środa, 17 października 2012

Na styku


Wnuczek zrobił pierwsze zdjęcie.
Niu, niu, niu!













Wnuczek wrócił ze żłobka ze śladem zębów na przedramieniu. 
- Kto cię ugryzł?
- Tituś.
Hm, czemu to Tytus wgryzł się w jego rączkę? Wnuczek zaczął! Uderzył Tytusa!
- Atkiem!- precyzuje, zadowolony z siebie.
- Ale wiesz, że nie wolno nikogo bić? - pyta dydaktycznym tonem Wujek.
- Tak - śmieje się Wnuczek.
- Ciocie w żłobku się zdenerwowały pewnie - dociekamy. - I co powiedziały na to?
- Niu,niu, niu! - kiwa paluszkiem.
I  już. Jakie to proste!




Mąż o zachodzie słońca,
dawno temu,
kiedy to było... ?







Mąż leży. Oczy ma zamknięte.
- Chcesz pić, kochanie?
- Mmm..
- Kochanie! Chcesz pić?
Otwiera oczy, uśmiecha się. Patrzy na mnie.
- Chcesz pić?
- Mmm...
Rozchyla wargi. Chce pić.
Jakie to trudne...:(((
 




poniedziałek, 8 października 2012

Ja w podróży...












W górach byliśmy ostatnio w 2010 roku.  Pojechaliśmy do  Szczyrku. 
Przed powrotem  do domu, wybraliśmy się na wycieczkę. Wycieczkę, na okrasę naszego pobytu. Długą wycieczkę na Baranią Górę. 
Odnajduję swoje zapiski.

"10.07. sobota
Wczoraj: 30 punktów!
Początek trasy nawet niezły.  Wiał wiaterek i dobrze się szło, szybko. Wszystkie odcinki trasy pokonywaliśmy szybciej, niż było zaplanowane."

No tak, zawsze ambitni. Cieszyliśmy się swoimi, jeszcze tak sporymi, możliwościami. 
Jak to na  trasie, widoki zmienne. Raz dużo przestrzeni i miejsca na oddech pełną piersią, a czasem tylko błocko i komary. Ale przecież wiedzieliśmy, że jeszcze będzie pięknie, jak zwykle.
 
Oto przed nami droga do góry, wyraźnie wytyczona. Na jej straży strzeliste świerki.


W dole dużo innych dróg, wydeptanych przez wytrwałych turystów. Dużo dróg w różne strony.

Wspinaliśmy się spoceni. 
Myślałam o tym, jak dobrze jest móc iść. Zielony horyzont. Słońce na ramionach. Zapach ziół i mokrego drewna. Upojny smak jabłka. Wypoczynek na pniu. Lepka żywica na spodniach. Taki zwykły szlak.
Na szczycie przeżyłam rozczarowanie. Przygnębiające widoki na połacie zniszczonych przez szkodniki  drzew. Sterczące kikuty. Cmentarzysko. Wieża widokowa w otoczeniu śmieci i nieradosnych turystów. 
Pomyślałam, że może ważniejsza od szczytu jest sama droga. 
Czekała nas trzygodzinna wędrówka w dół.
Lubię wracać. Rozkoszować się poczuciem sukcesu, zwycięstwa nad słabościami.
Mówiliśmy "dzień dobry" ludziom idącym do góry. Byliśmy zadowoleni z siebie, lepsi o kilkaset metrów  trasy. 
Rozpoznawałam mijane wcześniej miejsca - zwalony pień, skrzyżowanie tras, kładka przez strumień.
Nagle dotarło do mnie, że się z nimi żegnam. Z tymi wszystkimi widokami. 
Zostawiam je za sobą i jestem coraz bliżej końca drogi.
Dzień przechylał się na drugą stronę. Słońce, jakby rozzłoszczone wielogodzinną robotą, grzało niemiłosiernie. 
Szlak przede mną stał się nagle nieprzyjazny. Nogi skręcałam na kamieniach, kolejne zakręty zwodziły, ukazywały następne metry do przebycia. Mąż, jak zwykle idący swoim tempem, oddalał się coraz bardziej, aż straciłam go z oczu.
















Wypiłam całą wodę.
Wokół nie było żywej duszy.
Nawet ptaki, zmęczone upałem, umilkły.
Omdlała trawa kładła się cicho pod stopami.
Drzewa stały nieruchomo.
Czułam się, jak  wędrowiec, sunący ostatkiem sił przez pustynię.  Samotnie.
Byłam zła na swojego Męża.  Zła, że nie zaczekał, nie pomyślał, samolubnie pospieszył, aby ukryć się w cieniu drzew. A przecież kiedyś przyrzekał: ".. i że cię nie opuszczę..."
Zobaczyłam go wreszcie. Siedział na drewnianej ławeczce i uśmiechał się do mnie. Jednak czekał. Oddał mi resztę swojej wody. 
Odpoczywaliśmy w milczeniu, na skraju cienia.
Nie musieliśmy nic mówić. Przebyliśmy tę trasę, zgodnie z planem. 
Każde na swój sposób. 
Jedno obok drugiego. Jedno przy drugim.
Trochę ze sobą i trochę samotnie.  
A potem pojechaliśmy do domu.
To była nasza ostatnia, wspólna wycieczka.

Drogowskazy zawsze pokazują kierunek marszu.