czwartek, 26 sierpnia 2010

Szczyrk po raz pierwszy

Opalam się na Klimczoku...





Adres w Szczyrku znaleźliśmy przez stronę internetową. Zachęciły mnie zdjęcia licznych kotów:)
Pojechaliśmy przez Biels
ko. Połączenie było wyśmienite. Wysiedliśmy na przystanku Szczyrk Wodospad. Padało. Na mokrych chodnikach pełno było ślimaków. Pełzały w różne strony. Przez mostek nad szerokim strumieniem doszliśmy do małego domu z kwiatami w kolorowych donicach na ganku. Gospodyni przemiła.
W pokoju powitał nas piękny, rudy syjamczyk. Easter. Bo przybłąkał się w Wielkanoc:)
Poza tym był jeszcze Duduś, Ecik vel Edzik i wielki, miśkowaty
chow-chow Czaruś.
Znowu padało. Następnego dnia i następnego. W niedzielę też. Lało.
W poniedziałek w Bielsku też. I było zimno.
Cały czas chodziliśmy. Zakładaliśmy kurtki i plastikowe peleryny. Andrzej ciągle swoją niebieską, ja zieloną, bo żółta się podarła.
We wtorek pojechaliśmy wyciągiem na Skrzyczne. Mniej więcej w połowie trasy zaczęłam szczękać zębami. Z ust ulatywała para. W
schroniskowym sklepiku nabyliśmy...męskie kalesony, które wdziałam pod spodnie. W telewizji podali wiadomość, że na Kasprowym spadł śnieg i dzieci lepią bałwana!!!! Był 9-ty sierpnia!
Potem było lepiej. W kolejnych dniach coraz cieplej. Powietrze zrobiło się przezroczyste i napawaliśmy się widokami.
Na zielonych zboczach rozrzucone domki, jak z klocków Lego.
Góry porośnięte lasami, jak zieloną sierścią.
Długie cienie w zachodzącym słońcu.
Wijące się ścieżki, drogi i szosy.
Czerwień buków.
Zielone sosny strzelające w błękitne niebo.
Ostatnia wycieczka była długa. Poszliśmy przez Karkoszczonkę na Błat
nią i potem przez Klimczok w dół do Szczyrku. W sumie byliśmy w trasie 10 godzin. To była piękna niedziela!
W drodze powrotnej, w kupionym w Bielsku chińskim ciasteczku znalazłam wróżbę:

Umiesz rozpalić swoje wnętrze, a dzięki temu oświetlić otoczenie.
Idziesz jasną drogą prowadzącą do szczęścia.

I oby tak dalej!
My na Błatniej

sobota, 21 sierpnia 2010

...trzy, może nawet cztery dni!

Przełęcz między Kopami.










Może nawet dwa tygodnie:)
Chyba mieliśmy niedosyt Tatr. W następnym roku pojechaliśmy do tej samej kwatery. Dostaliśmy inny pokój, ale też duży i też z tarasem. Pusia nie było. Nie wiem, gdzie się podział.
Może przez ten inny pokój, może przez brak kota, może przez pogodę nie najcieplejszą, niebo ciągle z podejrzanymi chmurami, dość, że nie mogłam się osadzić dobrze w tym urlopie. Dopadały mnie różne niepokoje i dolegliwości. Huśtawki nastrojów. Ponure myśli...
Chodziliśmy jednak ciągle. Postanowiłam ponowić "atak" na Kopę. Poszliśmy znowu przez Małą Łąkę. Na Przełęczy Kondrackiej ... zaczęło grzmieć! Cholera!!! Zeszliśmy do schroniska na Hali Kondrackiej. W środku był taki tłum, że nie było czym oddychać. Burza sobie poszła, więc założyliśmy swoje cudne, kolorowe peleryny, Andrzej niebieską, a ja żółtą i poszliśmy w dół. Kiedy doszliśmy do domu, burza wróciła.
Zapisy z kolejnych dni:
13.07.wtorek: "...padało..."
14.07. środa: "...lało od rana..."
16.07. piątek:"...zachmurzyło się bardzo..."
18.07. niedziela: "...deszcz zaczął znowu padać, potem lać, potem burza wróciła..."
19.07. poniedziałek:"...pojechaliśmy do Zakopanego i na Krupówkach zaczęło grzmieć..."
20.07. wtorek:"...ledwie zdążyliśmy przed deszczem, lało jak z cebra, grzmiało..."
21.07. środa:"...gdy minęliśmy Lejową Dolinę, zaczęło padać... coraz bardziej... i grzmieć! W ulewie, z wodą w butach i w rękawach, dopadliśmy restauracji w Dolinie Białego... Potem lało i lało, pioruny waliły jak szalone... "(tego dnia w Tatrach pioruny poraziły 7 osób)
23.07. piątek: "... od rana, mgła,
MGŁA!!!..."
24.07. sobota: "...STRASZNIE GORĄCO!!!..." (to był dzień powrotu:)))
Teraz, po sześciu latach, te trudne momenty i zachmurzone niebo zatarły się w pamięci. Pamiętam różne miłe chwile i piękne, oszałamiające widoki.
Wspaniałe zapachy żywicy i ciętego drewna. Koszonego siana.
Siwe mgły podnoszące się z dolin.
Ożywczy chłód górskich potoków.
Wielkie, słodkie maliny zrywane na szlakach.
Pyszne szarlotki jadane w schroniskach.
Herbata z cytryną, pyszna niebiańsko po spoconej wspinaczce.
Obiady jedzone w regionalnych restauracjach.
W "Gazdowej Kuźni" na Krupówkach spadła mi na plecy.. polna mysz. Zapytana o nią kelnerka zakrzyknęła:
" A to przecholery! Chowają się tu przed deszczem!!"
Rzuciłam przecholerom trochę okruszków pod stół:)
W Krakowie poszliśmy na Kazimierz. Pierwszy raz tam byłam. Zachwyciły mnie galerie w starych mieszkaniach, puby w suterenach, kawiarnie pełne akcesoriów z zeszłego stulecia. Meble z lat międzywojennych. Drewniane okiennice. Pelargonie w skrzynkach. Trochę krzywo, trochę brudno. Na rynku targ staroci. Wycieczka młodych Żydów w myckach. Starzy Żydzi z pejsami. Stare napisy. Nowe ceny...
Ciągnie mnie znowu do Zakopanego:)


poniedziałek, 16 sierpnia 2010

W Zakopanem, w Zakopanem...



Na szczytach Tatr... Kasprowy








No dobrze, niech już będzie to Zakopane! Mój mąż się zgodził. Zdobył adres. Pojechaliśmy przez Kraków. Dostaliśmy wielki pokój z trzema łóżkami i wielkim tarasem. W pokoju przywitał nas...wielki, rudy kot.. Pusio. Pusio przychodził rano przez balkon i głośno mruczał, domagając się pieszczot.
Tatry, to całkiem inne góry. Inne powietrze. Inne zapachy. Inne widoki.
W dolinach upalnie, na szczytach śnieg. Gdy słońce chowało się za chmury, robiło się chłodno. Na przemian ubierałam się i pociłam. Wychodziliśmy rano, wracaliśmy na kolację. Strasznie bolały mnie nogi!
Zapis z pamiętnika:" Nie nadaję się na chodzenie po Tatrach(!). Konkretnie, nie nadaję się na schodzenie". Schodzenie było, jak tortura. Bolały mnie stopy, kolana i łydki. I uda. Dopóki nie odkryłam, że najlepiej schodzić na ugiętych nogach.
Mimo to chodziliśmy dużo. Dolina Pięciu Stawów, Kasprowy, Gęsia Szyja, przełęcz pod Kopą Kondracką, Przysłop Miętusi, Strążyska, Chochołowska....
Oczywiście Krupówki! Na Krupówkach gęsto. Górale z owieczkami, z psem do fotografowania. Biały niedźwiedź. Facet puszczający bańki mydlane. Mimowie. Srebrny Człowiek. Żywe reklamy. Dorożki zaprzężone w wystrojone koniki. Stragany. Wielki, dmuchany zamek dla dzieci. Mini petardy rzucane obficie pod nogi przez niegrzecznych chłopców. Kolorowy, przelewający się leniwie, tłum.
Pogoda była niezła. Trochę padało, ale właściwie chodziliśmy codziennie. 13-go sierpnia obudziłam się w świetnej kondycji. Postanowiłam, że pójdziemy na Kopę Kondracką. Poszliśmy Doliną Małej Łąki. Lekko wiało. Strumyki ciurkały. Na liliowo kwitło jakieś zielsko. Z jakiegoś powodu coraz bardziej się ociągałam. A może by tak jednak zrezygnować? Może skręcić w bok do czarnego szlaku i dać sobie spokój?...
Zatrzymaliśmy się na drugie śniadanie. Grupka starszych pań w adidasach rozważała głośno, czy nie wybrać by się na Czerwone Wierchy! Poczułam się , jak koń dźgnięty ostrogą. O, nie! Idę na Kondratową! Na dodatek po drodze minęła nas lekkim krokiem młodziutka zakonnica w ... sandałach!
Poszliśmy w górę. Miejscami było ostro stromo. Dookoła skały. Nagle, dosłownie, spadł grom z jasnego nieba! Grzmotnęło tak, że aż przykucnęłam. Nogi mi się trzęsły. Zaczęło padać. Niedaleko jakieś dziecko rozpłakało się. Zdezorientowani turyści rozglądali się bezradnie. Do Przełęczy było niedaleko. Nikt nie zawracał z drogi, nie szedł w dół, tak jak nakazują zasady zachowania się w górach podczas burzy. Niektórzy w ogóle się nie zatrzymali, szli w kierunku szczytu. Przytuliliśmy się do jakiejś skały, obok matki z dwójką dzieci. A potem dowiedziałam się, że do skały też nie wolno. Każdy błysk i grzmot paraliżował mnie, chociaż jak się je widzi i słyszy, to i tak już po wszystkim. Nie w nas strzeliło;)
Kiedy ucichło, poszliśmy na przełęcz. Pełno tam było ludzi, wyglądali na beztroskich, niektórzy szli w kierunku Kopy. Andrzej powiedział: - 40 minut. W oddali zagruchał grzmot. Zdecydowanie ruszyłam w dół. Po drodze mijaliśmy tłumy walące na Giewont. Z dziećmi, z psami, w sandałkach i w klapkach...
Co roku w tym rejonie kilka osób zostaje porażonych. Nawet śmiertelnie. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś się stosował w czasie burzy do obowiązujących zasad, np. kucał albo szukał jakiegoś izolatora, żeby na nim stanąć. Schodził drobnym krokiem w dół, pilnował, żeby nie iść w dużej grupie... Ludzie rozkładają parasole, biegną, stają pod drzewami albo w niszach skalnych, tłoczą w miejscach dających jakąś ochronę przed deszczem.
Na Kopę Kondracką do tej pory nie weszłam.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Jaszczurówka, a właściwie Chłabówka...

Chłabówka


Po zwyczajowych dyskusjach, czy nad morze, czy w góry, przypomniała mi się nagle mała miejscowość na trasie z Murzasichla do Zakopanego, Jaszczurówka. Prawdopodobnie ze względu na nazwę:)
Zakopane jawiło nam się jako miejsce, gdzie namolni górale wciskają turystom kierpce i oscypki. Chcieliśmy być z dala od zapchanych Krupówek. Pojechaliśmy w ciemno. Oczywiście już na dworcu w Zakopanem kłuły nas w oczy tabliczki "wolne pokoje", ale obraliśmy kurs na Jaszczurówkę. Maszerowaliśmy dzielnie z naszymi wypchanymi plecakami, trochę po szosie, trochę przez cudze łąki.
W Jaszczurówce nie było wolnych pokoi!

Od domu do domu oddalaliśmy się od głównej szosy. Wreszcie ktoś nam pokazał gospodarstwo z nowo wybudowanym domem, calutkim przeznaczonym do wynajęcia. W środku panował jeszcze zapach świeżego tynku. Pokój był spory, miał własną łazienkę, dwa duże łóżka ze świeżutką pościelą i widok na pasące się kozy.
Szybko okazało się, że pobyt z daleka od centrum ma wady. Musieliśmy dochodzić duży kawał do szosy, a potem liczyć na szczęście, że podjedzie jakiś autobus, albo maszerować pieszo ze 40 minut, żeby dostać się do miasta. Albo chociaż do busów jadących do Kuźnic.
Z początku byliśmy pełni zapału. Poszliśmy najpierw na Kopieniec Wielki i zeszliśmy do Toporowej Cyrhli. Następnego dnia chciałam przypomnieć sobie szlak Doliną Suchej Wody na Halę Gąsienicową. Ponad dwadzieścia lat temu szłam nim z Bogusią i
Włodkiem. To było moje pierwsze zetknięcie z Tatrami.
Mniej więcej po godzinie zaczęło kropić. Potem grzmieć. Do schroniska Murowaniec doszłam już zmoknięta jak kura. W deszczu, głodni i rozzłoszczeni zeszliśmy do Kuźnic. Zjedliśmy coś byle jakiego w barze. Do domu wróciliśmy taksówką!
I tak już było codziennie. Wychodziliśmy ze słońcem, na trasie zaczynało się chmurzyc, padać albo grzmieć.
Zakopane w deszczu. Dziesiątki ludzi w kolorowych, plastikowych pelery
nach wyglądały jak przerośnięte krasnale.
Nosal w deszczu i we mgle.
Bukowina z ulewą i burzą.
Droga na Ornak w mżawce.
Droga pod Reglami z ostrą burzą.
Ostatniego dnia przyplątało mi się zapalenie pęcherza i siedziałam w domu pijąc litry wody min
eralnej. Byłam nieszczęśliwa.
Gdy pociąg ruszał z dworca w Krakowie w kierunku Łodzi, pomyślałam, że nigdy więcej...
Rok później postanowiliśmy jechać do...Zako
panego.

A cóż to za potwór w tej mgle...?

niedziela, 8 sierpnia 2010

Szklarska Poręba

Ruszamy z posad bryłę świata...









W Szklarskiej Porębie zamieszkaliśmy na dalekiej od centrum ulicy Górnej. Warunki tam były świetne. Mieliśmy duży pokój, do dyspozycji kuchnię i łazienkę, tylko dla siebie. Od czasu do czasu spotykaliśmy na podwórku piękną kocicę o imieniu Krysia. Uprzejmie dawała się głaskać. Do centrum musieliśmy iść poboczem szosy ze trzy kilometry. No, ale p0ojechaliśmy przecież tam po to, żeby spacerować:)
Spacerowaliśmy po okolicy bliższej i dalszej. Na Zakręcie Śmierci z nostalgią przypomniałam sobie dawne czasy prewentorium w Staniszowie. Wdrapałam się na skałę, żeby mieć zdjęcie w tym samym miejscu, co kiedyś. I kupiłam sobie bransoletkę z żółtych kuleczek (podobno cytrynu, chociaż wątpię!).
Weszliśmy na Szrenicę i na Chojnik. Tak samo, jak kiedyś zasapałam się okrutnie przy wchodzeniu. I tak samo jak kiedyś było tam dużo ludzi. Za dużo.
Zrobiliśmy sobie zdjęcia przy wodospadzie Kamieńczyka. Tam też było za dużo ludzi.
Do Piechowic doszliśmy na pizzę.
Zrobiliśmy wycieczkę do Jeleniej Góry.
Poszliśmy do muzeum. I na wystawę minerałów.
Często padało. To nam trochę psuło
humory. Drogi po deszczu były błotniste i śliskie. Gryzły komary. Myślałam: "już chyba mam dosyć tych gór".
W nast
ępnym roku pojechaliśmy w Tatry.