poniedziałek, 30 maja 2011

Miałam sen















Miałam sen. Ale to nie był piękny sen, jak u wiadomego Afroamerykanina...
Walczyłam w tym śnie o jakieś dziecko.
Mały chłopiec miał przyszytą (!) do głowy perukę, bo został porwany przez ludzi, którzy pokazywali go w cyrku. Wyglądał dziwnie i to naprawdę było "grubymi nićmi szyte" przestępstwo.
Zwrócił moją uwagę, bo ciągle uderzał głową o ścianę.T o mi się nie podobało. Schwyciłam go i zdemaskowałam szwy na głowie.

Ale nikt nie chciał mi pomóc. Większość udawała, że nie wiedzą o co chodzi.
Inni byli zajęci swoimi sprawami.
Najgorsza była damulka z Opieki Społecznej, która siłą mi go wyrywała.
Okładałam ją pięściami. Miała zaciętą, zimną twarz.
Nagle wszystko ucichło, ludzie zaczęli się rozchodzić, dziecko zdjęło perukę i powędrowało za swoimi opiekunami.
Okazało się, że graliśmy w sztuce.
Ja dostałam oklaski, kwiaty i prezenty.
Kiedy pozbierałam te wszystkie wyrazy uznania, zorientowałam się, że zostałam sama. Nikt na mnie nie czekał. Nie wiedziałam, jak wrócić do domu. Wiedziałam, że jest środek nocy.
Nagle z jakiegoś pomieszczenia wyszła "damulka" przebrana już w cywilne ubranie i zwyczajnie zaproponowała mi pomoc. Byłam w szoku, bo cały czas miałam ją za wroga...

Obudziłam się z uczuciem niewiarygodnego żalu, smutku i jednocześnie wiary .
Pozory mylą...
A ja potrzebuję wsparcia:(

środa, 25 maja 2011

niedziela, 22 maja 2011

Czas na bajkę...



















Rozglądam się.
Mikuś łypie oczkiem i nic nie mówi. Czeka.

Rozglądam się i widzę, że pokój dziecinny wcale nie przestał istnieć. Trochę tylko zmienił wygląd. W dalszym ciągu pełno w nim pluszowych futerek, oczek jak guziki i pełno bajek po kątach. I pełno marzeń.
- To czym będzie następna historyjka? -pyta Mikuś , jakby nigdy nic.
- Następna będzie o Kraciku.
Kracik wyłazi z kąta i nadstawia uszu. Musi wiedzieć, czy nic nie zmyślam.




Historia Kracika
W małym mieście, przy małej uliczce, stała biała kamieniczka ze spadzistym dachem. Dach pokryty był czerwoną dachówką. Z komina pośrodku dachu snuł się błękitny dym, zapowiedź miłego ciepła i świeżej strawy.
Co rano, chodnikiem pod oknami, w których kwitły czerwone pelargonie, przechodziła mała dziewczynka.
Dziewczynka miała na imię Kasia. Najczęściej nosiła spódniczkę w kratkę, czerwone sandałki i czerwoną czapeczkę z pomponem.
Kasia przechodziła obok białej kamieniczki w drodze po bułeczki na śniadanie. Czasami wspinała się na palce, żeby zajrzeć za skrzynki z pelargoniami, bo była bardzo ciekawską dziewczynką. Poza tym, pokój na parterze białej kamieniczki był niezwykły.
Wszędzie, ale to wszędzie, na szafkach, na krzesłach, fotelach i stołach siedziały... misie. Oczywiście były to misie pluszowe.
Małe, średnie i duże. Białe, beżowe, brązowe, żółte, miodowe i łaciate.Wszystkie czekały na zapakowanie do wielkich pudeł stojących pod ścianami. Starszy pan, który nieodmiennie siedział pochylony nad stołem i szył , wysyłał je do sklepów w kraju i za granicą. Kawałki pluszu, waty, nici, resztki trocin i gąbki walały się wokół i chyba nigdy nie udało się ich do końca uprzątnąć.
Kasia najbardziej lubiła patrzeć na misie, gdy świeciło słońce. Wtedy wszystkie wyglądały tak, jakby wystawiały na ciepłe promienie swoje grube brzuszki i prawie było słychać ich zadowolone mruczenie. Ten widok nastrajał ją radośnie na cały dzień.
Któregoś razu, na parapecie, za doniczką z pelargonią, Kasia zauważyła samotnego misia. Leżał na brzuszku i wyglądał dość smętnie. Nie miał jednego ucha i z obu stóp wyłaziła mu wata.
"Jaki biedny" pomyślała dziewczynka. "Pewnie się nie udał".
Następnego ranka miś wyglądał jeszcze biedniej, obsypany płatkami z pelargonii i z futerkiem zmoczonym porannym deszczem. Starszy pan jak zwykle siedział pochylony nad stołem i przyszywał w skupieniu misiowy nosek.
Kasia dotknęła palcami mokrego uszka i zapytała szeptem:
- Czemu tu leżysz misiu?
- Nie starczyło mi pluszu na dokończenie. - odpowiedział, nie odwracając się starszy pan - Akurat skończył się ten kolor i nie starczyło na ucho i stopy.
- Nie może mieć nóżek z innego materiału?
- Może, ale takiego nie kupią.
- Ja go kupię. - powiedziała cichutko Kasia.
Pan podniósł głowę i popatrzył uważnie na dziewczynkę za oknem.
- Dlaczego chcesz go kupić?
- Bo mi go żal. A poza tym, jeżeli będzie inny niż wszystkie, to będzie tylko mój.
- Hm...- mruknął mężczyzna - To ciekawe, ciekawe... Jeżeli mi dasz jakiś materiał, uszyję ci go jeszcze dzisiaj.
Kasia szybciutko odpięła pasek od swojej spódniczki w kratkę.
- Czy to wystarczy?- zapytała, podnosząc wysoko rękę.
- Pewnie. To całkiem mały miś. Przyjdź po niego po południu.
Zegar na wieży ratusza wybijał wybijał właśnie godzinę trzecią:- bim, bom, bam!- gdy Kasia biegła w stronę białego domku, stukając o chodnik swoimi czerwonymi sandałkami. Zadyszana stanęła przed oknem z pelargoniami. A tam...Między dwoma doniczkami stał miś. Miał dwie kraciaste stopki i dwie kraciaste łapki. Czarne oczka wpatrywały się w Kasię uważnie.
- Czekał na ciebie - odezwał się starszy pan z głębi pokoju. - Znalazłem jeszcze kawałek pluszu na drugie ucho.
- Ile..ile on kosztuje?- spytała nieśmiało Kasia. Ściskała w garści wszystkie swoje oszczędności i bała się, że nie starczy ich na takiego pięknego misia.
- On nie jest do kupienia.
- Jak to? - przestraszyła się dziewczynka.- Pan mówił, że będę mogła go kupić!
- On nie jest do kupienia, tylko do kochania. Jest twój.
- Och!- wykrzyknęła Kasia radośnie.- Dziękuję panu, dziękuję!!!
Przytuliła misia z całej siły i pobiegła do domu.
- Będzie miał na imię Kracik!- krzyknęła jeszcze z daleka.- I zawiążę mu na szyi kokardkę.
I żyli długo i szczęśliwie...

***
- Taka jest historia Kracika.
- Tak, tak...- kiwa głową misio - Wszystko to prawda.- Potem Kasia urosła i powędrowałem do innych dzieci, które potrzebowały misiów. A teraz jestem tutaj.
Mikuś podskakuje na swoich krótkich nóżkach.
- Ależ to wspaniała historia! Już nie mogę się doczekać następnej!
- O, nie, nie!- protestuję- Teraz twoja kolej Mikusiu.
Mikuś kiwa głowa na zgodę i zamyśla się, szukając w pamięci opowieści.
A ja... Już nie mogę się doczekać, gdy będę wymyślać historie dla Wnuczka:)


czwartek, 19 maja 2011

Ta nasza młodość...













Ta nasza młodość z kości i krwi

Ta nasza młodość co z czasu kpi
Co nie ustoi w miejscu zbyt długo
Ona co pierwszą jest potem drugą
Ta nasza młodość ten szczęsny czas
Ta para skrzydeł zwiniętych w nas...



Kupiliśmy sobie skaner. No i się zaczęło!
W czeluściach szafek, zapomniane, leżały slajdy sprzed ... No, z zeszłego wieku:)
W siermiężnych czasach Polski Ludowej kupowało się, co akurat było w sklepie. Nie było negatywów do aparatu, były slajdy, to robiliśmy slajdy. Oglądać je można tylko przy pomocy przeglądarki lub rzutnika. Mieliśmy rzutnik.
Czasami, przy okazji świąt albo długich zimowych wieczorów, urządzaliśmy pokaz dla dzieci. One to uwielbiały, bo było trochę jak w kinie.
Zasłanialiśmy wszystkie okna, na podłodze w przedpokoju (bo tam najciemniej i było tło z białych drzwi do łazienki) ustawialiśmy stertę z trzynastotomowej Wielkiej Encyklopedii, żeby ustawić na niej rzutnik. A potem klik - mama z tatą na plaży. Klik - ślub mamy i taty...
Co jakiś czas trzeba było robić przerwę, bo rzutnik się przegrzewał. Prostowaliśmy nogi, dzieci chodziły na siku albo po cukierka. A potem następował ciąg dalszy.
Czas jak wiadomo ciągle gna na złamanie karku.
Dzieci dorosły, pojawiły się genialne aparaty cyfrowe, komputer, wywoływanie w godzinę ...
W przedpokoju nie ma już białych drzwi, wszystkie pomalowane są na zielono. Encyklopedię wydaliśmy do antykwariatu, bo zajmowała za dużo miejsca i nikt już do niej zaglądał. Slajdy i klisze poszły w zapomnienie.
Aż tu nagle... pojawiło się jeszcze jedno cudowne urządzenie - skaner.
Wspomnienia odżyły z taką mocą, aż oczy wilgotnieją.

Klik - zakochana Basia w morzu.



















Klik - Składam deklarację na całe życie.







 








Klik - młoda żona na tle morza.





I mała córeczka w kapelutku:))












Życie zamknięte w obrazach.
Było. Dotknęliśmy go.
Zapach morza i alg. Wiatr we włosach. Miałam je świeżo umyte, czułam się lekko, radośnie. Fale smyrały mi łydki. Mewy krzyczały nad wodą. Z daleka niósł się śmiech dzieci... Wiedziałam, że dzieje się coś ważnego .
A potem urodziła się nasza córeczka.
Zupeł
nie, jakby wczoraj był ten dzień w parku. Pamiętam ciepło jej miękkiej łapki, lepkość lukru na pączku, jej niecierpliwość, bo chciała biec z powrotem na huśtawkę.
I to poczucie, że tyle jeszcze przed nami...


Ona iskrą w kamieniu
Ona mlekiem w orzeszku
Ona świata ciekawa
Jak miedziany grosik w mieszku
Ona kwiatem we włosach
Octem w jabłkach jest pierwszych
Gorzką pianą na piwie
W świata gwarnej oberży
Buntem jest niespełnionym
Co na serce umiera
Ona tylko to daje
Co innemu zabiera....








środa, 11 maja 2011

Efekt motyla









Trzydzieści jeden lat temu, w niedzielę, o 17-tej, w mieście Pabianice, zobaczyłam Go po raz pierwszy...






A gdyby...?
Gdybym nie zdecydowała się, żeby jechać na poślubne przyjęcie do Wiesi?
Gdyby On się nie zdecydował?
Gdyby nie dogonił mnie w drodze powrotnej na dworzec?
Gdyby nie zapamiętał numeru telefonu?
Gdyby jego była dziewczyna powiedziała: "wróć do mnie"?
Gdyby spółdzielnia mieszkaniowa nie przyspieszyła jego decyzji o ożenku i mógłby zastanawiać się dłużej?
Gdyby, gdyby...
Pijemy dziś rocznicową naleweczkę, którą nastawiliśmy jesienią.
- Świat byłby całkiem inny- mówi mój mąż i nie zastanawia się dłużej.
- Nic by nie było- orzeka moja córka.- Ani mnie, ani Mateuszka, ani Tymka...
No faktycznie, z jej punktu widzenia nic by nie było. My bylibyśmy w innym miejscu, może z innymi partnerami, z innymi dziećmi, w innych domach. Setki nitek nie połączyłoby różnych ludzi. Powstałaby za to inna sieć.
Myślę, że i nas by nie było, bo bylibyśmy zupełnie innymi ludźmi.
Gdyby motyl nie usiadł kiedyś na kapeluszu, nie zrobiłabym tego zdjęcia.
I was wszystkich tutaj też by teraz nie było:)



niedziela, 8 maja 2011

Dobra żona , mężowi korona...




Tęcza się budzi nad naszą nadzieją...









- Biedne te nasze żony...- powiedział w szpitalu sąsiad mojego męża z łóżka obok.
- Dlaczego?- zdziwił się ślubny.
- No, tak muszą chodzić, martwić się, mają z nami kłopot...
- Eeee....- powątpiewanie było jasne jak słońce.

To już piąta operacja. Plus 24 pobyty na dwudniowej chemoterapii.

Dzień żony dochodzącej do szpitala:
6.00- budzę się. Za wcześnie. Zamykam oko. Kotka wyczuła, że już nie śpię i trąca mnie nosem. To znaczy, że jak nie wstanę i nie dam jej jeść, to mi zatruje tę godzinkę, którą chcę jeszcze poleżeć. Wstaję.

6.45 - może jeszcze kwadransik... drugi kot drapie w szybę. To znaczy, że jest głodny. Taki szyfr koci...Wstaję. Koniec leniuchowania.

Łazienka. Najpierw umyć włosy, żeby zdążyły wyschnąć .
Śniadanie. Bułki dla synka na drugie śniadanie.
Dalsza toaleta. Włączyć pranie.
Prasuję ciuchy na wyjście.

Raz, dwa! Robię skwareczki, żeby był gotowy obiad, jak wrócę. I kaszę gotuję.

Rzeczy do zabrania dla męża - czytam z kartki, co mam mu zabrać. Szykuję, pakuję, zamykam w pudełeczka, słoiczek, woreczek...

Pranie się skończyło. Zdejmuję poprzednie, wieszam następne. Sortuję suche rzeczy i odkładam na miejsca.

Kaszę trzeba wyjąć z pieca, bo się przypali.
Ubieram się. Porządkuje kanapę po spaniu.

Rzut oka w lustro. Trzy ruchy grzebieniem, pomazanie twarzy fluidem. Aha, jeszcze zęby.

Już 10.15!
Biorę siatę i wychodzę. Tramwaj jedzie 11 minut.

Wejście na dole zamknięte, zapomniałam, że jest sobota. Wracam na poziom górnego parteru. Wstępuję jeszcze do apteki po drodze i robię zakup na zlecenie.

Na windę czeka tłum ludzi. Idę na trzecie piętro po schodach.
Mąż czyta. Wypakowuję rzeczy na stolik. Odnoszę do lodówki.
Potem spacerujemy po korytarzu.

Schodzę do bufetu, żeby kupić sałatkę. W szpitalu nie dają surowizny.

13.00 - wychodzę ze szpitala. Jadę jeszcze po drodze na rynek.

Na szczęście obiad już jest gotowy, tylko podgrzać. Koty też chcą jeść.
Zjadam. Zmywam, brudne gary zostały jeszcze od śniadania.

Biorę torby, listę zakupów, pieniądze i idę do sklepu. Po drodze wyrzucam śmieci .
Z hipermarketu wracam obładowana siatami, ręce mnie bolą od dźwigania.

Rozpakowuję. Może kawkę przy serialu?...

Mąż dzwoni, żeby powiedzieć, co mam jeszcze przynieś następnego dnia.
Robię obiad na jutro. Odkurzam mieszkanie.

Wraca dziecko ze szkoły. Zmęczony. Daję mu późny obiad.
Zmywam.

Mąż dzwoni, żeby powiedzieć "dobranoc".
- Jak się czujesz? -pyta.
- Jestem zmęczona.- mówię.
- Czym?- dziwi się .

No, nie wiem!

Dziś rano zrobiłam kolejne pranie i upiekłam przed wyjściem keks. Do szpitala dojechałam po 11-tej.
- O! - powiedział pacjent z sąsiedniego łóżka - A mąż już tęsknił!...

Pozdrawiam wszystkich chorych i ich wierne żony.