapamiętujcie!

Mikuś rozglądał się niemrawo. Nic ciekawego nie było widać. Doszli do Pierwszej Nogi Biurka. Pod biurkiem było dosyć ciemno i pachniało kurzem. Za nogą leżał na brzuchu zielony, plastikowy żołnierzyk z karabinem. Leżał już chyba od dość dawna, bo warstwa kurzu na jego plecach tworzyła puszysty, szary meszek.

- Ojej!- przestraszyła się Misia. – Czy on nie żyje?

-Nie!- prychnął pogardliwie Królik.-On jest już nieprawdziwy. Zgubił się i jest z a p o m n i a n y.

- Ojej! –zmartwiła się tym razem Misia. – To może go uratujmy?

-Jak to, przecież idziemy na wycieczkę!?- Królik wcale nie był zadowolony z tego pomysłu. Jego nóżki przystosowane do kicania jeszcze wcale się nie zmęczyły i Królik zupełnie nieoczekiwanie dla siebie znajdował uciechę w wędrowaniu.

- Na wycieczkę już doszliśmy- włączył się nagle do rozmowy Miksiuś. _ Teraz organizujemy Akcję Ratunkową!

Tak, tak! Akcja Ratunkowa! To był o wiele lepszy pomysł!

We wszystkich wstąpiły nowe siły. Mikuś powiedział, że najpierw muszą zjeść , bo od tego się lepiej myśli. Zjedli więc zapasy z plecaka . Misi najbardziej smakowały pierniczki, Królikowi pieczone jabłka, a Miksiusiowi orzeszki. Następnie wyciągnięto sznurek i latarkę, przy czym Królik triumfalnie krzyknął:

- A nie mówiłem, że się przyda!

Misia dodała jeszcze swoją trochę napoczętą chusteczkę i tabletki na morską chorobę. Co do tabletek, to Królik zaznaczył, że nie przydadzą się na nic, bo żołnierz jest z piechoty i na żadną morska chorobę nie choruje na pewno.

Kiedy oświetlono teren diałania, okazało się, że żołnierz jest w bardzo dobrym stanie i po starannym wytarciu chusteczką wyglądał prawie jak nowy.

- Piękny jest!- westchnęła roztkliwiona Misia.

- No!- potwierdził Królik.-Zielony, jak świeża sałatka!

- Ma fajny karabin!- zachwycił się Miksiuś.

Mikuś nic nie mówił. Myślał, jak przetransportować żołnierza do domu.

- Zrobimy sanki z plecaka i pociągniemy, ja i Miksiuś. Królik będzie nam oświetlał drogę, a ty Misiu pilnuj, żeby żołnierz nie spadł!

Mikuś nieoczekiwanie dla wszystkich przejął dowództwo. Nikt nie protestował.

Ruszyli w drogę powrotną. Żołnierz nie był ciężki i Mikuś z Miksiusiem maszerowali raźno. Misia dreptała z tyłu. Zdjęła swój czerwony berecik i okryła nim żołnierza, który wydawał się zmarznięty na kość. Droga powrotna wcale nie wydawała się długa ani trudna. Wszyscy śpieszyli się, żeby uratować żołnierza.

- Chyba wolę Wyprawy Ratunkowe niż zwykłe wycieczki!- wysapała Misia.

- Co mówisz? – nie usłyszał Mikuś.

Zatrzymał się i odwrócił głowę. Misia w rozpędzie potknęła się o plecak, który nagle wpadł jej pod nogi i jak długa przewróciła się na żołnierza. Żołnierz podskoczył nagle, jakby go prąd poraził i stanął na baczność. Mrugał oczami i ściskał w garści swój karabin.

- Stój! Kto idzie?! Hasło! Stój, bo strzelam! Ręce do góry!

- O matko!- pisnęła Misia i schowała się za plecak.

Mikuś podniósł drżące łapki do góry. Miksiuś prychnął niecierpliwie:

- Cicho bądź i opuść ten karabin! Straszysz mi przyjaciół!

- Co się stało? Gdzie ja jestem?- żołnierz opuścił karabin i przyglądał się trzem postaciom o żółtych pyszczkach i błękitnych uszkach. Z daleka kicał w ich stronę Królik, który się trochę rozpędził i nie zauważył, że nikt za nim nie idzie.

- Jesteśmy w drodze do domu- odparł uroczyście Mikuś.- Myśmy cię u r a t o w a l i!

- Czy ja byłem poległy?- zatrwożył się żołnierz.

- No...- zawahał się Mikuś.- Byłeś raczej z a g u b i o n y.

- Ale to dobrze, że się ocknąłeś, bo już nie musimy cię ciągnąć!- klasnął w ręce Miksiuś. – A gdzie Misia?

- Tutaj jestem!- pisnęła Misia zza plecaka. Trochę się jeszcze bała i wstydziła, że upadła na żołnierza. – Czy on się na mnie nie gniewa?

- Skądże znowu, proszę pani!- zasalutował żołnierz.- Jak widać, dobrze mi zrobiła ta kuracja wstrząsowa!

Misia Zrobiła się czerwona, jak jej własny berecik. Trochę z radości, a trochę z zawstydzenia.

- No- powiedział filozoficznie Królik- nie ma tego złego, co by na nogi nie stanęło.

- To nie tak chyba było- odezwał się niepewnie Mikuś. Ale Królik już pokicał do przodu wołając:

- Chodźcie, chodźcie! Już widzę naszą półkę...!

O wycieczce, która przekształciła się w Wyprawę Ratunkową opowiadano sobie jeszcze długo przy różnych okazjach, szczególnie na podwieczorkach u lalek. Lalki były ciągle spragnione szczegółów tej historii i dopytywały o wszystko. Interesował je też los żołnierza, który po krótkim odpoczynku u Kena i Barbie wrócił do armii. Królik, Miksiuś, Misia i szczególnie Mikuś mieli już dosyć tego gadania i zaczęli myśleć nad zorganizowaniem jakiegoś nowego Zdarzenia.

Wtedy właśnie pojawił się wśród nich BANAN.

O BANANIE ciąg dalszy nastąpi za tydzień.



wtorek, 2 marca 2010

Kosmetyki










Słowo "kosmetyki" poznałam chyba dość późno. W naszym jednoizbowym mieszkaniu na Wojska Polskiego w "dziale" kosmetyki mogłabym postawić szare mydło (wcale nie było szare, tylko jasnobrązowe) i krem Nivea w jakże charakterystycznym, niezmiennie niebiesko - białym, płaskim pudełeczku. Krem Nivea używany był w rozmaitych okolicznościach, zimą i latem. Nie pamiętam, czy była w domu pasta do zębów. Ja NA PEWNO nie myłam zębów, gdzieś do 12-13 roku życia myślę... Pasta do zębów nazywała się pewnie po prostu PASTA DO ZĘBÓW, była biała i miała ostry, miętowy smak (kiedy w stanie wojennym dostaliśmy w zagranicznej paczce pastę, czerwono-biało-niebieskie paski wydobywające się z tubki wyglądały jak czarodziejska sztuczka)
Szare mydło zostawiało szary osad na misce i na włosach.
Trzeba je było koniecznie płukać wodą z octem. Czasami zjawiało się mydło "Biały jeleń", które rzeczywiście było trochę jaśniejsze i lepiej pachniało. Szampony "Brzozowy" i "Pokrzywowy "(w szklanej butelce) pojawiły się pewnie w latach 70-tych.
Tata używał oprócz my
dła do mycia, mydło do golenia, taki mydlany walec. Namydlał nim sfatygowany pędzel z końskiego włosia. Na długim pasie wiszącym na szafie naostrzał brzytwę i skrobał sobie brodę. Potem stał się bardzo nowoczesny, bo kupił sobie maszynkę na żyletkę. Woda po goleniu "Przemysławka" też zjawiła się dużo później.
Najwięcej kosmetyków miała mama. Sypki puder, stojący latami w płaskim porcelanowym puzderku na toaletce. Na pokrywce namalowany był jakiś sielski obrazek, być może pastereczka z owczarzem:)) Lubiłam odkrywać puder i wąchać. Pachniał słodko i wytwornie. Poza tym mama miała jeszcze szminkę czerwoną, marki Lechia, w czarnej plastikow
ej oprawce i zawsze te same perfumy "Być może..." w malutkiej, smukłej buteleczce. Czasami zdarzały się jeszcze inne wody toaletowe, kupowałam je mamie na dzień matki, najczęściej o zapachu konwalii.
Kiedy wpisywałam tytuł tego posta zrobiłam śmieszny błąd i napisałam "kiosmetyki". Ale w sumie tak właśnie było, to były takie kioskowe kosmetyki. Kupowane najczęściej w budce "Ruchu" po drugiej stronie ulicy.
Jeżeli chodzi o tzw. chemię gospodarczą, królowała soda do zmiękczania wody przy zmywaniu naczyń, czyli "statków". Bardziej zabrudzone garnki szorowało się popiołem z paleniska.
Do prania służyło mydło i
płatki mydlane. Okna najlepiej myło się denaturatem.
Moje pierwsze kosmetyki były podarunkiem od Iwonki. Miałam 14 lub 15 lat. Dostałam niebieski cień do powiek i czarny tusz w podłużnym pudełeczku. Cień nakładało się palcem, a tusz malutką szczoteczką, na którą się pluło trochę, żeby zwilżyć nią twardą sztabkę tuszu. Oczywiście w założeniu należało ją zwilżać wodą, jednak nie sądzę, by ktoś sobie tak życie utrudniał:)
Jeżeli chodzi o kolor cienia, to nie było zbyt wielkiego wyboru w handlu. Zielony i niebieski, przy czym niebieski wyraź
nie przodował.
Używałam też spirytusu salicyl
owego na moje pryszcze.
Pierwszy krem do twarzy? Nie pamiętam, kiedy. Pierwszy dezodorant, pierwsza pomadka, pierwszy puder???? Nie pamiętam!!!! Kupowanie kosmetyków zawsze mnie stresowało, bo się na nich nie znałam.
W czasie stanu wojennego, gdy wszystko się zdobywało, takie specjały, jak szampon "Zielone jabłuszko", mydło "Fa" albo "Palmolive", płyn do kąpieli czy rzeczona
pasta do zębów w kolorowe paski, były bardzo cenionymi prezentami, na przykład na gwiazdkę.
A teraz? Pełne półki w sklepach i w łazienkach, dziesiątki firm kosmetycznych, setki reklam, płyny do mycia dobre i lepsze, zwykłe proszki do prania i cudownie wypierające ... przede wszystkim kieszenie:)
A czy to dobrze czy to źle??? Cóż... Byle nie dać się zwariować.