sobota, 29 października 2011

Rozrosty


Widok
znajomy
do bólu












Oddział chorób rozrostowych. W skrócie, rozrosty.
Umiejscowienie - Regionalny Ośrodek Onkologiczny przy Szpitalu im. M.Kopernika.
Idę. Który raz? Kiedyś próbowałam oszacować. Ponad trzydzieści pobytów, przy każdym przeważnie po dwa razy w odwiedzinach. No, ostatnio, po razie, bo z pracą mi koliduje... Plus oczywiście pobyty na operacjach. Pięciu. To daje jakieś 80-90 wizyt...
Idę. Najpierw szatnia. Jeżeli jest pora na płaszcz. Albo kurtkę.
Kiedyś musiałam kupować "obuwie ochronne". Wrzucałam złotówkę i maszyna wyrzucała niebieską, plastikową kulkę z parą jednorazowych, ohydnych worków z gumką. Starczały na ogół na dwa razy. Od jakiegoś czasu worków nie trzeba nakładać na buty, ale ostrzeżenia na drzwiach zostały. "Uwaga, wejście na oddziały tylko w obuwiu ochronnym!"Automaty zlikwidowali, a głupiej kartki nie.
Więc idę. Najpierw korytarz obok izby przyjęć. W prawo, obok bufetu. Po drodze drzwi z napisami. Gabinet radioterapii, endoskopia, chirurgia onkologiczna... Znowu w prawo. Obok wind. Kaplica zaprasza na msze. I ciągle w prawo. Słuszny kierunek.
Schodami na drugie piętro. Na ścianie plakat z reklamą damskich peruk. Peruki na głowach ślicznych, uśmiechniętych modelek. Pod każdym zdjęciem nazwa produktu: Sophie, Marie, Therese... Obok plakat zachęcający do udziału w kursach wizażu i makijażu. I ślady po innych, brutalnie zerwanych plakatach, łyse wyrwy w farbie.
Pamiętam, kiedy szliśmy tędy pierwszy raz. Czułam się zagubiona. Chociaż jeszcze z nadzieją. Że zaraz okaże się, że chemia jest niepotrzebna. Niemiła pani doktor powiedziała: postępowanie standardowe, sześć cykli, każdy po dwa wejścia na 48 godzin.
To było jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Dwanaście wejść do szpitala? Dwie doby z kroplówką??? Jak spać? Jak się umyć? Jak żyć? Nie było miejsca na zadawanie tych wszystkich pytań. Dostaliśmy termin. Do widzenia. Następny...
Idę. Niosę stały zestaw szpitalny. Chleb razowy, owoce, twarożek, ser, pomidor...
Zestawy się czasem zmieniają. Kiedyś były warzywa gotowane na parze, ryba gotowana lub wędzona, jogurt, wędlina. Trochę masła... "Chcesz trochę masła?" pytałam i śmieliśmy się, bo to cytat z cudownych "Cudownych lat".
W dni powszednie na korytarzach tłumy ludzi. Do rejestracji na dole, przed gabinetami, na badania, na konsultacje, po wyniki. Ci nowi, zagubieni, jak my na początku. Weterani z nieobecnymi minami, wsłuchani w siebie, pogodzeni z kolejkami. Niektórzy czytają, inni tylko siedzą. Ramiona opuszczone, zastygli w bezruchu, bez wyjścia...
"Tekstylni" pomieszani z pacjentami w piżamach, kapciach, z workami kroplówek na jeżdżących statywach. Kobiety w różowych i błękitnych szlafrokach, białych skarpetkach, niektóre w chusteczkach zamotanych na łysej głowie.
W soboty i niedziele pusto i cicho. Ciemno. Odwiedzających niewielu. W końcu chorzy przychodzą tu na chwilę, na dwa, trzy, cztery dni. Zaraz wrócą. Znowu ich zobaczymy w domu, nie ma czasu na tęsknotę.
Wchodzę na oddział. Długi korytarz. Drzwi do sal pootwierane. Cisza. Kroplówki spływają bezszelestnie. Zaduch pomieszany z fetorem lekarstw, zbyt często używanych toalet i zbiorowego żywienia. Stukot moich butów.
Idę. Który to już raz? - myślę nieodmiennie.
Sala zawsze inna, ale jakby ta sama. Cztery łóżka. Cztery metalowe szafki. Cztery stojaki na kroplówki. Czterech mężczyzn. Niektórzy cisi, śpiący, wycofani w swoje przeczekiwanie. Inni gadatliwi, nawet namolni, wtrącają się do rozmowy, nie uznając żadnej intymności.
Błahe rozmowy. Jak się czujesz? Co słychać? Dobrze spływa? To już drugi wenflon. Źle spałem. Co u dzieci? Ładna pogoda. Zrób mi herbaty. Siniak się zrobił od wkłucia...
Potem: do jutra. Pa. Do zobaczenia.
Wychodzę. Oddycham. Oddalam się od szpitala. Od oddziału rozrostów. Od mojego męża podłączonego do plastikowej butelki, z której spływa do jego żył trucizna ratująca życie.
Wieczorem jeszcze telefon. Śpij dobrze. Dobranoc.
Za dwa tygodnie...
Za miesiąc...
Dzisiaj jest niedziela. Pierwszy dzień po chemii. Jutro będzie lepiej.

czwartek, 27 października 2011

Co to za zagadka?





Co
to
jest????









Tatuś powiem ci zagadkę !
na ulicy stoi klatka,
a w tej klatce sobie siedzi
bardzo dużo złych niedźwiedzi
i pilnuje klatki pies !
Zgadnij, tatuś, co to jest ?

Nie wiesz ? Trudna ta zagadka ?
Ja ci powiem: to jest klatka !!!
Taka klatka, w której siedzi
bardzo dużo złych niedźwiedzi
i pilnuje klatki pies !
A ty nie wiesz co to jest !

D.Wawiłow

Cudny wierszyk. Cudna, niezapomniana Wawiłow.
Dzieci uwielbiają zagadki. A ja uwielbiam słuchać, jak je rozwiązują:))

Pytam:
- Co to takiego: ludzie je często mają w domu, lubią je. One mogą mieć cztery nogi, albo dwie. Mogą mieć sierść, albo pióra, mogą fruwać albo szybko biegać...??

Jowitka wyrzuca rękę do góry :
- Chomiki!!!
- Chomiki mogą fruwać???
Daniel odgaduje, że chodzi o zwierzęta. Jowitka, niezrażona:
- Ale to wielkie scęście mieć w domu chomiki!!

- Dzieci, co to jest: nie jest ptakiem, a może fruwać. Jest wielki i ciężki...
Julia:
- Hipokotam...

- Wiktor, czy ty wiesz gdzie mieszkasz?
- Wiem.
- Gdzie?- pytam z nadzieją na adres.
- Tam - macha ręką w stronę okna - tseba iść taką ulicą, potem skręcić i jest taki dom i ja na piątym piętse mieskam...
- To wysoko.
- Ale windom wjezdzam.
- A najgozej, jak sie winda zespuje - mówi z troską Kuba.
- Ale schody tez som - przyznaje sprawiedliwie Wiktor.


- Zgadnijcie, jaki będzie temat dzisiejszych zajęć. One rosną, jest ich dużo w parkach i na ulicach, mogą być duże i małe...- pokazuję za okno, gdzie pysznią się i czerwienieją jesiennie wielkie klony. Mikołaj podskakuje niecierpliwie.
- Dzieci!!!

Poza tym:
Modliszka, to pani, która się modli.
Nakłaniać, oznacza "nakrywać stół obrusem"(!!!???)
A dziś dowiedziałam się, że słowo "nonsens", to znaczy "mieć wszystko gdzieś"!

No i dobrze. Jak coś nie ma sensu, to naprawdę nie zasługuje na naszą uwagę:)

niedziela, 23 października 2011

Światy równoległe

Tu my,
a tam oni.

Czy wszyscy
widzieli to
samo na tym
ślubie?









To, że każdy z nas patrzy na świat z własnej perspektywy, jest niby oczywiste.
To, jakie są tego konsekwencje, pozostaje dla mnie wieczną, fascynującą tajemnicą.
Najintensywniej dociera to do mnie, gdy się szybko przemieszczam. Pociągiem, tramwajem autobusem.
Niedawno znowu uderzyła we mnie ta świadomość z wielką mocą.
Wracałam wieczornym autobusem. Była sobota. Autobus jechał przez dość wyludnioną okolicę domków jednorodzinnych. W którymś z nich, na parterze, otwarty był sklep spożywczy.
W jasno oświetlonym wnętrzu, półki pełne kolorowych towarów. Ekspedientka w białym fartuchu wyjmowała coś z lodówki. Prawdopodobnie nawet nie zarejestrowała tego, że autobus przejechał ulicą. Jej rzeczywistość to była sobotnia zmiana w pracy. Może wróciła potem do domu, żeby przygotować kolację. A może ktoś przygotował ją dla niej. A może w ogóle nikt na nią nie czekał. Może musiała wyprowadzić na dwór psa albo zrobić pranie.
Ta kobieta nie ma zielonego pojęcia o moim istnieniu, o tym, że zostawiła ślad na siatkówce mojego oka. Żyje w swoim świecie, w swojej rzeczywistości, mając ją za jedyną prawdziwą.
Tak samo jak ja, która nie patrzyłam na świat oczami moich dzieci, odchodzących stopniowo we własne życie.
Chociażbym nie wiem jak dobrze ich znała, "krew z krwi i kość z kości", to i tak niczego za nich nie mogłam zobaczyć ani niczego przeżyć.
Kiedy odchodziły do przedszkola, szkoły, drużyny, wyjeżdżały z kraju, to z każdym dniem poszerzał się obszar ich doświadczeń, dla mnie kompletnie niedostępny.
Czasami cudem wydaje mi się to, że w ogóle jesteśmy w stanie się porozumieć z innymi ludźmi.
Mówimy: "a pamiętasz?" i każdy pamięta coś innego. I wcale nie znaczy to, że przeinacza fakty.
One po prostu SĄ dla każdego inne.
Siwy Einstein słusznie pokazał wszystkim język.

niedziela, 16 października 2011

Znowu bajki czas...


Najlepsze
w zwierzętach
jest to,

że nie mówią
za dużo
.

Thornton Wilder







Mikuś, jak pamiętacie , opowiedział bajkę o papudze. Potem wszyscy się zamyślili, bo nie wiedzieli, jaki ma być ciąg dalszy. Wtedy właśnie do pokoju wszedł Kot. Uszy i ogon miał czujnie postawione do góry.
- Mrau!- powiedział tajemniczo.
- Oj!- pisnął Mikuś. Kracik przezornie schował się za poduszką.
Kot obwąchał ostrożnie wszystkie katy, podrapał łapką w szybę, wskoczył na kanapę, zwinął się w kłębek i zaczął mruczeć.
- O czym on tak mruczy?- zapytał szeptem Kracik.
- Aaaa, kotki dwa, szaro - bure obydwa...- mruczał Kot.
- On tak mruczy, jakby mu w b
rzuchu bąk fruwał - powiedział Mikuś i zachichotał.
- A mnie się zdaje - szepnął Kracik - że on tak mruczy, jak samowar z gorącą wodą na herbatkę.
Kot łyp
nął żółtym okiem.
- Miau!- miauknął znowu enigmatycznie.
- Czy to coś znaczy? - spytał Mikuś i zaszedł Kota od tyłu.
- Mrrrr...- Kot machnął leniwie ogonem.
- To chyba znaczy, że on nie za bardzo chce z nami rozmawiać - szepnął Kracik.
- To mi przypomina historię pewnego Misia. - zawachlował uszkiem Mikuś.
- Czy Misia, którego znamy?
- Nie, Misia z rodziny Kuleszów Kuleszaków z Fabryki, mojego dalekiego kuzyna...
- Opowiedz, oj, opowiedz! - zaklaskał w łapki Kracik.
Mikusia nie trzeba było długo namawiać.

- Otóż ów Misio - zaczął - od samego urodzenia nic nie mówił. Milczał, jak zaklęty. Jego rodzice myśleli, że wyrośnie z tego, ale Misio ani myślał się odezwać.
- Może on nie miał nic ciekawego do powiedzenia?- wysunęłam przypuszczenie.
- O, nie, nie! On miał bardzo dużo do powiedzenia.
Chciał opowiedzieć o tym, jak bardzo lubi siedzieć na parapecie okiennym i patrzeć na ogród, jak mu się podobają fruwające motyle.
I o tym, że boi się grubych, pasiastych pszczół.
I jeszcze o tym, że chciałby pofrunąć nad drzewa, tak jak jaskółki...
Ale, gdy już, już miał o tym powiedzieć, słyszał:

- Może coś zjesz Misiu? Na pewno jesteś głodny...!
Misio kręcił głową, bo wcale nie był głodny, ale mama, albo babcia przynosiły mu kanapkę, zupę, kotlecik, jabłuszko...
No, i Misio jadł, bo nie śmiał odmówić. Jego babcia mówiła cz
ęsto do mamy:
- Jakie to grzeczne dziecko, ten nasz Miś. Nie jest taki, jak inne, hałaśliwe i nieposłuszne misie.
Mama tylko kiwała głową. W głębi duszy martwiła się trochę o swojego synka. Myślała czasami, że wolałaby nawet nieco niegrzecznego Misia, byleby zaczął coś mówić.
Sama jednak była grzeczną córką i nie śmiała sprzeciwić się swojej mamie.

Któregoś dnia pogoda była wyjątkowo brzydka. Deszcz padał grubymi kroplami i zalewał szyby. Drzewa gubiły liście. Ludzie kulili się pod parasolami. Samochody wjeżdżały w kałuże i chlapały dookoła brudną wodą.
Misio siedział, jak zwykle na parapecie i wyglądał przez okno. Lubił deszcz, tak jak lubił każdą inną pogodę. Wszystko było takie ciekawe i o wszystkim można było rozmyślać i wyobrażać sobie różne historie.
Nagle...! Misio aż oczka przetarł ze zdumienia. Środkiem chodnika, prosto w kierunku jego okna, szedł kot.
Właściwie, to był całkiem mały kotek. Miał czarny grzbiet i jedną czarną łapkę. Mordka, brzuszek i pozostałe trzy łapki były białe.
Kiedyś były białe... Teraz kotek był umorusany w błocie. Podszedł do okna, za którym Misio siedział całkiem nieruchomo i zwinnie wskoczył na parapet. Z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Mokre futerko lepiło mu się do grzbiet
u, a krople spływały ze sterczących wąsów. Popatrzył na Misia bursztynowymi oczami i miauknął cicho.
- Miau!

- Zupełnie jak nasz kot!- zawołał Kracik.
-Ciii!- uciszyłam go. Opowieść Mikusia bardzo mnie zaciekawiła. - No, i co? Co było dalej?

...Misio z wrażenia o mało nie spadł z parapetu. Poczuł, że musi zaraz, natychmiast coś zrobić. Coś przedsięwziąć, coś postanowić, coś...powiedzieć!
W tym samym momencie do pokoju weszła jego mama. Niosła dla Misia kubek kakao.
- Przyniosłam ci, mój kochany Misiu, coś ciepłego do picia. Taka brzydka pogoda, jeszcze nam się przeziębisz od tego stania przy oknie. Może powinieneś założyć drugi sweterek, albo skarpetki...- mama, jak zwykle przemawiała do Misia, nie przerywając wcale, bo przecież on i tak nigdy nic nie odpowiadał. Tym razem jednak...
- Ja chcę kota!- wrzasnął Misio tak głośno, że aż mama usiadła, o mały włos nie rozlewając kakao.
- Chcę tego kota!- powtórzył Misio, pokazując palcem na szybę.
Kot za oknem miauknął znowu i zaczął poruszać ogonem. W prawo i w lewo...

Mama wytrzeszczyła oczy na swojego synka. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, że nie mogła wydobyć z siebie głosu, tak jak w tej właśnie chwili.
Popatrzyła na Misia, na ulewę i na mokrego kotka.
Potem otworzyła okno i kot wskoczył do pokoju razem z zimnymi kroplami deszczu. Otrząsnął się, zrobił koci grzbiet i zaczął chłeptać ciepłe kakao z kubeczka. Misio patrzył na niego oczami pełnymi blasku. Delikatnie pogłaskał kota za uszami.

- Chciałbym, żeby został - powiedział cichutko. - Miałbym przyjaciela.
- Misiu, dziecko, ty mówisz!
- Mamo, czy on może zostać?- Misio patrzył prosząco na swoją mamę. Bał się, że ona znowu go nie słucha. Że kot zaraz sobie pójdzie i że on, Misio, będzie cały czas sam siedział na oknie.
Kot tymczasem otarł się o mamine nogi, polizał ciepłym językiem jej rękę i zwinął się w kłębek na fotelu. Nie zamierzał nikogo pytać o pozwolenie. Nareszcie znalazł dla siebie miejsce. Już na zawsze został w dziecinnym pokoju.

Kto rysował,
ten rozpozna:)













czwartek, 6 października 2011

Światowidz




Uliczkę zna
w Barcelonie...










Dziecko wyjechało. Do Barcelony. Do pracy.
Tak po prostu.
W tej pracy międzynarodowa załoga - Włosi, Rosjanin, Niemiec, no i Hiszpanie oczywiście. Pracują. Piją kawę. Z tarasu mają widok na Tibidabo. To samo, po którym wędrowali bohaterowie Zafona.
W tym wyjeździe nie ma nic nadzwyczajnego. Przyjęłam to za oczywistość, chociaż Dziecko przyzwoicie spytało, czy się zgodzimy na jego wyjazd.
Po pierwsze Dziecko już nie jest dzieckiem, po drugie wszyscy wyjeżdżają. Takie czasy. Świat się poszerzył, albo jak chcą niektórzy, zmalał. Paradoksalnie, na jedno wychodzi.
Dawno temu, kiedy weszłam w okres "burzy i naporu"(sturm und drang - zawsze podobało mi się to romantyczne określenie), buntowałam się przeciwko granicom. W ogóle nie rozumiałam ich znaczenia, sztucznego podziału przestrzeni na "naszą" i "ich". Moim ulubionym określeniem było "obywatel świata". Byłam przekonana, że granice są tylko zarzewiem konfliktów. A ludzie są wszędzie tacy sami, mają takie same marzenia, potrzeby, lęki...
Oczywiście nie wyjeżdżałam. Wyjazdy zagraniczne mieściły się w kategorii LUKSUS. Trzeba było mieć paszport, wizę i obcą walutę. Wszystkie te rzeczy były ściśle reglamentowane. Właściwie nie znałam osobiście nikogo, kto by wyjeżdżał za granicę. Poza naszym sąsiadem, który był w delegacji w Związku Radzieckim.
Przysłowiowa "ciocia z Ameryki" wyróżniała rodzinę, jak gwiazdki na koniaku. Ciocia przysyłała czasem w kopercie pojedyncze banknoty, które nielegalnie można było wymienić u cinkciarzy na złotówki. Legalnie można było dostać bony, państwowy ekwiwalent dolarów.
Ciocie przysyłały też paczki z używanymi ubraniami, koszule non-iron, garsonki z poliestru z lamówkami przy kołnierzu, swetry w landrynkowych kolorach. Na święta przychodziły kartki ozdobione obficie brokatem.
Myśmy mieli wujka w Australii. Chwaliłam się tym i czułam się wybrana. Nikt w mojej klasie nie miał wujka w Australii, który przysyłał kolorowe fotografie na tle błękitnego basenu.!!!
W 1970 roku towarzysz Gierek zapytał ludu pracującego: "pomożecie?" Lud odkrzyknął: "pomożemy!". W nagrodę dostał między innymi możliwość wyjazdów do zaprzyjaźnionych państw socjalistycznych bez paszportu, tylko za okazaniem dowodu osobistego. Nastąpił okres rozkwitu, głównie handlu wymiennego.
Wywoziło się kiełbasę krakowską, krem Nivea, kryształy i wódkę. Przywoziło kożuszki, salami, lentilki, czajniki z gwizdkiem i gumę do żucia Maomam. Zapachniało wielkim światem i szamponem "Zielone jabłuszko".
No i wreszcie...
Po latach absolutnej kontroli i inwigilacji, masowej emigracji ( legalnej i potajemnej) w panice przed niewolą i internowaniem, po powolnym "odmrażaniu" tematu, runęły mury prawdziwe i symboliczne.


Wyrwij murom zęby krat!
Zerwij kajdany, połam bat!
A mury runą, runą, runą
I pogrzebią stary świat!


I spełniło się moje marzenie o świecie bez granic. No, powiedzmy, o kawałku świata...
To co, że nie jeżdżę! Ale mogę. Jeśli będę chciała. I moje dzieci mogą. Jeśli zechcą.

Jedno Dziecko chce ba
rdzo.
Chciało do Francji i do Szkocji.
I do Niemiec.
Chciało do Portugalii i do
Włoch.
Do Brukseli na weekend.



Na wycieczkę do Finlandii.
I na Ukrainę.


Do pracy, do Barcelony.
Pojechał. Z okien ma widok na Tore Agbar.







Do Morza Śródziemnego rzut beretką.
A jak bardzo będę chciała, to też pojadę. Bo jestem w końcu obywatel świata!