poniedziałek, 31 grudnia 2012

Rok temu...






 31.12.2011r














Rok temu wszystko ...
...było przed nami
...było za nami
...było jak zwykle
...było inaczej niż dziś
Rok temu żyła w nas nadzieja.
Rok temu przeczuwaliśmy najgorsze.
Rok temu mogliśmy trzymać się za ręce.
Pojechaliśmy na obiad do Manekina. j
Jedliśmy gigantyczne naleśniki. Jeszcze mam rachunek.
Sałatka cesarska i naleśnik z serem pleśniowym i szynką dla A. Naleśnik z mozzarellą i pomidorami dla mnie. 
Dwa piwa. Za ten nowy rok!
Potem poszliśmy spacerem do tramwaju. Piotrkowska zapłonęła światełkami.  Robiliśmy zdjęcia




















Wieczorem wypiliśmy szampana.

























Dzisiaj tylko Piotrkowska jest taka sama.





niedziela, 30 grudnia 2012

Dla nieobecnych

 







Dziś całe popołudnie płaczę...

wtorek, 25 grudnia 2012

Wesołych Świąt





















Nie mam pojęcia, dlaczego zakochałam się w Gałczyńskim.
Tak, w całym Gałczyńskim, nie tylko w jego wierszach.
Myślę, że wielu z nich nie rozumiałam, ani nawet nie miałam cierpliwości, żeby do końca je przeczytać. Mimo to, ich fragmenty pojawiały się w mojej pamięci przy różnych okazjach, jak magiczne zaklęcia. Jak te właśnie...


Kto wymyślił choinki?


Moje kochane dzieci,
był taki czas na świecie,
że wcale nie było choinek,
ani jednej, i dzięcioł wyrywał sobie piórka
z rozpaczy, i płakała wiewiórka,
co ma ogonek jak dymiący kominek.

Ciężkie to były czasy niepospolicie,
bo cóż to, proszę was, za życie
na święta bez choinki, czyste kpinki.
Więc kiedy nadchodziły święta,
dzieci w domu, a w lesie hałasowaly zwierzęta:
- My chcemy, żeby natychmiast były choinki!

Ale nikt się tym nie zainteresował,
aż wreszcie powiedziała mądra sowa:
- Tak dalej być nie może, obywatele.
Ja z sowami innymi trzema
zrobię bunt, bo choinek jak nie ma, tak nie ma,
tylko mak i suszone morele.

I rzeczywiście: jak przychodziła Gwiazdka,
nic nigdzie nie tonęło w blaskach,
był to widok nader niemiły;
i nikt nie myślał o zielonej świeczce,
i ciemno było, proszę was, jak w beczce,
przez to, że się nigdzie choinki nie świeciły.

Ale w chatce na nóżkach sowich
mieszkał pewien tajemniczy człowiek,
który miał złote książki i zielone pióro.
I jak nie krzyknie ten dobry człowiek:
- Poczekajcie chwilkę, ja zaraz zrobię,
że nigdzie nie będzie ponuro.

No i popatrzcie: od jednego słowa
świerki strzelają, gdzie była dąbrowa,
choinki nareszcie będą.
Bo ma poeta słowa tajemnicze,
którymi może spełnić każde z życzeń.
(A ten człowiek był właśnie poetą):

To on nauczył, jak się świeczki toczy,
jak się z guzików robi skrzatom oczy,
on, namówiony przeze mnie;
i jak się robi z papieru malutkie okręty,
i to on ułożył te wszystkie kolędy,
które śpiewać jest tak przyjemnie.

To on, moi srebrni, moi złoci,
zawsze jest pełen dobroci,
w nim jest ta pogoda i nadzieja;
to on nauczył, jak zawieszać zimne ognie,
i on te świeczki odbija w oknie,
że okno jest jak okulary czarodzieja.

Więc już teraz, chłopcy i dziewczynki,
czy wiecie, kto wymyślił choinki?
czy już teraz każde dziecko wie to?
Chórem dzieci:
TO TEN ODWAŻNY, DOBRY CZŁOWIEK,
CO MIESZKA W CHATCE NA NÓŻKACH SOWICH,
CO GO  LUDZIE PRZEZYWAJĄ! POETĄ!

Więc gdy śnieg na święta zatańczy,
pomyśl, proszę, najukochańszy,
o tym panu, co układa rymy,
prześlij mu życzenia na listku konwalii,
a myśmy już mu telegram wysłali,
bo my wszyscy bardzo go lubimy.


Konstanty Ildefons Gałczyński
1948


Taaa....
Gałczyński nie żyje od 59-ciu lat. Kiedy umarł, w grudniu 1953 roku, Sabinka była ze mną w siódmym miesiącu ciąży. Kiedy sobie to uświadomiłam, powiało magią. Oczywiście, oczywiście, gdzieś tam spotkały się nasze dusze na skrzyżowaniu światów.:)

Trąbki świątecznej poczty

Już dzisiaj który to raz
pędzi poczta przez las!
Cóż, nie dziwota, przed każda Gwiazdka
pękają banie z manią pisarską:
Jacek, co pióra nie bierze w ręce,
nagle napisał listów dziewięćset.
Pisze Alojzy, Funia i Mania.
Rośnie gwiazdkowa życzeniomania.
Wczoraj w Krakowie na placu Kingi
listy wypchnęły denko od skrzynki,
bo tyle listów, któż by to zniósł --
.......................................................
W nocy, w południe, w wieczór i z rana
poczta haruje niezmordowana,
praca dzienna i warta nocna,
poczta panowie! poczta! poczta!
Słupy przy szosie, druty przy świerkach,
jedzie samochód, pędzi telegram,
na bok, zające! z drogi, wrony!
Feluś, gazu! List polecony!
I dla cywilów, i dla armii,
i do Wrocławia, i do Warmii,
do Szczebrzeszyna, do Szczecina
leci i świeci dobra nowina;
pobłyskują jak kwiaty z łąki
z czapek pocztowców złote trąbki.
Poczta! Poczta! Morze i ląd!
WSZYSTKIM WESOŁYCH ŚWIĄT!


Tymczasem w jednych domach stroją pianina,
w innych ciotki placki stawiają równym szeregiem,
a na dworze hu! hu! diabelska mieszanina,
24 miliardy płatków śniegowych
(słownie: wiatr zmieszany ze śniegiem).
Przez wiatr i snieg listonosz brnie,
z listem, z depeszą, z inwalidzką rentą.
I tak całe życie. Przez całe dnie.
Jak wiewiórka. Z piętra na piętro.
Właściwie tylko zmienia się tło:
po wsiach koguty, w miastach neony.
I znowu paczka, dopłata: sto --
i znowu ekspres polecony.
Bo pocztą możesz wysłać co chcesz:
Serce, buty i wiersz.


 .................................................

Gdy mi kiedyś serduszko pęknie,
wspomnijcie mnie czasem pięknie,
że był taki facet księżycowy.


MOJE PIÓRO WRZUĆCIE DO WISŁY,
MOJE CIAŁO NA CZTERY WIATRY,
A MOJE SERCE DO SKRZYNKI POCZTOWEJ.

Konstanty Ildefons Gałczyński

Gałczyński nie żyje od 59-ciu lat. Jego wiersze wciąż żyją. We mnie, w innych. 
W tym także nadzieja.

Już kocham Cię tyle lat, na przemian w mroku i w śpiewie...
Miłość nie umiera, jest wieczna jak trawa.

 

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Przed zapaleniem choinki

Anno Domini 2012



















Choinka w tym roku miała być nieduża, taka symboliczna raczej. W ostatniej chwili postanowiłam, żeby jednak było "jak zawsze". Syn powiedział, że kupi wobec tego, taką trochę mniejszą od siebie (Syn 184 cm). 
Kupił, przyniósł. Trafiła się taka trochę większa od niego... 
- Chyba nie będzie za ładna, taka jakaś nierówna - oznajmił.
Machnęłam ręką. Byleby była. 
Położyliśmy choinkę, wciśniętą w siatkową "skarpetę", na balkonie. Nie mieliśmy czasu, żeby się nią zająć, więc lekko zamarzła.
Postawiona w stojaku i uwolniona z więzów, stała jak sierota, zmarznięta, przekrzywiona, sztywna, jak kołek.
- Niech sobie trochę rozmarznie- postanowiliśmy.
Jest taka bajka o Jasiu i magicznej fasoli ( nie mylić z Jasiem Fasolą) - wzgardzone i wyrzucone ziarnko wyrasta w ciągu nocy w gigantyczne drzewo. Takie miałam właśnie wrażenie, kiedy wróciłam do naszej choinki, żeby zabrać się za jej dekorowanie. Rozmarznięte gałęzie rozłożyły się obficie. Staliśmy, patrząc na nią w milczeniu. To się nazywa "zaniemówić".
Z trudem wcisnęliśmy ją w przygotowany kąt pokoju. 
To nasza najpiękniejsza z choinek.
- Szkoda, że Tata jej nie zobaczy - powiedziałam do Syna.
- Eee- mruknął - pewnie gdzieś tam ją widzi...
To jest najlepsze, co mógł mi  powiedzieć na te Święta...
Mamy wspaniałe dzieci, mój Kochany.


I jeszcze raz Gałczyński. Ten wiersz przypomina mi się zawsze w wigilię. Często sięgałam po niego, żeby po raz kolejny przeczytać. I po raz kolejny rozpłakać się, z tęsknoty za minionym. 
Nie cytuję go w całości, chociaż cały jest piękny. 

P. S. Nie będzie już dużo cytatów. No, może jeszcze jutro...
Wesołych Świąt!!!


Przed zapaleniem choinki

I

Wstęp
Już się dzień jak tragarz pochyla.
Trzeba wyjść na miasto. Wigilia.
Trzeba się trochę powłóczyć
zamglonymi ulicami Krakowa.
A Kraków jest dama fędesjeklowa
w biżuterii świateł sztucznych.
........................................
III

Anormalny chiromanta
Gdzie wzejdzie Gwiazdka? w niebie.
Gdzie są dziewczyny? w sklepie.
Dziewczyny ciastka sprzedają.
W sklepie jest lepiej niż w niebie.
Właśnie do sklepu wszedł chiromanta
oraz chiromanty cień -
i rzecze chiromanta: "Niech da mi panna
dwa miliony rurek z kremem".

"Przepraszam pana. Bez głupich żartów.
Ile żąda dobrodziej?",
"Cztery miliony, a zresztą - nie warto".
I tak jak wszedł, Wychodzi.
...............................


I śnieg pada przez pomyłkę.
I topnieje na jezdni.
I wiatr wieje przez pomyłkę.
A inaczej było w przepowiedni.
Bo miało być słońce we dnie
i lekkie mgiełki z rana.
Oto są przepowiednie
świętego Korbiniana.
A tutaj śnieg monstrualny
i pada, i pada, i...
JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY,
ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY.

VI

Zamieć
Zamieć, zamieć na bożym świecie,
na całym świecie zamieć.
Śnieg, powiadacie? A cóż wy wiecie,
co to jest zamieć?
Strach? A cóż wy możecie poradzić
na taki strach?
Na śnieżnej chmurze jak na białym byku sadzi
tłusty Sebastian Bach.
Liryka, muzyka coraz to wyższa,
do nieba by się szło,
właśnie tak, gdym Bacha w zamieć słyszał
w Paryżu, w PALAIS CHAILLOT:
Organy w chmury, w chmurach cherubin
chmurom krzyczący. "Grajcie".

Wszystko, coś stracił, wszystko, coś zgubił,
w Bachu, bracie, odnajdziesz.

VII

Powrót
A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którymżeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: "Gdzieś pan był tyle lat?"
"Wędrowałem przez głupi świat."
Więc na górę szybko po schodach.
Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda.
Przy niej ojciec z czarnymi wąsami.
I dziadkowie. Wszyscy ci sami.
I brat, co miał okarynę.
Potem umarł na szkarlatynę.
Właśnie ojciec kiwa na matkę,
że już wzeszła Gwiazdka na niebie,
że czas się dzielić opłatkiem,
więc wszyscy podchodzą do siebie
i serca drżą uroczyście,
jak na drzewie przy liściach liście.
Jest cicho. Choinka płonie.
Na szczycie cherubin fruwa.
Na oknach pelargonie
blask świeczek złotem zasnuwa,
a z kąta, z ust brata płynnie
kolęda na okarynie:
LULAJŻE, JEZUNIU
MOJA PEREŁKO,
LULAJŻE, JEZUNIU,
ME PIEŚCIDEŁKO.

Konstanty Ildefons Gałczyński
1947




sobota, 22 grudnia 2012

Koniec świata


Mój ulubiony Poeta.

















Na tym zdjęciu ma lat 23. Poniższy wiersz , a włąściwie poemat, napisał rok później, na 10 lat przed wybuchem II wojny Swiatowej. Radzę doczytać do końca, bo to fantastyczna wizja.

Wizje świętego Ildefonsa

czyli
Satyra na Wszechświat
J. O. Panu
Tadeuszowi Kubalskiemu
tudzież
sp. cioteczkom moim:
Pytonissie, Gamonie, Ortoepii, Leonorze, Eurazji, Titinie, Ataraksji, Republice, Jerozolimie, Antropozooteratologii, Trampolinie — od trąby powietrznej w kwiecie wieku na ulicach bolońskich porwanym
poświęca nieutulony Autor

 Apparebit repentina
Dies magna Domini
Fur obscura velut node
Improvises occupans.
Śpiewka łacińska
(Zjawi się niespodziewany
Wielki Dzień Pana,
jak tajemniczy złodziej owładający
ciemnością nie przewidujących)



W Bolonii na Akademii
astronom Pandafilanda
rzekł, biret zdejmując z włosów:
— Panowie, to jest skandal:
zbliża się koniec Ziemi,
a może całego Kosmosu;
wszystko przed wami rozwinę:
perturbacje i paralaksy,
bo według mojej taksy
świat jeszcze potrwa godzinę.
Na te okropne słowa
podniósł się Imć Marconi,
najoświeceńsza głowa
w całej Bolonii.

I rzekł: — Areopagu
mędrców najznakomitszy,
wszystko, corn słyszał, jest blagą,
jak sześć to jest trzy i trzy;
wszem wobec, jako rektor,
oświadczam przeto, że kto
takie brednie lansuje,
na karę zasługuje,
że taki głupi argument
wymyślić mógł energumen,
szarlatan Pandafilanda.

Rumor się zrobił na sali:
wszyscy uczeni gwizdali,
wołali: — Skandal i granda!
On tu nas chciał omamić,
nabujać, skorrumpować,
zaidiotyfikować!

Poczekaj pan: kłamstwo plami,
nikt z czoła ci hańby nie zdejmie!

To mówiąc wyszli, stuknąwszy pulpitami,
jak w polskim sejmie.

Zostały czarne pulpity
i czarny na ścianie krucyfiks,
i na katedrze zgnębiony,
maleńki, pokurczony
astronom.

Bolało go bardzo w głowie,
więc zażył proszek "Z kogutkiem'
potem przez chwile krótkie
nie podejmował powiek,
wiadomo: astronom też człowiek.
Potem się chwilę przechadzał
posępny niesłychanie,
mruczał coś: — Kończy się władza.
Albo na białej ścianie
kreślił cyfry i znaki,
logarytmy, zodiaki —
przez bardzo długie chwile
zawile.

W końcu, w notesie u góry,
patrząc w cyferblat „Cyma”,
nakreślił dziwne figury
z miną olbrzyma.

A potem, wsparty na dłoniach,
już tylko w okno poglądał:
za oknem była zielona
Bolonia.
I wieczór.

Daleko, w złotym birecie,
student przygrywał na flecie —
było to w lecie.
Stop!

Bo gdy wypełniła się pora,
znaczy, godzina szósta,
u bezbożnego rektora
popękały wszystkie lustra;
i potrzaskały także
u rentierów i tapicerów,
i u wszystkich w mieście fryzjerów,
a była to plaga za grzech.

Komiczne! woźny Malvento,
egzaminując się w lustrze:
— Twarz mam na dwoje rozciętą!
wrzasnął. A to było w lustrze.

Więc widząc, co się święci,
z kościołów uciekli święci,
salwując się fugą niepiękną,

jak lustra nie chcieli pęknąć.
Uniosły się trwożnie do góry
ładne gliniane figury
i poleciały do nieba.

Nie ma świętych, gdy potrzeba.

A tutaj w moich widzeniach
nastąpi należna przerwa.

Widzenia następują

Koty, motyle i drzewa
tańczyły ze zgrozy w kółko,
skrzydła siwiały jaskółkom,
widziano krew na kamieniach.
Widziano, jak nawet rektor
ze strachu spuszczał zasłony
i płakał, jak narodzony,
a przecież nie był bylekto.

A już na wszystkich ulicach
krzyczano: "Ginie Bolonia!"
Widząc ten bayzel, policja
jęła cwałować na koniach;
długimi pałkami z gumy
prażyli karabinierzy,
niestety! wrzeszczały tłumy:
„Ratuj się, kto w Boga wierzy!”
I kto wierzył, szeptał: „O Boże”,
a kto nie: „Strachy na lachy!”
Ciekawsi włazili na dachy
i nawet bydło w oborze
ryczało, ryczało, ryczało.
Ulicami szli biczownicy
w diesirycznej włosiennicy
i umartwiali ciało.

Mówiono, że nawet papież
(tss!) szuka ucieczki na mapie,
że całe święte Koncylium
bije się w członki lilią.
Taki to dopust Pan dał
przez usta Pandafilanda.

Tylko weseli studenci
do strachu nie mieli chęci:
w tawernach winem obrosłych
kochankom pisali akrostych,
a co wstydliwsze kochanki
przez wina dzikiego listek
całowali w same usta.
Ładnie! ginie wszechświat wszystek,
a tutaj, panie, rozpusta.

Bo również konkretne zdrożności
przerabiali obustronne
i pili, kanalie, koniak,
i śpiewali,

i na gitarach brzdąkali:
„Evviva Bologna,
citta delie belle donne!”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tu pauza, bo konam z zazdrości.

Kiedy się działy dziwy te
szalone i nierozumne,
niesłychane, niesamowite,
cieśla Giovanni Lucco
bawił się swoją ciesiołką
i śpiewał, i ciosał trumnę;
śpiewał Giovanni: „Ciosaj,
trumno moja, się ciosaj;
położy się w tobie panna,
panna o złotych włosach”.

A kiedy ukończył pracę,
w oliwie umaczał placek
i jadł pomału, pobożnie;
a potem, polityk stary,
na oczy wdział okulary
z premedytacją, ostrożnie,
aby nie pękło włókienko,
związując drucik z uszkiem;
i usta łącząc z cybuszkiem,
litery popychał ręką
do gadania niezaprawne;
znudził się, zamknął warsztat
i mrucząc: — Koniec świata…
hm… to wcale… zabawne…
zasnął pod krzaczkiem w ogródku.
Śpij słodko, Giovanni Lucco.

Ale w szpitalach nie spali
na sprężynowych łóżkach
i na miękkich poduszkach
chorzy.

Tylko krzyczeli, wołali,
kasłali i przeklinali:
— Gdzie są doktorzy?!
Gdzie są ręczniki, spluwaczki,
wykałaczki i poslugaczki?!
Nam coraz gorzej!
A my nie chcemy umierać,
ale się pięknie ubierać,
wiązać zielone krawaty —
 nie chcemy bandaży i waty!
Protestujemy!
l coraz ciszej wołali,
aż w nocy poumierali.
Na białej, szpitalnej sali
spokój panował niemy.
A wtedy przez mały otwór
wścibił się Astralny Potwór,
lekarstwa pomieszał i zjadł.
Tutaj się kończy wizja.

Na dole przed Akademią,
w małe zebrane kupki,
płakały nad biedną Ziemią,
rajcowały miejskie przekupki:
— Czy pani widzi?
— Nie widzę.
— Toć widać tam i tu:
— coś takie idzie
— niedobre.
— Szu szu!
— Szu szu!
— Toć widziałam, moja pani,
— szło wyraźnie od plebanii,
— szło szło
— szło szło
—To.
— W gazecie także stojało,
— czarno na biało.
—O!
—Qui
—Pro
—Quo.

— To kara boska...
— Co co?
— Co co?
— A ten Kosmos...
— Biedna, stara Kosmoska.

Ściemnia się. Pomarańczą
księżyc wypływa z rzeki.
Drzewa nad rzeką tańczą,
jak jednonogie kaleki.
I rzeka płynie, i milknie —
długie — niebieskie — słowo.
Księżyc wyfrunie, przylgnie
do drzewa gałązki jak owoc.

Lecz nie pomoże pełnia:
proroctwo się wypełnia.
Lecz nie pomoże fala:
biją dzwony na alarm.
I Król, i lud nie pomoże,
bo robi się coraz gorzej,
strach się podnosi jak morze.

Chmury po niebie — chmury
ociężałe cwałują;
idący gniew Natury
leniwie zwiastują.
Ku miastu coraz bliżej,
ku ziemi coraz niżej
opadają złowrogie,
ogromne, wstrętne, ryże.
U Świętego Michała
dzwony biją na trwogę.
Bolonia struchlała
drży.

Bankierzy, piszcie testament:
Bóg zburzy banki Bolonii!
a wy skryjcie się w mysią jamę,
bluźniercy i masoni.
Widzę nadciągającą Grozę,
Xiążę Ciemności wbija w biegun rozłopotany sztandar.
Bo sprawdzi się od A do Z
proroctwo Pandafilanda.
Już sprawdza się, już się sprawdza,
jak drzewa drżą telefony,
po zwierciadlanej sali
biega Król przerażony:

Hallo

Hallo

Hallo

Czy to ty? czy to ty, Genowefo?
Tu ja, tu ja — Antonio!

Pomyłka! 405!
Czy to skład trumien?
Ach, pan mnie nie rozumie?
Ja jestem pański zięć!
A konie wysłać wieczorem.
Poczta Pinocchio, tuzin 15 lir.

Hallo

Czy to królewska kancelaria?
To ty, kociaku?
Wariat!

Jestem minister spraw wojskowych.
Sire,
burzy się proletariat:

Pytonissa
Ramona
Ortoepia
Lenora
Eurazja
Titina
Ataraksja
Republika
Jerozolima

Antropozooteratologia
Trampolina!

PROLETARIAT

Więc wojsko wysłali na miasto,
maszerowało wojsko:
Piccolo—flet tak gwizdał jak kos,
mocne bębny biły, biły tak:
— Kosmos Kosmos ginie minie Kosmos
bujdą skończy się niebborrak!

A za wojskiem, zgarbiony,
dziobaty, zamyślony,
w okularach, z miotełką
szedł towarzysz Mydełko;
 i miotełką z wikliny
czyścił ostatnie szyny,
i coś mruczał pod nosem,
jakieś tam słowa krztusił:
— Kosmos, panie, Kosmosem,
a porządek być musi.
A nad tym czyściszyną,
a nad tymi szynami
gołąb skrzydła rozwinął
i poruszał skrzydłami.
A nad gołębiem księżyc
leciał, srebrząc kominy.
I tak szli, i ginęli:
gołąb, tamten i szyny...
Het, na krańcach Bolonii,
cień się tylko pochylał.
I do nich, i tylko do nich
uśmiechnął się Pandafiland;
i nader idylliczny
stał się i zaczął marzyć:
— Mój Boże, jaki śliczny
proletariacki pejzażyk.

Tego samego zdania
byli bolońscy poeci:
Przecież to niesłychane!
tramwajarz, no i śmieci.
Zaraz wiersze pisali,
deklamowali słodko:
— Choć źle ze światem,
proletariatem
pobawmy się jak grzechotką.

A bawcie się, bawcie, dzieci.

A tymczasem już grzmiało,
a tymczasem błyskało
i coś się niedobrego
w ogóle gotowało.
Nie pomogły przekleństwa,
różne "porca madonna":

Nadszedł kres bezeceństwa:
Świat konał.

Na bolońskich ulicach
kołysało się mrowie.
Zbierali się, radzili,
jak by temu zapobiec.

Próżna rada! nie wskórasz
w dzień ostatniej zagłady:
Przewracały się biura,
teatry, kolumnady,
sklepy, cyrki, świątynie
i różne ubikacje,
słonie w Zoo i stacje,
nawet obrazy w kinie.
A u Giovanni Lucco,
który zasnął, jak wiecie,
przewrócił się gołębnik
i gołąb zeń wyleciał;
ten sam gołąb anielski,
który z tym tramwajarzem,
gdy Pandafil diabelski
patrzył w okno i marzył.

Ale kiedy bieg planet
stał się krzywolinijny,
uradzono nad ranem
pochód protestacyjny:

Wszyscy w nim udział wzięli:
mniejsi, więksi i mali,
czarni, żółci i biali,
parlamentarni mówce,
krawcy i brzuchomowce,
Szatani i Anieli.
A jeszcze komedianci,
a jeszcze policjanci,
i księża, i rabini,
siła, siła narodu.
A na czele pochodu
jechał rektor na świni;

z obnażonymi nogami
szli ekshibicjoniści,
transparenty nieśli socjaliści,
a komuniści
dynamit.

Rzecz oczywista — anarchiści
nieśli maszyny piekielne,
masony kielnie,
a dzieci

wianki z zielonych liści;
zakamieniali rojaliści
śpiewali „Evviva il Re”,
za nimi neopapiści,
co byli trochę marksiści,
też śpiewali, „targali niebiosa”:
— Evviva bandiera rossa!
He, he!!

A wszystko składnie i ładnie,
w porządku, rzędem, gromadnie:
mityngi, wiece, masówki,
kukluksklany, bojówki,
kule dum—dum;
szły rezolucje, protesty,
rewolucje i manifesty.
TŁUM

Na samym końcu pochodu
szły pojednaczki narodów:
Międzynarodówki:
I, II l III,
IV, V i VI,
i VII!!!

Szła Tęcza,
zbawienie świata
spóźnione:
 Bo gdy za ręce się wdzieli,
jak dzieci wystraszone,
zawirowali,
skamienieli,

i z miliardowej gardzieli
wyrwał się ryk:

— NIE CHCE-MY KOŃ-CA ŚWIA-TA!
Na złość się zrobił koniec świata.
Sic!

Kosmiczna zaczęła się chryja
z całą straszliwą atmos-
ferą. Vide św. Jan,
Apokalipsa — Pathmos:
Słońca zgasły i gi-
nęły, tonęły w oddali.
Gwiazdy spadały jak figi,
a Żydzi je sprzedawali.
W powyższej anarchii księżyc
naśladował planety inne,
znudziło mu także się żyć
i wskoczył w beczkę z winem;
dopieroż tam zabulgotał,
zamlaskał ten stary opój,
aż beczka zrobiła się złota,
aż się na fest utopił.

Wszystko się toto waliło,
kosmiczne przeróżne draństwo,
aż pękło, się utopiło
stare odwieczne państwo.

Wielka to była chwila
i tako rzekł Pandafiland:
— Skończyła się cała panika
i świat jak łódź bez steru,
jak potworny kadłub „Tytanika”
zatonął w odmętach eteru.

JA TO WSZYSTKO SŁYSZAŁEM
W NIEBIOSACH PRZEZ TELEFON
I W XIEGI ZAPISAŁEM
SŁUGA BOŻY ILDEFONS.

FINIS

1929, „Kwadryga” 1929 nr 2

wtorek, 4 grudnia 2012

Św. Barbary

 Oto ona!



















Imieniny. Taki dziwny dzień, niby święto dla osoby noszącej dane imię. Co na to nasza ulubiona Wikipedia?

Imieniny – zwyczaj świątecznego obchodzenia (czasami hucznego) dnia świętego lub błogosławionego z chrześcijańskiego kalendarza lub innego dnia, tradycyjnie przypisywanego temu imieniu. Zwyczaj szczególnie popularny w Polsce (z wyjątkiem Górnego Śląska i Kaszub), ale także obecny w regionach katolickich np. Bawarii. Imieniny obchodzi się również w Bułgarii, w Grecji, w Szwecji, w Czechach, na Węgrzech i Łotwie, a kiedyś i w Rosji. W Szwecji oficjalną listę imienin publikuje Królewska Szwedzka Akademia Nauk. Zwykle wiąże się ze składaniem życzeń i wręczaniem prezentów solenizantowi

Zatem jest to święto patrona. W moim przypadku świętej Barbary.

Barbara z Nikomedii, Święta Barbara, cs. Wielikomuczenica Warwara – żyjąca w III wieku dziewica, męczennica, jedna z Czternastu Świętych Wspomożycieli, święta Kościoła katolickiego i prawosławnego.
 Wywodziła się z pogańskiej rodziny z Heliopolis. Ojciec (Dioskuros) wysłał ją na naukę do Nikomedii. Tam zetknęła się z chrześcijaństwem. Gdy Dioskuros dowiedział się, że Barbara została chrześcijanką chciał ją zmusić do wyparcia się wiary. Gdy to nie poskutkowało, doniósł na nią. Została uwięziona w wieży, gdzie miał przed śmiercią objawić się jej anioł z kielichem i hostią. Ścięta mieczem prawdopodobnie około roku 305 w Nikomedii lub Heliopolis, podczas prześladowań za panowania cesarza Maksymiana (305–311)[1].

No i proszę, może dlatego od dawna drżę na samo wyobrażenie sobie ostrego noża i cierpię na lęk wysokości.

Jest patronką dobrej śmierci i trudnej pracy[5] m.in. górników, hutników, marynarzy, rybaków, żołnierzy, kamieniarzy, więźniów i wielu innych[1]. Orędowniczka w czasie burzy i pożarów.

HA! Coś o tym wiemy!

 Wspomnienie liturgiczne w Kościele katolickim obchodzone jest 4 grudnia[1], natomiast Cerkiew prawosławna wspomina wielką męczennicę 4/17 grudnia[a], tj 17 grudnia wg kalendarza gregoriańskiego.

 W tradycji w święto św. Barbary wkłada się ziarnka zboża i gałązki czereśni lub wiśni do wody, które mają zakwitnąć na Boże Narodzenie. Są to gałązki św. Barbary[2].

A ja nic o takiej tradycji nie wiedziałam. Nie jestem godną nosicielką imienia. 
 ***
Mała Basia czekała niecierpliwie na prezenty. Najbardziej zapamiętałam z tych prezentów drewniany, czerwono-żółty wózek  dla mojej lalki Kasi i blaszaną, niebieską kuchenkę z otwieranymi drzwiczkami do piekarnika. 
Potem najmilszymi prezentami były książki. 

Duża Barbara, Pani Basia, chce się schować w mysią dziurę.
Mnóstwo osób o mnie dzisiaj pamięta. 
Bo myślą o mnie. Niedawno składali mi kondolencje. Teraz chcieliby złożyć mi życzenia. 
Jak to pogodzić? Jak życzyć szczęścia i wszystkiego najlepszego wdowie? Jakie marzenia mają jej się spełniać? Z czego ma się cieszyć?

Mam ochotę powiedzieć - Moje marzenie się nigdy nie spełni!!!
Ale to przecież nie jest wina tych, którzy mnie przytulają, całują, ściskają i obdarowują. 
Dziękuję za wszystkie dobre słowa. Za myśli. Za chęć pomocy. Za czekoladki. Za orzechy z ogrodu. Za konfitury. Za śliczne pudełeczka z niespodzianką. Za uśmiechy na mój widok. Za telefony. Za kwiaty. Za bycie obok. 
Dziękuję!

Wszystkim imienniczkom życzę takich dobrych ludzi naokół.


P.S. A oprócz Barbar imieniny obchodzą dzisiaj  
Im także wszystkiego najlepszego. 


 
 
 
 
 


sobota, 1 grudnia 2012

Kamień w wodę















Jakbym przechodziła po moście i zgubiła kamyk.
Tylko plusk, i już go nie ma. Trochę kręgów, niknących po chwili.
W dłoniach pozostał jeszcze kształt, ciepło, twardość kantów.  Ale już go nie ma. I nigdy już go nie odzyskam. Przepadł. 

Pamiętam kolor oczu, gładkość skóry, ciepło warg.
Pamiętam kształt Jego ramion. 
Zapach za uchem.  Głos.
Rytm kroków na schodach. 
Pamiętam głupie nawyki i to, jak się złościł.
Pamiętam, jak ocierał wąsy ze śladów piwnej piany.
Jak siorbał zupę.
Pocił się przy gorącej herbacie. Uwielbiał marcepany.

Plusk! i nie ma. Wypuściłam Go. 
Mam teraz puste ręce.


wtorek, 20 listopada 2012

Nie ma Cię




Nigdzie
Cię
nie 
ma















Nie ma Cię
już od miesiąca.
Dałam radę.
Ludzie mówią:
trzymaj się,
trzeba  żyć dalej, 
zajmij się czymś.
Wróć do pracy.
Czas
leczy rany.
Masz dzieci
i wnuka.
Masz dla kogo
żyć.
Zawsze
możesz do nas zadzwonić.
Chcesz pogadać?
Jak się trzymasz?
Mój mąż 
nie żyje od...(wstaw dowolną liczbę lat),
wiem,
jak to jest.
Jak to możliwe,
że tak szybko...?
Czy cierpiał...?
Czy zmarł w domu?
Masz wsparcie?



Tak, tak, tak.
Mam.
To prawda.
Dzięki.
Trzymam się.
Dziękuję, 
wiem, że mogę liczyć
na WAS.


I CO
MNIE 
TO WSZYSTKO
GÓWNO
OBCHODZI?????

Nie ma Cię
do cholery
już od miesiąca!!!
Kto mnie teraz 
weźmie w ramiona????!!!

środa, 14 listopada 2012

Miłość nie znika






Do zobaczenia











Śmierć nie jest niczym.
Przeszedłem tylko
do sąsiedniego pokoju.

Ja jestem ja, ty jesteś ty.
Nadal jesteśmy tym,
czym byliśmy
jeden dla drugiego.

Nazywaj mnie imieniem,
którym mnie zawsze nazywałaś.
Mów do mnie,
jak zawsze mówiłaś.

Nie używaj innego tonu,
nie przybieraj miny uroczystej
i smutnej.

Śmiej się nadal
z tego, co nas śmieszyło
razem.

Módl się, uśmiechaj się,
myśl o mnie,
módl się za mnie.

Oby moje imię
było wypowiadane,
jak zawsze było,
bez przesadnej uczuciowości,
bez śladu cienia.

Życie oznacza
to, co zawsze oznaczało.
Jest tym, czym zawsze było.
Nić nie została zerwana.

Dlaczego miałbym być poza
twoją myślą
tylko dlatego, że jestem
poza twoim wzrokiem?

Czekam na ciebie. Nie jestem daleko,
dokładnie po drugiej stronie drogi.
Widzisz, wszystko jest dobrze.


 Canon Henry Scott Holland " Miłość nie znika"
(chociaż niektórzy podają, że to słowa Charlesa Pe'guy)












czwartek, 8 listopada 2012

Śniło mi się





















Śniło mi się dzisiaj, że wróciłam do pracy. 
Wszyscy byli mili, współczujący. 
Wspominali mojego Męża. Uśmiechali się. 
Częstowałam ich ciasteczkami. 
Po chwili rozeszli  się do swoich zajęć. 
Zostałam sama, bezradna. Nie wiedziałam, co mam robić.
Czułam taką wielką, obezwładniająca pustkę, taki straszny smutek. I strach.
Nagle, za drzwiami spostrzegłam znajomą sylwetkę. 
Ruchy, głos, śmiech...
"Och" - pomyślałam z ulgą -"Tamto to był tylko zły sen!"

I wtedy się obudziłam.

czwartek, 1 listopada 2012

Imieniny wszystkich świętych


 Kiedyś szedł tą drogą...















Opowieść nie kończy się nigdy.
Życie się kończy.
Połowa mnie umarła. 
Człowiek umiera, zostaje wokół wszystko to, co  go wiązało. 
Tak, jakby pająk opuścił swoją utkaną sieć. Dziesiątki i setki nici misternie splątanych, teraz już po nic.

Załatwianie spraw, w ustalonym porządku.
Akta. Zaświadczenia. Numery. 
Pieniądze, pieniądze, pieniądze...
Decyzje.
Kto, gdzie, komu, ile, kiedy...?
Dziękuję, przepraszam, dziękuję, uśmiech...

Powiadomić, zadzwonić... Tak, dziękuję, dziękuję. Uśmiech.
Wszyscy mają dobre intencje. Współczują. Wspierają.
Rozumiem.  Doceniam. Wzruszam się. Dziękuję.
Kondolencje. Uściski. Łzy. 
Żal mi tych, którzy płaczą. Uściski. 

...............................................................

Byłam dziś na cmentarzu. 
Tam Go nie ma. NIE MA!!!
Tam nie czułam żalu.
Dopiero w autobusie, w drodze powrotnej do domu... Powinien siedzieć na siedzeniu przede mną i czytać książkę, od czasu do czasu siąkając  nosem i wycierając go roztargnionym ruchem dłoni. 
Puste krzesło.

Znowu mnie zapytają, jak się czuję.
Dziękuję. 
Stopniowo coraz gorzej.



środa, 17 października 2012

Na styku


Wnuczek zrobił pierwsze zdjęcie.
Niu, niu, niu!













Wnuczek wrócił ze żłobka ze śladem zębów na przedramieniu. 
- Kto cię ugryzł?
- Tituś.
Hm, czemu to Tytus wgryzł się w jego rączkę? Wnuczek zaczął! Uderzył Tytusa!
- Atkiem!- precyzuje, zadowolony z siebie.
- Ale wiesz, że nie wolno nikogo bić? - pyta dydaktycznym tonem Wujek.
- Tak - śmieje się Wnuczek.
- Ciocie w żłobku się zdenerwowały pewnie - dociekamy. - I co powiedziały na to?
- Niu,niu, niu! - kiwa paluszkiem.
I  już. Jakie to proste!




Mąż o zachodzie słońca,
dawno temu,
kiedy to było... ?







Mąż leży. Oczy ma zamknięte.
- Chcesz pić, kochanie?
- Mmm..
- Kochanie! Chcesz pić?
Otwiera oczy, uśmiecha się. Patrzy na mnie.
- Chcesz pić?
- Mmm...
Rozchyla wargi. Chce pić.
Jakie to trudne...:(((