czwartek, 30 czerwca 2011

Udręczona






Justynów, sierpień 1974r.
Grupa dwunasta.




Trzydziestu chłopców w wieku 9-11 lat to zupełnie inna historia:)
Byłam już zmęczona po pierwszym turnusie. Zresztą dziewczynki, to zupełnie co innego. Bajki, śpiewanie, pokazy mody, przebieranki, zabawy w sklep i w szkołę, mnóstwo sposobów na zapełnianie czasu.
Zapis:
5.VIII.1974
"Niepogoda. Nie wiem, co z nimi robić. Graliby tylko w piłę. Nawet w salach. Kierowniczka ma pretensje, że ich wypuszczam na deszcz. Płakać mi się chce! Jeszcze 16 dni! Udaje mi się ich zatrzymać w świetlicy tylko przez kilka minut...
6.VIII.74
Dzisiaj udało mi się ich zająć od rana. Tylko jeden usiłował rozbić drugiemu głowę metalowym prętem. Skończyło się na strachu."

Najwięcej czasu zabierało wyjście do "miasta", czyli do sklepiku w centrum Justynowa. Chłopcy kupowali lody, cukierki i inne drobiazgi. Jedynym problemem było pilnowanie, żeby nie szwendali się po jezdni. Jeżeli wybieraliśmy się po śniadaniu, to przy dobrych układach (długie wychodzenie poprzedzane nieskończonymi powrotami po pieniądze, picie, czapkę, inne spodenki, list do skrzynki...) udawało się wrócić krótko przed obiadem, akurat na umycie rąk i marsz do jadalni.
Był rok 1974 i czas fascynacji piłką nożną. Kadra była właśnie po mistrzostwach świata. Deyna, Tomaszewski, Lato - te nazwiska znali wszyscy! Mecze wszystkich ze wszystkimi były stałym elementem kolonii. Całe szczęście:)
Wędrowaliśmy na boisko, które było poza terenem ośrodka. Ktoś grał, pozostali kibicowali. Niczego nie trzeba było organizować ani ściemniać przy wpisywaniu do dziennika zajęć. Mecz, to mecz.
Zagrożenie, że jak będą się źle zachowywać, to wrócimy do ośrodka,było bardzo skuteczne. Buntowały się pojedyncze jednostki i łatwo było je spacyfikować:)

Rozgrywali też mecze miedzy sobą. Musiałam sędziować. Byli czasem tak zacietrzewieni, że nie pomagały nawet czerwone kartki! Liczyłam dni do końca!
Zapis:
11.VIII. niedziela
"Niedziela jest makabryczna.W niedzielę przyjeżdżają wszyscy do wszystkich. Do mnie też. Trochę się rozklejam..."
Naprawdę czułam się jak dziecko, kiedy moi goście odjeżdżali. Jak pozostawiona dawno temu w Grotnikach, bezradna mała Basia.
Z jednej strony było łatwiej, bo większość dzieciaków z grupy na cały dzień była zabierana przez rodziców. Niektórzy nawet nie wracali na obiad.
Jednak niektórzy zostawali, bo nikt do nich nie przyjeżdżał, szczególnie do tych z dalekiego Wasilkowa. Byli smutni, nudzili się, tęsknili.
Pod koniec dnia wracali powoli ich koledzy obładowani paczkami z prowiantem. Objedzeni . Niektórzy płakali. Niektórzy narzekali na ból brzucha. Nie chcieli jeść kolacji. Pod łóżkami psuły się zapasy.
W którąś z takich niedziel zostało zrobione to zdjęcie. Dlatego jeden z chłopców ma przy sobie siostrzyczkę.
Żegnałam się z nimi bez żalu. Zapamiętałam tylko jednego chłopca. Tego, który najbardziej zalazł mi za skórę:) Na zdjęciu stoi obok mnie z lewej strony, ten wyższy blondynek. Miał na imię Mirek. Silny charakter! A moja mina mówi wszystko!!!!

P.S. Na szyi mam zawieszony gwizdek! To był stały element dekoracyjny!

sobota, 25 czerwca 2011

Nasza Pani Basia Kochana

Justynów 1974- Ja i moje kochane dziewczyny (części niestety brakuje)

Jak większość moich koleżanek ze studiów, postanowiłam zarobić na koloniach. Na pierwszym roku zapisałam się na kurs dla wychowawców kolonijnych. Kurs był krótki i nudny. Dostałam zaświadczenie.
Nie pamiętam, jak wpadłam na pomysł, żeby zgłosić się do ZPW "Norbelana", czyli Zakładów Przemysłu Wełnianego im. Norberta Barlickiego. W każdym razie podpisałam umowę na dwa turnusy. Dwa razy po trzy tygodnie. W Justynowie
pod Łodzią.
Na miejsce zbiórki odprowadził mnie tata. Czułam się prawie tak samo niepewnie, jak zgromadzone tam dzieci. Miałam 20 lat.
Do Justynowa zabrał nas autokar. W olbrzymiej stołówce pani kiero
wniczka wyczytywała nazwiska dzieci i przydzielała do grup. Ja dostałam grupę dziewcząt w wieku 10-12 lat. Obładowane walizkami i tobołkami wędrowałyśmy przez olbrzymi teren koloni do pawilonu numer, nomem omen, trzynaście! Ostatniego w szeregu.
Pawilon mieścił w sobie pięć sześcioosobowych sal, pokój dla wychowawcy (czyli dla mnie), pokój dla pomocy wychowawcy (brak), łazienkę, toalety, walizkarnię i spory hol ze stolikami, przeznaczony na gry i zabawy.
Czekaliśmy jeszcze na dzieci z Tomaszowa, ze Złocieńca i z Wasilkowa. Po każdą "partię" chodziłam oddzielnie, przeżywając pierwszy stres związany ze świadomością, że zostawiam grupę bez opieki. W sumie zebrało się 30 dziewczynek. Ja jedna!
Ośrodek był nowiutki, wielu rzeczy jeszcze brakowało, wiele wydawano za pokwitowaniem z magazynu. Po wszystko trzeba było wędrować do "centrum" ośrodka, gdzie mieściła się administracja, pokoje kierownictwa i gabinet lekarski.
Teren był bardzo
rozległy. W niedziele, gdy przyjeżdżali rodzice, kierownik kolonii porozumiewał się z "bramą" za pomocą walkie-talkie. Wokół rosły sosny i inne drzewa, byliśmy w prawdziwym lesie.
Grupa była bardzo zróżnicowana. Teraz można by powiedzieć, że miała charakter integracyjny. Dziewczyny pochodziły i z dużego miasta i ze wsi. Ich rodziny miały różny status społeczny i skrajnie różne warunki materialne. Nawet mówiły inaczej. Te z Wasilkowa wyraźnie "zaciągały" w sposób charakterystyczny dla obszarów Białegostoku. Przychodziły do mnie, do pokoju i opowiadały o swoich rodzinach, o tatce, który pije i bracie w więzieniu. Słuchałam i nabierałam pokory wobec życia.
Pogoda nie była najlepsza. Siedziałyśmy w holu i wymyślałyśmy różne zabawy. Muszę powiedzieć, że on
e miały więcej pomysłów niż ja:)
Nowiutki ośrodek oficjalnie został otwarty na trzy dni przed końcem pierwszego turnusu. K
ierownictwo zarządziło generalne porządki i wszyscy(trzynaście grup!) koloniści dostali świeżutką pościel. Przyjechała prasa, telewizja i partyjni działacze, którzy całowali się z dzieciakami wręczającymi kwiatki w czasie uroczystego apelu. I ja tam byłam...
A w drugim turnusie dostałam grupę chłopców i to już całkiem inna historia!






czwartek, 23 czerwca 2011

Jak to miło wędrować z plecakiem







Z tamtych czasów wakacyjnych nie mam żadnych zdjęć











Rok później nie pojechałam na kolonie. Nie pamiętam, dlaczego. Może dlatego, że nie mogłam liczyć na towarzystwo Teresy.
Razem z rodzicami pojechaliśmy na ich pierwsze w życiu wspólne wczasy do Krynicy Górskiej. O ile pamiętam, tata nie chciał jechać i mama toczyła z nim boje. Dla niego to była wyprawa, jak do Ameryki. Nie znosił mieszkać poza swoim domem.
Ja też nie byłam zadowolona. Nudziłam się i na dodatek miałam okropne spodnie uszyte przez Celkę. Spodnie miały fatalny krój i były z paskudnej tkaniny w prążki. Baaaaardzo daleko im było do noszonych przez moich rówieśników dżinsów czy choćby "teksasów". Przez większość czasu chodziłam naburmuszona i niezadowolona z życia.
Któregoś dnia przyjechała do naszego pensjonaciku energiczna kobietka. Przedstawiła się jako Ziuta. Kiedyś podejrzałam adres na liście do niej i wywęszyłam, że naprawdę ma na imię... Pelagia! No cóż, może lepsza Ziuta. Oto ja w cudnych spodniach w cudnej Krynicy. Tylko buty miałam fajne. Perłowe tenisówko - balerinki:)


Ziuta - Pelagia była z Łodzi. Szybko dogadała się z moją mamą i okazało się, że jest organizatorką obozów wędrownych dla młodzieży w rzeczonych ZPB im. Dubois. Polubiłam ją. Żegnając się z nami, powiedziała:" no, to przyszłego roku na obozie".
No i pojechałam!
Obóz był babski. Ze dwadzieścia nastolatek i dwie opiekunki. Pani Ziuta i jeszcze jedna, której imienia nie pamiętam. Obóz wędrował od Wałbrzycha przez Jelenią Górę aż do Lwówka Śląskiego. Trochę faktycznie szłyśmy, jednak głównie korzystałyśmy z komunikacji państwowej:) Czasami zdarzał się jakiś "konio -stop". Nocowałyśmy w schroniskach młodzieżowych. Obiady jadałyśmy w restauracjach. Śniadania i kolacje robiłyśmy same z kupowanych po drodze prowiantów. Warunki sanitarne były różne. Pamiętam wielką salę pełną misek, nad którymi myłyśmy się zbiorowo i równocześnie, bo ilość ciepłej wody była ograniczona. Ale bywały też prysznice. Wróciłam pełna wrażeń i z postanowieniem, że na następny rok także pojadę.
Pojechałam. Tym razem opiekowali się nami pani Ziuta i jej mąż Staszek. Zaczęliśmy w Płocku i posuwaliśmy się wzdłuż Wisły aż do Tarnobrzegu. W Tarnobrzegu zwiedziliśmy browar. Obóz skończył się dzień czy dwa wcześniej, bo jedna z dziewczyn zachorowała na czerwonkę i musieliśmy szybko wracać do domu.
Rok później, już jako stara wyjadaczka, pojechałam znowu z panią Ziutą i jej mężem. Obóz zmienił oblicze. Dostaliśmy od fabryki autokar, namioty, materace, śpiwory. Stał się koedukacyjny.
Pierwszy tydzień spędziliśmy w NRD. Rozbijaliśmy namioty na polach namiotowych pod Dreznem i w Lipsku. W Poczdamie tak lało, że tylko chłopcy rozbili namiot dla siebie. Dziewczyny spały w autokarze.
W NRD szpanowałam znajomością niemieckiego:) Wchodziłam do sklepu i pytałam o ceny. Moje notowania skoczyły w górę! Do Polski wracaliśmy obładowani czajnikami z gwizdkiem, froterkami, termosami i nylonowymi poszewkami na poduszki. Ja wiozłam jeszcze śmieszne, nadmuchiwane zwierzątka z tworzywa mechatego, jak prawdziwa sierść. Zwierzątka były dla mającego się urodzić dziecka mojego brata. Potem spędziliśmy jeszcze tydzień nad Bałtykiem, na polskim wybrzeżu.
Na ostatni obóz wędrowny jechałam już jako studentka in spe. Czułam się wspaniale. Byłam dorosła. Byłam najstarsza. Liczyli się ze mną. Niektórzy nawet adorowali (nie ci, co trzeba:)))
Najpierw obozowaliśmy w Strzeszynku, a potem pojechaliśmy do Łeby. Pole namiotowe w Łebie było koszmarne. Brudne, ciasne, głośne. Zimna woda w kranach. Paskudne kible. Tylko wydmy łebskie były piękne. Cieszyłam się, że wracamy. Chociaż podróż też była paskudna. Autokar się psuł, śmierdziało benzyną.
Do Łodzi dojechaliśmy w środku nocy. Nie byłam już dzieckiem, więc pozwolili mi wysiąść tam, gdzie chciałam.
O świcie stałam na przystanku nocnego tramwaju na ulicy Obrońców Stalingradu, teraz nazywa się Legionów. Miasto bardzo powoli budziło się ze snu.
Na plecach miałam swój stary, zielony plecak. Czułam się niewiarygodnie samotna. Pamiętam te chwilę, bo to była jedna z tych, kiedy uświadamiamy sobie własną odrębność. Małość i wielkość równocześnie. Fakt, że cały świat istnieje tylko poprzez nas, i że dla każdego ten świat jest inny.

Morza szum, ptaków śpiew...


...
Złota plaża pośród drzew -
Wszystko to w letnie dni
Przypomina Ciebie mi.

i... sialalalalala ooooooooo.....






Na kolejne kolonie wyjechałam latem 1968roku, po skończeniu VII klasy. Jak wszystkie moje wyjazdy, kolonie były dofinansowane przez ZPB im Dubois, czyli fabrykę w której pracował tata. Zakłady Przemysłu Bawełnianego.
Na te kolonie pojechałam razem z Teresą, siostrą mojej przyszłej bratowej.
Teresa była o rok starsza ode mnie. Właśnie skończyła podstawówkę i dostała się do szkoły plastycznej. Była jak kolorowy motyl. Piękna, lekka, radosna. Miała burzę jasnych loków i duże, ładne zęby. Była bezpośrednia, otwarta na ludzi i głośno się śmiała. Czułam się wyróżniana przez to, że akceptowała moje towarzystwo. Byłam jakby w jej blasku, choć równocześnie trochę w cieniu. Teresę adorowali prawie wszyscy chłopcy ze starszej grupy kolonijnej. Ja byłam przy niej niewidzialna. Ale Teresa nie robiła tego celowo. Nie było w niej żadnej przebiegłości. Ona po prostu radośnie żyła.
Kolonie były w Międzyzdrojach. Po raz pierwszy wtedy zobaczyłam morze. W jakimś stopniu spodziewałam się takiego właśnie widoku. Bezmiar wody, oślepiające słońce i bezustanny szum fal. Absolutnie zaczarowało mnie morze o zachodzie słońca. Wyglądało jak gigantyczna miska napełniona płynnym złotem. Romantyzm i bajka!
Było fajnie. Znowu spałyśmy w wielkiej sali, ale tym razem obok spała Teresa. Nikt się ze mnie nie śmiał.

Jako najstarsza grupa miałyśmy różne przywileje. Dostawałyśmy od swojej wychowawczyni czas wolny i snułyśmy się po rozpalonych słońcem ulicach. Wszędzie unosił się słodki zapach olejku do opalania i waty cukrowej. W budkach przy deptaku kupowałyśmy eklerki z bitą śmietaną i pamiątki.
Kierownictwo pozwoliło nam pójść na koncert Czerwonych Gitar, który odbył się w muszli przy plaży. Czerwone Gitary były na topie. Wszystkie dziewczyny kochały się w Sewerynie Krajewskim. Te jego smutne oczy...

Szłaś przez skwer, z tyłu pies
Głos Wybrzeża" w pysku niósł.
Wtedy to pierwszy raz
Uśmiechnęłaś do mnie się,
uśmiechnęłaś do mnie się...

...I sialalalala oooooo.

Ach, uśmiechnąć się do Seweryna!!!!
Teresa przeżywała jakąś miłość kolonijną, a ja jej kibicowałam. We mnie się nikt nie kochał i to było trochę przykre, ale nie aż tak bardzo, żeby nie cieszyć się z przyjemności wieczornych wypraw nad morze w towarzystwie grupy chłopców. Siadaliśmy w kręgu na opustoszałej plaży i śpiewaliśmy przy akompaniamencie gitary szanty i inne ballady o miłości.

Odtąd już dzień po dniu
Upływały razem nam.
Rano skwer, plaża lub
Molo gdy zapadał zmierzch,
molo gdy zapadał zmierzch...

... i sialalala oooooo


Płynął czas, letni czas,
Aż wakacji nadszedł kres.
Przyszedł dzień, w którym już
Rozstać musieliśmy się.


Płynął czas, letni czas... Trzy tygodnie szybko minęły i już wracaliśmy pociągiem do domu. Tak niedawno myśmy się poznali..!!!! Młode gardła darły się w przedziałach, pogryzając suchy prowiant.
Wróciłam opalona jak nigdy. Lato nie było specjalnie słoneczne tego roku i moje opalone na brązowo uda w sukience mini przyciągały wzrok na ulicy. Po raz pierwszy od dawna czułam się dobrze we własnej skórze. Chodziłam z podniesioną głową i snułam wspomnienia. I byłam uśmiechnięta.

Mniej więcej tak wyglądałam w tamtym czasie. Pies był Anki i wabił się Reks.

niedziela, 19 czerwca 2011

Niech żyją wakacje...


Baśka, Staśka i Hanka
Lato 1965r.










....niech żyje pole i las,
i niebo, i słońce,
wolny, swobodny czas.

Pojedzie z nami piłka
i kajak, i skakanka.

Będziemy grać w siatkówkę
od samiutkiego ranka.
Gorące, złote słońce

na ciemno nas opali
W srebrzystej, bystrej rzece
będziemy się kąpali.
...

Kajak i srebrzysta rzeka, to były raczej wakacje opisywane w książkach. Moje wakacje toczyły się od rana do wieczora na podwórku.
Tylko raz, po pierwszej klasie, pojechałam na kolonie do Grotnik. Było koszmarnie. Spałyśmy całą grupą w wielkiej sali. Pewnie była to klasa szkolna. Łóżka były wysokie i bałam się, że spadnę. Kilka pierwszych nocy starałam się w ogóle nie poruszać. Budziłam się w takiej samej pozycji, jak zas
ypiałam. Większość dziewczynek była starsza ode mnie. Wieczorem opowiadały straszne historie o duchach i czarnych łapach. Bałam się wstawać do ubikacji w nocy.
Chodziłyśmy na długie spacery po lesie. Pani kazała chodzić parami. Dziewczynka za mną nadeptywała mi na pięty i rozwiązywała kokardy przy warkoczach. Płakałam.
Innym koszmarem było wspólne kąpanie się pod prysznicem. Wstydziłam się rozebrać, nie dawałam sobie rady z myciem włosów. Zmoczone warkocze schły do rana, poduszka była od nich wilgotna.
W ostatnią niedzielę przed wyjazdem odwiedzili mnie rodzice. Tak długo płakałam, aż zgodzili się zabrać mnie do domu. Pamiętam, że widok taty niosącego moją brązową, tekturową walizkę w stronę stacji kolejowej lał się miodem
na moje serce! Czułam się WOLNA!
Dzieci z podwórka raczej nie jeździły na kolonie. Niektóre wyjeżd
żały na wieś, do babci albo cioci. Ja też bywałam na "wsiach", ale to były krótkie wizyty. Raczej dla przełamania monotonii letniego czasu niż dla wypoczynku.. Może ze dwa razy byłyśmy z mamą u jej kuzynów w Zadzimiu. Pamiętam stamtąd spanie w gościnnej, bielonej izbie, pod potwornie ciężkimi i wielkimi pierzynami. I jeszcze smak chleba pieczonego przez ciotkę i polewki z zsiadłego mleka.


Kolumna
Basia z piłką.
Sama sobie szyłam ten strój!







Na kilka dni
jeździłam do ciotki Antosi, która przesiadywała na "letnisku" ze swoimi wnukami od maja do września. W Kolumnie albo na Rogach.
Jednak większo
ść wakacji przesiedziałam na Wojska Polskiego, na naszym długim, wąskim podwórku z jednym zielonym drzewem. Graliśmy w klasy, w "jadą goście", w "wywołuję wojnę", w kucanego berka i w chowanego. Albo w podchody. I w zbijaka. Skakałyśmy na skakance. Rowerkiem, żabką, nożycami. Do przodu i do tyłu. Sprzedawaliśmy lody z błota i bułki z kamyków. Jedliśmy oranżadę w proszku ze stulonych garstek. Pod wieczór, kiedy słońce już schowało się za ścianą naszej kamienicy, powoli rozchodziliśmy się na kolację. Nie pamiętam żadnych zimnych ani deszczowych wakacji. Lato, to lato.
Następne (i ostanie) kolonie zaliczyłam dopiero po VII klasie.



Nasze podwórko. Na środku ja i Ewa Grochowska.

niedziela, 12 czerwca 2011

Świecka tradycja


Kiedyś dawno temu... Tu od razu chciałoby się napisać:"za górami, za lasami..."
Ale wcale nie tak dawno i nie tak daleko!
Kiedyś na urodziny, dzieci dostawały to, o czym marzyły. A że marzyły intensywnie i głośno, to kupowanie prezentów nie było specjalnie trudne.
Szafa dla Barbie, transformersi, nowa płyta Jacksona, karty do Magicka, koszulka z Nirvaną albo czarny lakier do paznokci...
Potem było coraz trudniej. Kasi kupowaliśmy jakieś tomiszcza z psychologii, książki Carrolla a Mateuszowi dokładaliśmy do Wielkiego Przedsięwzięcia, które akurat realizował.
Chociaż unikaliśmy dawania "kasy", to w końcu stało się to w pewnym sensie nieuniknione. Żeby chociaż trochę zachować twarz, Mateuszowi dajemy pieniądze "opakowane" w książkę albo w czekoladki. Natomiast Kasię zabieram na Wielkie Zakupy. I jest to od pewnego czasu nowa, świecka tradycja:)
Ona się cieszy i ja się cieszę. Jak to miło być Świętym Mikołajem!
Przed nami wielkie galerie handlowe. Wczoraj Port.
Wystawy od podłogi do sufitu. Kwiaty. Realistyczne manekiny w niewymuszonych pozach.
Muzyka gra. Trochę za głośno. Ciągle gra. Bez przerwy gra. Jezu! Gra i gra!!! Wrrrr!
No nic. Wchodzimy do środka różnych sklepów. Przed nami dziesiątki wieszaków, półek, blatów, witryn. Setki i tysiące ciuchów. Feeria kolorów i wzorów. Fasony, rozmiary, wersje...
Bluzeczki, spódniczki, spodnie, sukienki, sweterki, szorty, majtki, torebki, apaszki, buty, paski, kapelusze... Przydałyby się oczy na szypułkach, żeby móc wszystko naraz obrzucić wzrokiem.
Dobrze. Córka wybiera. Jakie to cudowne przeżycie, zobaczyć w jej oczach blask, gdy rozstrzygam wahania na temat koloru bluzeczki i mówię: bierzemy obie...
Chodzimy, gapimy się, okupujemy przymierzalnie.
Jemy kremowe babeczki.
Wybrzydzamy na ceny.
Przez palce przelewają nam się tkaniny bawełniane, jedwabne, lniane... Faktury i sploty. Guziczki, cekiny, , stebnowania, sprzączki...
Uf! Na koniec zaglądamy do toreb. i cóż tam widać? Po tych wszystkich wizualnych szaleństwach i ofercie bogatej kolorystycznie jak Farby Marki Dulux , na dnie koją oczy brąz, szarość i czerń. Na okrasę niebieska bluzeczka z rysunkiem krowiny (co się podobno okazała świnką, ale to kwestia interpretacji).
Jak tradycja, to tradycja.
A ja sobie kupiłam sweterek w kolorze koralowym.
Fajnie było!

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Czas leci


Czas leci. Przed rokiem zrobiłam wpis o urodzinach mojej córeczki, a ona znowu starsza...






To co skrywało się pod różową sukienką wyglądało potem tak...













A teraz tak:)



















Rozmnażanie przez
pączkowanie:)))))
Czekam z niecierpliwością na wnuczkę.
I właśnie tego Ci życzę, moja kochana - cudnej córeczki, która obdarzy Cię pięknymi wnuczkami:)))

niedziela, 5 czerwca 2011

Czerwiec przerwiec...



Koniec roku w Ib










Czerwiec przerwiec, bo coś tam w rolnictwie przerywa. Tak mówi przysłowie.
Zawsze lubiłam czerwiec. Przerywał całoroczną mordęgę szkolną aż do września.
W czerwcu wypuszczali nas na przerwie szkolnej na boisko. Chłopaki kopali piłkę. Czasami jednak przysiadali się do nas, dziewczyn, w kącie na murku i graliśmy w listonosza, co przynosił ekspresy i polecone buziaki...
Dzwonek wołał na kolejną lekcję, ale szliśmy wolniutko, leniwie. Nauczyciele też się spóźniali, zajęci papierkową robotą końca roku.
Po lekcjach wracaliśmy godzinami do domu, gadając na rogach ulic, wystawiając twarz do słońca. Rozbieraliśmy się z fartuchów, rolowaliśmy podkolanówki nad sandałkami. Na mijanych straganach upajająco pachniały truskawki. Ci, co mieli "kasę",kupowali barwioną oranżadę w butelce z porcelanowym kapslem i wypijali do dna. Albo wodę sodową z sokiem, w saturatorze na kółkach. Woda była nalewana do szklanek musztardówek. Sprzedawca płukał je potem strumyczkiem ciurkającej do góry wody, który wyglądał
jak miniaturowy gejzerek. Woda była oczywiście prosto z hydrantu.
A potem nadchodził koniec roku szkolnego, najczęściej 24-tego, w imieniny taty.
Po uroczystościach na sali gimnastycznej i w klasach ,wracałam do domu dzierżąc cenzurkę i czując przed sobą bezmiar wolnego, ciągnącego się w nieskończoność czasu letnich dni i wieczorów.

Teraz dzieci, tak samo jak kiedyś, snują się leniwie, wracając ze szkoły. Ubierają się plażowo, w krótkie spodenki i kuse koszulki. Chłopcy, zamiast piłki, kopią pustą puszkę po piwie. W sklepiku na rogu kupują lody w rożku. Po szkole, aż do zmierzchu jeżdżą na rowerach albo na rolkach, które podostawali w prezencie komunijnym.
Kwitną akacje. Pachnie jaśmin.
Kiedy prowadziłam zajęcia w klasach, niecierpliwie czekałam na czerwiec i ostatnie spotkanie. Zawsze towarzyszyło temu rozkoszne uczucie dobrze wykonanej roboty, a czasem wielkiej ulgi, że nareszcie koniec:)
Dzieci, niezależnie od wcześniejszych humorów, tuliły się zawsze i mówiły "Niech pani jeszcze przyjdzie do nas ..."
Dostawałam kwiaty, laurki albo czekoladki... Zamykałam za sobą drzwi szkoły i powracało do mnie wspaniałe uczucie z dzieciństwa, gdy kończyłam rok szkolny z cenzurką dobrej uczennicy. A całe długie, gorące, duszne, pachnące wieczorną maciejką lato było przede mną.

Tak się złożyło, że czerwiec cały czas oznacza dla mnie koniec roku szkolnego. Czas podsumowań, sprawozdań i rozliczeń.
Czerwiec przerwiec. Przerywa podjęte zobowiązania, umowy i projekty. Załatwione sprawy odkładamy ad acta. Żegnamy się przed urlopem. Do zobaczenia. Miłego odpoczynku.
Uf! Całe szczęście, że jest taki czas bez pacjentów i bez psychologów:)

Niech żyją wakacje...


Niech żyją wakacje,

niech żyje pole i las
I niebo, i słońce,
wolny, swobodny czas.

Pojedzie z nami piłka
i kajak, i skakanka
Będziemy grać w siatkówkę
od samiutkiego ranka.
Gorące, złote słońce
na ciemno nas opali
W srebrzystej, bystrej rzece
będziemy się kąpali.