wtorek, 27 grudnia 2011

Święta były piękne...

...powiedział mój Mąż.
I ma rację.
Było pięknie.
Inaczej niż w zeszłym roku, w szpitalu na neurochirurgii.
Inaczej, niż w 2007, gdy Dzieci krążyły między stolikami w hotelu w Scarborough.
Inaczej, niż w 2003, gdy wzywaliśmy lekarza do chorego Męża.
Inaczej, niż w 1999, gdy mój przyjaciel Lęk wysuwał swoje łapczywe pazury i trzymał mnie w domu.
Inaczej, niż w 1981, gdy pod choinkę dostaliśmy w prezencie żółty ser.
................

Było pięknie.
Choinka zielona....





















Pięknie przystrojona....



















Pod choinkę Święty podłożył prezenty, dla Małych i Dużych...













Jeśli ktoś zasłużył!



Na stole niebrzydkim...











Było jadło....











....i napitki.


















A wszystkie życzenia
czekają spełnienia!!!!






















Słodkiego, Dosiego Roku!

wtorek, 13 grudnia 2011

Dręczycielki



Dzieci mają
poczucie humoru:)















- A teraz poćwiczymy języki...- powiedziała, jak zwykle we wtorek, moja koleżanka Ania.
- Och, pani to nas zamęczy z tymi językami! - sarknął karcąco Mateusz.

Przed naszymi zajęciami odbył się koncert. Panie z filharmonii śpiewały pastorałki i kolędy, pan Teodor grał na wiolonczeli. Dowiedział się przy okazji, że jego instrument brzmi "
inniej" niż skrzypce.
Rozmawiałyśmy sobie potem z dzieciakami o tym, co im się najbardziej podobało. Pomyślałam, że zapytam o imię pana Teodora, które zawiera wdzięczną do ćwiczeń głoskę "r".
- Pamiętacie, jak miał na imię ten pan, który grał?
- Tak! - zawołała Daria, ucieszona, że nareszcie coś wie. - Wiolonczel!

No, dobrze. Ćwiczymy samogłoski. Szukamy słów na "u".
- Jaki jest Mateusz, gdy założy na siebie kurtkę?
- Ubrany!
Doskonale!
- Jaką twarz ma mama, gdy się cieszy na widok dziecka?
- Uśmiechniętą!
Brawo!
Obejmuję serdecznie Weronikę, żeby
zademonstrować słowo "ukochana".
- Jaka jest teraz Weronika?
Nie wiedzą. Podpowiadam:
-
Uk...
- Ukośna! - krzyczy triumfalnie Daria.
Jagódka opluła ze śmiechu stół.

To jeszcze nie koniec głoski "u".
- Jaka jest Jagódka, gdy wychodzi po kąpieli z łazienki?
- Uuuu....czysta! - klaszcze w ręce zadowolona z siebie Weronika.

Urocze:)



środa, 7 grudnia 2011

Nic śmiesznego
















Wczoraj w przedszkolu. Jednak nic śmiesznego się nie wydarzyło.
Dzieciaki gadały jedno przez drugie. Były podekscytowane, bo miał przyjść Mikołaj.
Uciszałyśmy je bez rezultatu. One same też się uciszały nawzajem, a raczej przekrzykiwały.
- Cisza! Cisza!
- Cisza na morzu! - krzyknęła Jagódka.
To był dobry pomysł.
- Cisza na morzu, wicher dmie, za chwilę bałwan odezwie się! A tym bałwanem będzie ten...
Zamilkły, jak zaklęte. Rysowały zawzięcie. Pomrukiwały. Ziewały. Pochrząkiwały. Pokasływały.
Wychodziły z malowankami i żegnały się z nami na migi. Papa!
Żadne się nie odezwało!
Nikt nie chciał zostać bałwanem!
W przeciwieństwie do niektórych dorosłych....

piątek, 2 grudnia 2011

Nadzieja














Nadzieja






Matką głupich.
Matką zrozpaczonych.
Matką bezradnych.
Matką oczekujących na cud.
Matką wątpiących.
Matką zmęczonych walką
Matką liczących chwile szczęśliwe.
Matką żyjących pomimo.
Matką chorych.
Matką cierpiących.
Matką towarzyszących cierpieniu.
Matką czuwających nocą.
Matką gotowych na wszystko.

Chwytamy się tej nadziei jak sopla lodu. Na chwilę.
Czekamy na czyjąś rękę silną.
Rękę Boga albo Chirurga.
A może to ta sama ręka...



wtorek, 29 listopada 2011

Jak to we wtorek




Śmiech
to zdrowie











W przedszkolu opowiadam zagadki o pojazdach.

- Jaki ptak ma skrzydła, ale nie z piórek? Bardzo wysoko wzbija się w górę.
Dzieci nie wiedzą, bo to trudna jest zagadka. Podpowiadam więc:
- I przewozi ludzi.
- Bocian!!!- cieszy się Oskar.

No, i kurczę, ma rację:):)

Ogłoszenia w witrynie sklepu :
"Kiełbasa swojska-od chłopa"
"Kaszanka ze wsi"
"Sernik wiedeński z Głowna"

Do przyszłego...

sobota, 26 listopada 2011

Superwnuczek





















Zupełnie, jak Supermen. No, bo czyż to nie jest Superczłowiek? A może Superludź? World podkreśla mi te słowa. Że niby nie ma superwnuków!
Rok temu. Był piątek. O wędrówce mojej córki od szpitala do szpitala dowiedziałam się dopiero po południu.
Była blisko, w szpitalu oddalonym od nas o dwa przystanki autobusowe. Pojechałam czy poszłam, nie pamiętam.
Na oddziale panował spokój. Pamiętam zielone ściany korytarza i półmrok pokoju.
Chodziłyśmy w te i z powrotem. Ona przystawała co jakiś czas i kucała. Albo opierała się o stolik. Oddychała. Rozwarcie było ciągle małe. "To nie może tak boleć"- powiedział lekarz w białych drewniakach. Mądrala.
W końcu poszłam sobie do domu. Ona chodziła nadal.
Około 21-szej zadzwonił Zięć i oznajmił, że zabrali ją na operacyjną. Czekałam. Bałam się. Przychodzenie na świat jest bardzo stresujące. Dla wszystkich.
Zobaczyłam ich następnego dnia. Wnuk spał. Wyglądał właśnie tak, jak na zdjęciu.
Nos-majstersztyk. Usteczka, jak marzenie. No, i uszka - po prostu arcydzieło!
Czy ktoś wie, po co są te wszystkie zakrętaski, te dzyndzelki, tajemnicze załomki? Muszą do czegoś służyć, bo po co natura zadawałaby sobie tyle trudu na ich modelowanie?
A nosek? Idealnie zadarty, dziurki jak na miarę.
Usteczka uformowane w sam raz do całowania....
Następnego dnia też tam byłam. I w poniedziałek.
Wzięłam go w ramiona. Ręce same się po prostu ułożyły i trzymałam go pewnie. Leciutkiego, jak laleczka. Otworzył oczka i popatrzył na mnie. Tak, jak lata temu jego Mama. Można wtedy zwariować na punkcie....
Jeszcze nie wie, że jestem jego babcią. Kiedy się spotykamy, obserwuje mnie uważnie. Ale pozwala brać się na ręce.
Daje mi swoją nakręcaną liszkę i czeka, aż wprawię ją w ruch.
Bawi się ze mną we wrzucanie klocków do pudełka - pozwala mi wrzucać.
Chwyta mnie za ucho, kiedy śpiewam mu kołysankę.
Kiedy łaskoczę jego stópkę, śmieje się, a w policzkach robią mu się dołki.
Bierze ode mnie biszkopcika i wcina, chrupiąc małymi, ostrymi ząbkami.
Trzyma mnie mocno za palec i robi mały chwiejny kroczek...
Po prostu, Superwnuk:)

wtorek, 22 listopada 2011

Doniesienia przedszkolne



Nikt mi nie będzie mówił,
że tam nie ma
nic ciekawego....









Nasze ulubione Przedszkole Miejskie. Grupa Zajączków.
Rozmawiamy o podróżach. Wszystkie dzieci chciałyby pojechać nad morze. Mateusz się nie wypowiada.
- Mateusz chyba chciałby pojechać do Australii!- żartuje moja koleżanka, czyli Pani Ania.
- Nie!- protestuje Mateusz. - Bo tam są niebezpieczne żwierzęta.
- Aha! Pewnie kangury.
- Nie, kangury są bezpieczne. Inne...
- Tak? A jakie?
- Tygryszy i.....
- O! I jakie jeszcze?
- Już zapomniałem.



Bawimy się w "Turka z podwórka". Pani Ania tłumaczy zasady.
- Jedno dziecko, czyli Turek siedzi tyłem. Ktoś podchodzi do niego , puka w plecy i Turek pyta....
- Kto tam?!!- krzyczy "wiedząca" Sandra.
- Dobrze. A gość odpowiada jak?
Mateusz podskakuje niecierpliwie, z ręką wysoko podniesioną.
- Ja wiem. "Pomyleniec"!!!!


Niezbadane są ścieżki dziecięcych myśli:)




sobota, 19 listopada 2011

Jestem zmęczona
















Dlaczego tydzień tylko jedną,
tylko jedną ma niedzielę?
To tak niewiele! To tak niewiele!

Zmęczony!
Jestem zmęczony!
Strasznie zmęczony!
Zmęczony!

Zmęczony!
Jestem zmęczony!
Strasznie zmęczony!
Zmęczony!

Dlaczego zawsze coś się znajdzie,
coś się znajdzie do roboty?
Nie mam ochoty! Nie mam ochoty!

Zmęczony!
Jestem zmęczony!
Strasznie zmęczony!
Zmęczony!


Pamiętacie serial "Siedem życzeń"? Bardzo go lubiłam. Głównie ze względu na czarnego kota:)
A ta piosenka, jak mantra, zawsze przypomina mi się, no właśnie, gdy jestem zmęczona.
Jestem zmęczona. I nie mam ochoty.
A roboty pod dostatkiem. Zapisywałam w piątek pacjentów na następną wizytę i okazało się, że termin jest na... 23-go grudnia. Powiedzieli, że przyjdą! Terminów, jak na lekarstwo.
Rok zleciał, nie wiadomo kiedy. Trudny rok. Trudni pacjenci.
Przychodzą do mnie po receptę, po panaceum, po cud.
Kiedy mówię, że od nich wszystko zależy, nie wierzą mi.
Dostali adres, czasem zalecenie, czasem problem ich przerósł i są zdeterminowani. Podejmowali tygodniami decyzję, żeby zadzwonić, żeby opowiedzieć, żeby ze wstydem ukradkiem ocierać oczy.
Wyrzucili wszystko z siebie. Nareszcie!
Powiedzieli o tikach, o jąkaniu, o sikaniu w majtki.
O tym, że dzieci nie słuchają, wagarują, nie uczą się, kłamią.
O tym, że mąż (albo żona) są niekonsekwentni, pozwalają na wszystko, podważają ich autorytet. I o tym, że teściowa się wtrąca.
Że nie mają pracy, pieniędzy, mieszkania, znikąd pomocy.
O swoim trudnym dzieciństwie, alkoholizmie ojca, matki, brata, męża, konkubiny...
O chorobach dzieci i o swoich. O beznadziei i depresji.
Są źli na szkołę, na system, na lekarzy i na innych psychologów. Na mnie.
Cierpią. Płaczą. Domagają się odpowiedzi, dobrej rady.
Oczekują, że będę cierpliwa, wyrozumiała, empatyczna, wrażliwa, spokojna i wszechwiedząca.
Chcą być dla mnie jedyni i wyjątkowi. "Trudny przypadek" mówią o sobie, trochę ze strachem, a trochę z kokieterią i nadzieją na dobre, lepsze traktowanie, na zapamiętanie ich twarzy, imion, losów.
A ja? Staram się sprostać.
Uśmiecham, się słucham.
Podaję chusteczki. I znowu słucham.
Wsłuchuję się. Porządkuję te zawiłe układanki.
Zadaję pytania, które prowadza ich ku rozwiązaniom.
Ale, gdy mówię, że wszystko w ich rękach, mają w oczach zawód.
Niektórzy od razu rezygnują. Część z nich zostaje z niedowierzaniem, z nadzieją, że trochę ich straszę, że w końcu zrobię, co do mnie należy i naprawię im życie.
Nieliczni zaczynają stawiać pierwsze samodzielne kroki na tych nowo odkrytych ścieżkach.
Jestem zmęczona. Strasznie zmęczona.
Czasem nie mam ochoty.
Potem znowu otwieram drzwi i mówię:"zapraszam".
I uśmiecham się.
A na szafce mam chusteczki i cukierki.




Siedem życzeń jak we śnie,
Albo w bajce, którą znasz.
Los ci dał wielką moc, czarodziejską.
Siedem życzeń wybierz sam,
Nie pomoże ci w tym nikt,
Co jest dobre, a co złe
Rozważ w sercu.

Siedem życzeń, siedem życzeń,
Siedem życzeń, siedem życzeń, siedem życzeń.

Siedem życzeń spełni się,
Jak magicznych siedem liczb.
Nie uciekniesz choćbyś chciał
Przed wyborem.
Siedem życzeń, życzeń twych,
Jak mądrości siedem bram,
Czy potrafisz przez nie przejść
Będąc sobą.





wtorek, 15 listopada 2011

Jakie to zwierzątko?




















Pantera jest cała w cętki,
A przy tym ma bieg taki prędki,
Że chociaż tego nie lubi,
Biegnąc - własne cętki gubi.



Zajęcia logopedyczne dla przedszkolaków.
Temat zajęć: zwierzątka.
Czytam dzieciom wierszyk Brzechwy o panterze. Zamiast słówka "pantera" czytam"ona".
- Co to za zwierzątko dzieci?
- Tygrys - mówi Mateusz.
- Ona jest podobna do tygrysa, ale ma cętki...- podpowiadam.
- Żyrafa!- cieszy się Jowitka.
Pani Ania podpowiada:
- Zaczyna się na literkę P...
- Pies?...- zgaduje ostrożnie Daniel. (Czyżby to był pies?!!!)
Pani Ania podpowiada dalej:
- Pan...
- Pan Tygrys!!!- krzyczy radośnie Mikołaj.

( A my na boku ryczymy ze śmiechu!!!!)





sobota, 29 października 2011

Rozrosty


Widok
znajomy
do bólu












Oddział chorób rozrostowych. W skrócie, rozrosty.
Umiejscowienie - Regionalny Ośrodek Onkologiczny przy Szpitalu im. M.Kopernika.
Idę. Który raz? Kiedyś próbowałam oszacować. Ponad trzydzieści pobytów, przy każdym przeważnie po dwa razy w odwiedzinach. No, ostatnio, po razie, bo z pracą mi koliduje... Plus oczywiście pobyty na operacjach. Pięciu. To daje jakieś 80-90 wizyt...
Idę. Najpierw szatnia. Jeżeli jest pora na płaszcz. Albo kurtkę.
Kiedyś musiałam kupować "obuwie ochronne". Wrzucałam złotówkę i maszyna wyrzucała niebieską, plastikową kulkę z parą jednorazowych, ohydnych worków z gumką. Starczały na ogół na dwa razy. Od jakiegoś czasu worków nie trzeba nakładać na buty, ale ostrzeżenia na drzwiach zostały. "Uwaga, wejście na oddziały tylko w obuwiu ochronnym!"Automaty zlikwidowali, a głupiej kartki nie.
Więc idę. Najpierw korytarz obok izby przyjęć. W prawo, obok bufetu. Po drodze drzwi z napisami. Gabinet radioterapii, endoskopia, chirurgia onkologiczna... Znowu w prawo. Obok wind. Kaplica zaprasza na msze. I ciągle w prawo. Słuszny kierunek.
Schodami na drugie piętro. Na ścianie plakat z reklamą damskich peruk. Peruki na głowach ślicznych, uśmiechniętych modelek. Pod każdym zdjęciem nazwa produktu: Sophie, Marie, Therese... Obok plakat zachęcający do udziału w kursach wizażu i makijażu. I ślady po innych, brutalnie zerwanych plakatach, łyse wyrwy w farbie.
Pamiętam, kiedy szliśmy tędy pierwszy raz. Czułam się zagubiona. Chociaż jeszcze z nadzieją. Że zaraz okaże się, że chemia jest niepotrzebna. Niemiła pani doktor powiedziała: postępowanie standardowe, sześć cykli, każdy po dwa wejścia na 48 godzin.
To było jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Dwanaście wejść do szpitala? Dwie doby z kroplówką??? Jak spać? Jak się umyć? Jak żyć? Nie było miejsca na zadawanie tych wszystkich pytań. Dostaliśmy termin. Do widzenia. Następny...
Idę. Niosę stały zestaw szpitalny. Chleb razowy, owoce, twarożek, ser, pomidor...
Zestawy się czasem zmieniają. Kiedyś były warzywa gotowane na parze, ryba gotowana lub wędzona, jogurt, wędlina. Trochę masła... "Chcesz trochę masła?" pytałam i śmieliśmy się, bo to cytat z cudownych "Cudownych lat".
W dni powszednie na korytarzach tłumy ludzi. Do rejestracji na dole, przed gabinetami, na badania, na konsultacje, po wyniki. Ci nowi, zagubieni, jak my na początku. Weterani z nieobecnymi minami, wsłuchani w siebie, pogodzeni z kolejkami. Niektórzy czytają, inni tylko siedzą. Ramiona opuszczone, zastygli w bezruchu, bez wyjścia...
"Tekstylni" pomieszani z pacjentami w piżamach, kapciach, z workami kroplówek na jeżdżących statywach. Kobiety w różowych i błękitnych szlafrokach, białych skarpetkach, niektóre w chusteczkach zamotanych na łysej głowie.
W soboty i niedziele pusto i cicho. Ciemno. Odwiedzających niewielu. W końcu chorzy przychodzą tu na chwilę, na dwa, trzy, cztery dni. Zaraz wrócą. Znowu ich zobaczymy w domu, nie ma czasu na tęsknotę.
Wchodzę na oddział. Długi korytarz. Drzwi do sal pootwierane. Cisza. Kroplówki spływają bezszelestnie. Zaduch pomieszany z fetorem lekarstw, zbyt często używanych toalet i zbiorowego żywienia. Stukot moich butów.
Idę. Który to już raz? - myślę nieodmiennie.
Sala zawsze inna, ale jakby ta sama. Cztery łóżka. Cztery metalowe szafki. Cztery stojaki na kroplówki. Czterech mężczyzn. Niektórzy cisi, śpiący, wycofani w swoje przeczekiwanie. Inni gadatliwi, nawet namolni, wtrącają się do rozmowy, nie uznając żadnej intymności.
Błahe rozmowy. Jak się czujesz? Co słychać? Dobrze spływa? To już drugi wenflon. Źle spałem. Co u dzieci? Ładna pogoda. Zrób mi herbaty. Siniak się zrobił od wkłucia...
Potem: do jutra. Pa. Do zobaczenia.
Wychodzę. Oddycham. Oddalam się od szpitala. Od oddziału rozrostów. Od mojego męża podłączonego do plastikowej butelki, z której spływa do jego żył trucizna ratująca życie.
Wieczorem jeszcze telefon. Śpij dobrze. Dobranoc.
Za dwa tygodnie...
Za miesiąc...
Dzisiaj jest niedziela. Pierwszy dzień po chemii. Jutro będzie lepiej.

czwartek, 27 października 2011

Co to za zagadka?





Co
to
jest????









Tatuś powiem ci zagadkę !
na ulicy stoi klatka,
a w tej klatce sobie siedzi
bardzo dużo złych niedźwiedzi
i pilnuje klatki pies !
Zgadnij, tatuś, co to jest ?

Nie wiesz ? Trudna ta zagadka ?
Ja ci powiem: to jest klatka !!!
Taka klatka, w której siedzi
bardzo dużo złych niedźwiedzi
i pilnuje klatki pies !
A ty nie wiesz co to jest !

D.Wawiłow

Cudny wierszyk. Cudna, niezapomniana Wawiłow.
Dzieci uwielbiają zagadki. A ja uwielbiam słuchać, jak je rozwiązują:))

Pytam:
- Co to takiego: ludzie je często mają w domu, lubią je. One mogą mieć cztery nogi, albo dwie. Mogą mieć sierść, albo pióra, mogą fruwać albo szybko biegać...??

Jowitka wyrzuca rękę do góry :
- Chomiki!!!
- Chomiki mogą fruwać???
Daniel odgaduje, że chodzi o zwierzęta. Jowitka, niezrażona:
- Ale to wielkie scęście mieć w domu chomiki!!

- Dzieci, co to jest: nie jest ptakiem, a może fruwać. Jest wielki i ciężki...
Julia:
- Hipokotam...

- Wiktor, czy ty wiesz gdzie mieszkasz?
- Wiem.
- Gdzie?- pytam z nadzieją na adres.
- Tam - macha ręką w stronę okna - tseba iść taką ulicą, potem skręcić i jest taki dom i ja na piątym piętse mieskam...
- To wysoko.
- Ale windom wjezdzam.
- A najgozej, jak sie winda zespuje - mówi z troską Kuba.
- Ale schody tez som - przyznaje sprawiedliwie Wiktor.


- Zgadnijcie, jaki będzie temat dzisiejszych zajęć. One rosną, jest ich dużo w parkach i na ulicach, mogą być duże i małe...- pokazuję za okno, gdzie pysznią się i czerwienieją jesiennie wielkie klony. Mikołaj podskakuje niecierpliwie.
- Dzieci!!!

Poza tym:
Modliszka, to pani, która się modli.
Nakłaniać, oznacza "nakrywać stół obrusem"(!!!???)
A dziś dowiedziałam się, że słowo "nonsens", to znaczy "mieć wszystko gdzieś"!

No i dobrze. Jak coś nie ma sensu, to naprawdę nie zasługuje na naszą uwagę:)

niedziela, 23 października 2011

Światy równoległe

Tu my,
a tam oni.

Czy wszyscy
widzieli to
samo na tym
ślubie?









To, że każdy z nas patrzy na świat z własnej perspektywy, jest niby oczywiste.
To, jakie są tego konsekwencje, pozostaje dla mnie wieczną, fascynującą tajemnicą.
Najintensywniej dociera to do mnie, gdy się szybko przemieszczam. Pociągiem, tramwajem autobusem.
Niedawno znowu uderzyła we mnie ta świadomość z wielką mocą.
Wracałam wieczornym autobusem. Była sobota. Autobus jechał przez dość wyludnioną okolicę domków jednorodzinnych. W którymś z nich, na parterze, otwarty był sklep spożywczy.
W jasno oświetlonym wnętrzu, półki pełne kolorowych towarów. Ekspedientka w białym fartuchu wyjmowała coś z lodówki. Prawdopodobnie nawet nie zarejestrowała tego, że autobus przejechał ulicą. Jej rzeczywistość to była sobotnia zmiana w pracy. Może wróciła potem do domu, żeby przygotować kolację. A może ktoś przygotował ją dla niej. A może w ogóle nikt na nią nie czekał. Może musiała wyprowadzić na dwór psa albo zrobić pranie.
Ta kobieta nie ma zielonego pojęcia o moim istnieniu, o tym, że zostawiła ślad na siatkówce mojego oka. Żyje w swoim świecie, w swojej rzeczywistości, mając ją za jedyną prawdziwą.
Tak samo jak ja, która nie patrzyłam na świat oczami moich dzieci, odchodzących stopniowo we własne życie.
Chociażbym nie wiem jak dobrze ich znała, "krew z krwi i kość z kości", to i tak niczego za nich nie mogłam zobaczyć ani niczego przeżyć.
Kiedy odchodziły do przedszkola, szkoły, drużyny, wyjeżdżały z kraju, to z każdym dniem poszerzał się obszar ich doświadczeń, dla mnie kompletnie niedostępny.
Czasami cudem wydaje mi się to, że w ogóle jesteśmy w stanie się porozumieć z innymi ludźmi.
Mówimy: "a pamiętasz?" i każdy pamięta coś innego. I wcale nie znaczy to, że przeinacza fakty.
One po prostu SĄ dla każdego inne.
Siwy Einstein słusznie pokazał wszystkim język.

niedziela, 16 października 2011

Znowu bajki czas...


Najlepsze
w zwierzętach
jest to,

że nie mówią
za dużo
.

Thornton Wilder







Mikuś, jak pamiętacie , opowiedział bajkę o papudze. Potem wszyscy się zamyślili, bo nie wiedzieli, jaki ma być ciąg dalszy. Wtedy właśnie do pokoju wszedł Kot. Uszy i ogon miał czujnie postawione do góry.
- Mrau!- powiedział tajemniczo.
- Oj!- pisnął Mikuś. Kracik przezornie schował się za poduszką.
Kot obwąchał ostrożnie wszystkie katy, podrapał łapką w szybę, wskoczył na kanapę, zwinął się w kłębek i zaczął mruczeć.
- O czym on tak mruczy?- zapytał szeptem Kracik.
- Aaaa, kotki dwa, szaro - bure obydwa...- mruczał Kot.
- On tak mruczy, jakby mu w b
rzuchu bąk fruwał - powiedział Mikuś i zachichotał.
- A mnie się zdaje - szepnął Kracik - że on tak mruczy, jak samowar z gorącą wodą na herbatkę.
Kot łyp
nął żółtym okiem.
- Miau!- miauknął znowu enigmatycznie.
- Czy to coś znaczy? - spytał Mikuś i zaszedł Kota od tyłu.
- Mrrrr...- Kot machnął leniwie ogonem.
- To chyba znaczy, że on nie za bardzo chce z nami rozmawiać - szepnął Kracik.
- To mi przypomina historię pewnego Misia. - zawachlował uszkiem Mikuś.
- Czy Misia, którego znamy?
- Nie, Misia z rodziny Kuleszów Kuleszaków z Fabryki, mojego dalekiego kuzyna...
- Opowiedz, oj, opowiedz! - zaklaskał w łapki Kracik.
Mikusia nie trzeba było długo namawiać.

- Otóż ów Misio - zaczął - od samego urodzenia nic nie mówił. Milczał, jak zaklęty. Jego rodzice myśleli, że wyrośnie z tego, ale Misio ani myślał się odezwać.
- Może on nie miał nic ciekawego do powiedzenia?- wysunęłam przypuszczenie.
- O, nie, nie! On miał bardzo dużo do powiedzenia.
Chciał opowiedzieć o tym, jak bardzo lubi siedzieć na parapecie okiennym i patrzeć na ogród, jak mu się podobają fruwające motyle.
I o tym, że boi się grubych, pasiastych pszczół.
I jeszcze o tym, że chciałby pofrunąć nad drzewa, tak jak jaskółki...
Ale, gdy już, już miał o tym powiedzieć, słyszał:

- Może coś zjesz Misiu? Na pewno jesteś głodny...!
Misio kręcił głową, bo wcale nie był głodny, ale mama, albo babcia przynosiły mu kanapkę, zupę, kotlecik, jabłuszko...
No, i Misio jadł, bo nie śmiał odmówić. Jego babcia mówiła cz
ęsto do mamy:
- Jakie to grzeczne dziecko, ten nasz Miś. Nie jest taki, jak inne, hałaśliwe i nieposłuszne misie.
Mama tylko kiwała głową. W głębi duszy martwiła się trochę o swojego synka. Myślała czasami, że wolałaby nawet nieco niegrzecznego Misia, byleby zaczął coś mówić.
Sama jednak była grzeczną córką i nie śmiała sprzeciwić się swojej mamie.

Któregoś dnia pogoda była wyjątkowo brzydka. Deszcz padał grubymi kroplami i zalewał szyby. Drzewa gubiły liście. Ludzie kulili się pod parasolami. Samochody wjeżdżały w kałuże i chlapały dookoła brudną wodą.
Misio siedział, jak zwykle na parapecie i wyglądał przez okno. Lubił deszcz, tak jak lubił każdą inną pogodę. Wszystko było takie ciekawe i o wszystkim można było rozmyślać i wyobrażać sobie różne historie.
Nagle...! Misio aż oczka przetarł ze zdumienia. Środkiem chodnika, prosto w kierunku jego okna, szedł kot.
Właściwie, to był całkiem mały kotek. Miał czarny grzbiet i jedną czarną łapkę. Mordka, brzuszek i pozostałe trzy łapki były białe.
Kiedyś były białe... Teraz kotek był umorusany w błocie. Podszedł do okna, za którym Misio siedział całkiem nieruchomo i zwinnie wskoczył na parapet. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Mokre futerko lepiło mu się do grzbiet
u, a krople spływały ze sterczących wąsów. Popatrzył na Misia bursztynowymi oczami i miauknął cicho.
- Miau!

- Zupełnie jak nasz kot!- zawołał Kracik.
-Ciii!- uciszyłam go. Opowieść Mikusia bardzo mnie zaciekawiła. - No, i co? Co było dalej?

...Misio z wrażenia o mało nie spadł z parapetu. Poczuł, że musi zaraz, natychmiast coś zrobić. Coś przedsięwziąć, coś postanowić, coś...powiedzieć!
W tym samym momencie do pokoju weszła jego mama. Niosła dla Misia kubek kakao.
- Przyniosłam ci, mój kochany Misiu, coś ciepłego do picia. Taka brzydka pogoda, jeszcze nam się przeziębisz od tego stania przy oknie. Może powinieneś założyć drugi sweterek, albo skarpetki...- mama, jak zwykle przemawiała do Misia, nie przerywając wcale, bo przecież on i tak nigdy nic nie odpowiadał. Tym razem jednak...
- Ja chcę kota!- wrzasnął Misio tak głośno, że aż mama usiadła, o mały włos nie rozlewając kakao.
- Chcę tego kota!- powtórzył Misio, pokazując palcem na szybę.
Kot za oknem miauknął znowu i zaczął poruszać ogonem. W prawo i w lewo...

Mama wytrzeszczyła oczy na swojego synka. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, że nie mogła wydobyć z siebie głosu, tak jak w tej właśnie chwili.
Popatrzyła na Misia, na ulewę i na mokrego kotka.
Potem otworzyła okno i kot wskoczył do pokoju razem z zimnymi kroplami deszczu. Otrząsnął się, zrobił koci grzbiet i zaczął chłeptać ciepłe kakao z kubeczka. Misio patrzył na niego oczami pełnymi blasku. Delikatnie pogłaskał kota za uszami.

- Chciałbym, żeby został - powiedział cichutko. - Miałbym przyjaciela.
- Misiu, dziecko, ty mówisz!
- Mamo, czy on może zostać?- Misio patrzył prosząco na swoją mamę. Bał się, że ona znowu go nie słucha. Że kot zaraz sobie pójdzie i że on, Misio, będzie cały czas sam siedział na oknie.
Kot tymczasem otarł się o mamine nogi, polizał ciepłym językiem jej rękę i zwinął się w kłębek na fotelu. Nie zamierzał nikogo pytać o pozwolenie. Nareszcie znalazł dla siebie miejsce. Już na zawsze został w dziecinnym pokoju.

Kto rysował,
ten rozpozna:)













czwartek, 6 października 2011

Światowidz




Uliczkę zna
w Barcelonie...










Dziecko wyjechało. Do Barcelony. Do pracy.
Tak po prostu.
W tej pracy międzynarodowa załoga - Włosi, Rosjanin, Niemiec, no i Hiszpanie oczywiście. Pracują. Piją kawę. Z tarasu mają widok na Tibidabo. To samo, po którym wędrowali bohaterowie Zafona.
W tym wyjeździe nie ma nic nadzwyczajnego. Przyjęłam to za oczywistość, chociaż Dziecko przyzwoicie spytało, czy się zgodzimy na jego wyjazd.
Po pierwsze Dziecko już nie jest dzieckiem, po drugie wszyscy wyjeżdżają. Takie czasy. Świat się poszerzył, albo jak chcą niektórzy, zmalał. Paradoksalnie, na jedno wychodzi.
Dawno temu, kiedy weszłam w okres "burzy i naporu"(sturm und drang - zawsze podobało mi się to romantyczne określenie), buntowałam się przeciwko granicom. W ogóle nie rozumiałam ich znaczenia, sztucznego podziału przestrzeni na "naszą" i "ich". Moim ulubionym określeniem było "obywatel świata". Byłam przekonana, że granice są tylko zarzewiem konfliktów. A ludzie są wszędzie tacy sami, mają takie same marzenia, potrzeby, lęki...
Oczywiście nie wyjeżdżałam. Wyjazdy zagraniczne mieściły się w kategorii LUKSUS. Trzeba było mieć paszport, wizę i obcą walutę. Wszystkie te rzeczy były ściśle reglamentowane. Właściwie nie znałam osobiście nikogo, kto by wyjeżdżał za granicę. Poza naszym sąsiadem, który był w delegacji w Związku Radzieckim.
Przysłowiowa "ciocia z Ameryki" wyróżniała rodzinę, jak gwiazdki na koniaku. Ciocia przysyłała czasem w kopercie pojedyncze banknoty, które nielegalnie można było wymienić u cinkciarzy na złotówki. Legalnie można było dostać bony, państwowy ekwiwalent dolarów.
Ciocie przysyłały też paczki z używanymi ubraniami, koszule non-iron, garsonki z poliestru z lamówkami przy kołnierzu, swetry w landrynkowych kolorach. Na święta przychodziły kartki ozdobione obficie brokatem.
Myśmy mieli wujka w Australii. Chwaliłam się tym i czułam się wybrana. Nikt w mojej klasie nie miał wujka w Australii, który przysyłał kolorowe fotografie na tle błękitnego basenu.!!!
W 1970 roku towarzysz Gierek zapytał ludu pracującego: "pomożecie?" Lud odkrzyknął: "pomożemy!". W nagrodę dostał między innymi możliwość wyjazdów do zaprzyjaźnionych państw socjalistycznych bez paszportu, tylko za okazaniem dowodu osobistego. Nastąpił okres rozkwitu, głównie handlu wymiennego.
Wywoziło się kiełbasę krakowską, krem Nivea, kryształy i wódkę. Przywoziło kożuszki, salami, lentilki, czajniki z gwizdkiem i gumę do żucia Maomam. Zapachniało wielkim światem i szamponem "Zielone jabłuszko".
No i wreszcie...
Po latach absolutnej kontroli i inwigilacji, masowej emigracji ( legalnej i potajemnej) w panice przed niewolą i internowaniem, po powolnym "odmrażaniu" tematu, runęły mury prawdziwe i symboliczne.


Wyrwij murom zęby krat!
Zerwij kajdany, połam bat!
A mury runą, runą, runą
I pogrzebią stary świat!


I spełniło się moje marzenie o świecie bez granic. No, powiedzmy, o kawałku świata...
To co, że nie jeżdżę! Ale mogę. Jeśli będę chciała. I moje dzieci mogą. Jeśli zechcą.

Jedno Dziecko chce ba
rdzo.
Chciało do Francji i do Szkocji.
I do Niemiec.
Chciało do Portugalii i do
Włoch.
Do Brukseli na weekend.



Na wycieczkę do Finlandii.
I na Ukrainę.


Do pracy, do Barcelony.
Pojechał. Z okien ma widok na Tore Agbar.







Do Morza Śródziemnego rzut beretką.
A jak bardzo będę chciała, to też pojadę. Bo jestem w końcu obywatel świata!