niedziela, 17 października 2010

Remont














Miałam pisać dalej o gastronomicznych przygodach... Jakoś mi przeszło. Zastanawiam się, czy właśnie się skończyła moja "niekończąca się opowieść..."?

W domu remont. I przypomniało mi się, jakie to remonty drzewiej bywały...:)
W małym mieszkaniu na Wojska Polskiego malowane było co najmniej dwa razy. Część rzeczy wyniesione było na korytarz, pół piętra wyżej, na schody wiodące na strych. Wszyscy tak robili. Czy rodzice obawiali się, że coś nam ukradną? Nie wiem. Może honor złodziejski zakazywał kraść "swoim":) Resztę gratów zsuwali na środek pokoju i przykrywali szmatami. Przypuszczam, że folie malarskie były nieznane:)
Na pewno jedną noc przespałam na tym korytarzu. Jeszcze teraz umiem sobie przypomnieć charakterystyczny zapach kurzu i lęk przed zaśnięciem. Otwierałam oczy, żeby kontrolować sytuację. Za małym oknem na schodach widziałam granatowe niebo z gwiazdami. Na pewno było lato.

Pan Zdzisiek, w okresach niepicia, był sprawnym malarzem. Sufit na biało. Ściany zielone. Na to kładziony wałkiem wzorek w innym kolorze. Albo dwóch. Na przykład brązowy i srebrny. Potem tata malował okna. Od strony mieszkania na biało. Od ulicy na brązowo, albo mahoń. Na końcu podłogę. Jakoś chyba na raty musiał to robić, bo przecież pełno mebli było w środku. Na samym końcu malował kawałek pod drzwiami i kładł kawałek deseczki, po której wychodziliśmy z mieszkania. Podłogę też malował na mahoń. Czasem jasny mahoń.
Farby śmierdziały, kręciły w nosie. Zapach olejnych nawet lubiłam. Mokry tynk cuchnął okropnie. Potem trzeba było sprzątać. Nie pamiętam swojego czynnego udziału w tych zajęciach.
Jeden remont odbył się, gdy wyjechałam na kolonie letnie do Grotnik. Po powrocie zastałam inne mieszkanie! Zniknęło jedno łóżko, dostałam fotel do spania, a Jurek wersalkę.

W nowym mieszkaniu, w blokach, nie trzeba było malować podłóg. Paskudne płytki PCV przykryliśmy sznurkowymi dywanami. Zapanowała moda na białe ściany. Na kafelki i terakotę rodziców nie było stać. W kuchni na podłodze położyli lenteks. Wszechobecne rury przyjęli z dobrodziejstwem inwentarza i pozasłaniali, gdzie się dało zasłonkami. I tak było cudnie!
W naszym nowym, małżeńskim mieszkaniu na Chojnach odpadł problem podłóg. Tak nam się przynajmniej wydawało. We wszystkich pokojach leżała buraczkowa wykładzina dywanowa. Przyklejona bezpośrednio na beton. W przedpokoju i w kuchni szaro - maziate płytki PCV. W toalecie i w łazience goły beton.
Ściany malowaliśmy sami. We wszystkich pokojach chyba na beżowo. BE- żowo. A raczej w beżowe łaty, które wylazły po wyschnięciu. Ściany były nierówne i chropawe, a sufit z wielkim uskokiem na łączeniu płyt. O żadnej gładzi nie słyszeliśmy, pewnie zresztą nie byłoby nas stać na nią. Przedpokój pomalowaliśmy na trawiasty zielony kolor. Do dziś mam uraz do zielonych ścian:)
Nie mieliśmy pieniędzy na glazurę ani inne bajery, nie wspominając już o tym, że takie luksusy trzeba było zdobyć, wystać, dać za nie łapówkę, albo kupić w Peweksie. Za dolary albo bony. Kupiliśmy kilkanaście kafelków, żeby położyć nad wanną w celu uszczelnienia dziury przy ścianie. To był cały luksus. Wanna z przodu zasłonięta była kawałem grubej płyty pilśniowej.
W kiblu na ścianie powiesiliśmy plastikowa półkę. Na drugiej, małą szafeczkę którą odziedziczyliśmy po Andrzeja siostrze. Im służyła za apteczkę. Na drzwiczkach miała przymocowane lusterko. Razem z mini umywalką tworzyła w luksusowe wyposażenie!
Czas PRAWDZIWYCH remontów miał dopiero nadejść.


niedziela, 10 października 2010

Podróże gastronomiczne...


Restauracja
w Jaworkach
1994r.



Mogę śmiało powiedzieć, że "bywać" w rozmaitych knajpach, restauracjach, kawiarniach, pubach i innych placówkach zbiorowego żywienia zaczęłam dopiero z Andrzejem. Wcześniej zaliczałam ewentualnie bary mleczne.
Naszą pierwszą randkę odbyliśmy w restauracji "Pod kurantem" na łódzkim Placu Wolności. Jedliśmy w
uzetki...
Kiedy przyszedł czas na podróże z dziećmi
i "wyrośliśmy" już z żywienia wczasowego, czyli zorganizowanego, założyliśmy od razu, że nie będziemy się zajmować gotowaniem na naszych urlopach. Żadnego wożenia weków, zupek w proszkach, żadnych konserw. Na obiady chodziliśmy do restauracji, albo jadaliśmy w schroniskach, jeżeli akurat byliśmy na szlaku.
Bywanie w restauracji, to niezwykle ci
ekawe doświadczenie.
Najpierw trzeba się zdecydować na lokal (jeśli jest wybór). Ja prefe
rowałam zawsze jasne, przestronne, z ciekawą aranżacją, wnętrza. Dzieciom podobały się takie, w których było trochę tajemniczo, ale najważniejsze było to, żeby było szybko podane:)
Mąż szukał miejsc dla
niepalących. Wcześniej studiował jadłospis i bywało, że wychodziliśmy, gdy nic ciekawego do jedzenia nie znalazł.
Niektóre miejsca zapad
ły nam w pamięć.
W Krościenku restauracja U Walusia, z regionalną kuchnią i góralskim wystrojem.
Bar Miza, gdzie podawali drinki o bardzo wyszukanych nazwach (śrubokręt!) i gdzie siadywało się na wysokich, barowych stołkach.
W Jaworkach, pod Wysoką, restauracja z płonącym w środku ogniskiem, wokół którego stały stołki "owieczki".
W Zawoi restauracja Relaks (a może Stylowa, lub Staropolska... nie pamiętam) z wystrojem żywcem przeniesiony
m z czasów PRL - paprotki w doniczkach, ceratowe obrusy, w menu schab z kapustą i kotlet mielony z buraczkami. Wszystko podane na charakterystycznej zastawie z białego porcelitu z niebieskim szlaczkiem i napisem "Społem".
W Krynicy kawiarnia "Julianka", gdzie zjedliśmy ciasto nazwane Panorama, która to Panoramę Kasia ulubiła sobie szczególnie i kazała mi ją piec przy różnych szczególnych okazjach. Panorama była rodzajem torcika z ciemnego i jasnego ciasta przełożonego kremem.

Milówka.
Przy barze
w Beskidzie









W Milówce nasza ulu
biona restauracja Beskid, w której królowała pani Danusia. Dyskretnie podsuwała nam kartę dań razem z ciekawostkami na temat jej restauracji. Beskid miał długą historię, okraszoną wizytami znamienitych gości - aktorów, polityków, piosenkarzy.
Na parapecie często drzemał stary kocur. Dzieci chętnie zatrzymywały się, w przedsionku , żeby pograć w grę z nieprzewidywalną kulką...:)
Stali bywalcy, do których szybko nas zaliczyła, dostaw
ali rabat. Na pożegnanie pani Danusia zafundowała nam osławiony koniaczek...
Beskid rozrósł się i zamienił w przyzwoity hotel. Pani Danusia niezmiennie przesyła mi pozdrowienia, ilekroć Andrzej zawita do jej restauracji w czasie górskich wędrówek.
W okolicach Milówki, w Lalikach zaliczyliśmy fajny bar z bilardem. A na Przełęczy Koniakowskiej zatrzymaliśmy się w barze Koronka. Zatrzymaliśmy się tylko na chwilę, po to żeby
się czegoś napić. Jadnak bar Koronka zapamiętaliśmy, głównie za sprawą jednego przystojnego, długowłosego młodzieńca z mapą... Myślę, że najcieplej wspomina go nasza córka:)
W Wiśle chadzaliśmy do restauracji w rynku. Nazywała się Dom Zdrojowy i znaliśmy ją już z prozy Jerzego Pilcha:)
W Domu Zdrojowym kelnerował szczupły młodzieniec, który ładnie się uśmiechał do Kasi. Jadaliśmy tam rosół z żółtym makaronem. Przed restauracją kupowaliśmy kukurydzę, podawaną z masłem i solą.
Należy dodać jeszcze do tej listy schronisko na Hali Łabowskiej, gdzie można było zamówić NSW, czyli Naleśniki z Serem i Wszystkim (jagodami, bitą śmietaną i syropem czekoladowym).
Jagody zbierane na okolicznej polanie pachniały bosko. Z kuchni dobiegał zazwyczaj zapach zalewajki na grzybkach. Przed schroniskiem pasła się koza, a w starych, górskich butach rosły posadzone pelargonie. Napis na ścianie stołówki głosił: "uwaga zły pies i jeszcze gorsze koty!". Psy i koty w zgodzie i całkiem pokojowym nastroju wygrzewały się na słońcu. Teraz na Hali Łabowskiej rządzi już inna ekipa. Nie wiem, z czym dają naleśniki.



Dwaj panowie
nad menu.
Knajpa
w Żywcu

środa, 6 października 2010

Koniaczek


Koniaczek w
Willa "Marta"

Szczawnica
2006r.


Koniaczek pierwszy raz wypiliśmy 10-go sierpnia 1980r.
Znaliśmy się od trzech miesięcy. Prawie...
10-tego maja byliśmy wprawdzie na tym samym ślubie, może nawet staliśmy obok siebie w kolejce do składania życzeń, ale trudno to nazwać znaniem się. Poznaliśmy się nazajutrz.
10-tego sierpnia byliśmy w cudnym Dziwnowie. Nad cudnym Bałtykiem.
Spędzaliśmy dnie na gorącej plaży, w pięknym sosnowym lesie albo na całowaniu się przy księżycu na brzegu morza.
W kolorowym barze "Kakadu" niebieskooki Andrzej wypił toast "za trzy miesiące znajomości". Zaprotestowałam. Trzy miesiące mijały następnego dnia. Więc 11-tego zaprosiłam go do "Wodnika" na kolejny koniaczek. I ciastko..
Można by napisać, że mijały lata i...
...nasza koniaczkowa tradycja przetrwała. Co roku wychylamy nasz mały, prywatny toaścik. W ciężkich czasach kupowaliśmy koniak w "Peweksie". Czasem zamiast koniaczku piliśmy wermut. Albo whisky. Albo piwo:)))
Tak naprawdę chodzi o toast i bliskość.
Kilka razy zdarzyło się, że piliśmy oddzielnie, każde tam, gdzie akurat było. Zdrówka życzyliśmy sobie przez telefon. Ale i tak zawsze byliśmy razem.
100 lat!!!!