poniedziałek, 30 września 2013

P.S.Marsz















Oto idę. Może powinnam zapikselować twarze pozostałych, ale nie umiem ;))
Miejmy nadzieję, że nikt nie zgłosi pretensji.


niedziela, 29 września 2013

Marsz seniora




Nie ma jak reklama













Skusiłam się. Wysłałam zgłoszenie. 
Pojechałam.
Nie znam parku 3-go Maja, nie spodziewałam się, że jest tak rozległy. W cichych, bezludnych alejkach czułam się nieswojo. Żadnych ludzi z kijkami. Błoto.
Czas mijał, szłam i szłam, park wydawał się nie mieć końca.
Zapytałam mijającego mnie biegacza, gdzie jest stadion, bo zbiórka miała być w hali sportowej. Machnął ręką w stronę gęstwiny krzaczorów i pobiegł dalej. Żadnej ścieżki.
Nadeszła pani z psem. -
- Pani się cofnie! W prawo obok stawu... 
"Cofłam " się. Ścieżka obok stawu doprowadziła mnie do innej ścieżki, tak samo bezludnej. Pomyślałam, że jak dalej będę szła w prawo, to zaraz z parku wyjdę. Zawróciłam. Para z dzieckiem zbierającym żołędzie nie potrafiła mi pomóc. Samotna spacerowiczka kazała mi iść prosto przed siebie. Na pytanie, jak długo, odparła:
- Aż pani minie ten parczek.
O, choroba! Przecież to w parku miało być.
W końcu na horyzoncie zamajaczyła postać z kijkami. Żwawa 40-stka. Niestety! To fałszywy alarm był. Samotny NW ( czyli nordicwalkingowiec). O imprezie seniorskiej nic nie wiedziała. Na szczęście wiedziała, jak dojść do hali sportowej. Pokazała. A na zegarze była już 15:30.
Przed wejściem grupka z kijkami. Na obrzeżach kilka osób bez kijków. Kibice? Obstawa?
Pani Skrzydlewska na obcasach, witała przybyłych. Przeprosiła nas, że nie pójdzie razem na spacer, ale właśnie bierze antybiotyk i nie może się forsować. Na dodatek pozdrawiała dziś rano maszerujących  w Skierniewicach... Trudno być Europosłem (słanką).
Pani instruktor (czołowa łódzka) opowiedziała, na czym polega chodzenie z kijkami. 
Zaczęła od tego, jak rozróżnić lewy kij od prawego (po literkach umieszczonych u góry), pokazała na czym polega "krok diagonalny", jak stawiać kijki, jak ruszać rękoma, jak się ubierać, jakie buty nosić, dlaczego raczej nie nosić plecaka i jak mają  pracować dłonie. Wszystko to w kwadrans.
- Niemożliwe, żeby ci co przyszli po raz pierwszy, wszystko to zapamiętali - szepnęłam do mojego ulubionego pana Maćka Instruktora.
- Oj tam, oj tam!- odszepnął i uśmiechnął się figlarnie.
Potem była rozgrzewka. 
Potem wyruszyliśmy na trasę. 
Było nas ze 20 osób. Plus dwóch instruktorów, dwóch ratowników   medycznych (!) oraz osoby towarzyszące, tzn. ci, którzy seniorów dowieźli, trzymali im torebki, robili zdjęcia albo się tylko przyglądali.
Gromada szła w różnym tempie ( ja w czołówce!:)))
Pani instruktor w międzyczasie instruowała. 
Mimo to, liczni kijkami się podpierali, albo szurali, albo wymachiwali. 
Doszliśmy w dobrych humorach do celu. 
Pani instruktorka zrobiła z nami ćwiczenia rozciągające i oświadczyła, że przeszliśmy 3km i 170 metrów. I, że to oznacza ileś tam spalonych kalorii (nie zapamiętałam, ile)
Potem nastąpiło picie herbaty i kawy z plastikowych kubeczków, częstowanie batonikami light i losowanie nagród. 
Pięć par kijków składanych w futerale z napisem ( nie zacytuję, bo to kryptoreklama) - nie wylosowałam
Kilka toreb  z nieznaną mi zawartością.
Dla pozostałych były torebeczki termoizolacyjne na butelkę. Czerwone i niebieskie. Dostałam niebieską. W środku znalazłam:
- pelerynę przeciwdeszczową z cieniutkiej folii
- dwie "smyczki" z karabińczykami
- przypinkę różową z napisem Rok Juliana Tuwima
- ulotkę "Łódź- atrakcje turystyczne"
- ołówek i długopis z wiadomymi napisami 
- zakładkę magnetyczną do książek z adresami  biur poselskich Pani Europosłanki (zakładka fajna)

Wszyscy dostali dyplomy "za udział".

Było miło. Pogoda dopisała. Liście się żółciły i spadały na "kobierce traw". Seniorzy się uśmiechali do siebie.
Syn Pani Zosi odwiózł mnie do domu. 
Z Zosią przeszłyśmy na ty.
Jutro kijki w Parku Poniatowskiego. Z Panem Maćkiem.


czwartek, 26 września 2013

Deszczing

Deszczing uprawiany
w dawnych czasach.
Krościenko 2006












W poniedziałek na kijkach zmokłam. Na wylot. 
Zatem we wtorek udałam się do marketu Decathlon i nabyłam kurtkę 3w1, czyli bluzę polarową+kurtkę=kurtka ocieplana polarem. 
Chroni przed deszczem, wiatrem, chłodem i potem. Czarna z różową podszewką.
Do tego okazyjnie bluzkę bawełnianą z długimi rękawami, przecenioną prawdopodobnie ze względu na kolor  (majtkowo - różowy).
Dziś czwartek - dzień treningowy. 
Od rana lało. 
Iść, nie iść. Ale kurtkę nową mam, nieprzemakalną. Poszłam. 
Lało cały czas. Park pusty. 
Rozgrzeweczkę sobie zrobiłam, żeby nie stać w miejscu i nie marznąć.
O 11;05 nikogo nie było. 
"Jeszcze dwie minuty i wracam" - obiecałam sobie.
Po dwóch minutach chciałam dotrzymać słowa i pójść, ale właśnie pan instruktor Maciek przybiegł na swoich długich, pajęczych nogach. Zziajany, przepraszający.
- Sama pani jest, pani Basiu? Medal dla pani.
Ho, ho. Nie za prędko. 
- No, to dzisiaj się nad panią poznęcam.
O, matko!  Nie wystarczy, że deszcz leje?
Co tam deszcz.  Był, a jakoby go nie było. Mokłam, ale jakby gdzieś w tle. Skupiona na wbijaniu kijków, pracy ramion, panowaniu nad nadgarstkami, koordynacją, nie zauważyłam nawet, że spodnie i buty przemokły na wylot. 
Dwa razy wokół stawu. Ćwiczenia na błotnistych ścieżkach. 
Kapało mi z kaptura i z nosa. Po godzinie pan instruktor Maciej spytał : 
- To co, idziemy? 
- Dokąd?- spytałam ze strachem.
- Do domu! - roześmiał się zadowolony, że mnie przestraszył. - I napić się herbaty z cytryną. Twardziel z pani!
Wiecie, że znowu mi się chce iść na kijki?
No, nie wierzę!!!!

P.S. I muszę sobie spodnie nieprzemakalne kupić:):):)

poniedziałek, 23 września 2013

Segregacja



Rzecz będzie o segregacji śmieci, a nie, broń boże,  o rasowej. 
Tej jestem przeciwna z całą stanowczością.
Nad segregacją śmieciową natomiast, myśl moja ostatnio zatrzymuje się coraz częściej, ze znakiem zapytania.
Idea ta, sama w sobie jest bardzo pozytywna i słuszna. Pomagać mamy naszej pięknej planecie (i pracownikom w sortowniach  śmieci).

Praktyka okazała się dość uciążliwa, żeby nie powiedzieć:  upierdliwa. W następnej zaś kolejności pozbawiona sensu i tzw. racji bytu.
W domu moim zaprowadziłam trzy pojemniki, zgodnie z otrzymaną instrukcją, na "mokre bio", " surowce" i "śmieci" (musiałam się dobrze w instrukcję wczytać, żeby oznaczenia te zrozumieć, ale czytanie ze zrozumieniem jakoś tam opanowałam w edukacji wczesnoszkolnej).
Mokre bio najmniejsze, żeby szybko się go pozbywać, ale i tak   jest wylęgarnią muszek owocówek. Czasem mi się zdaje, że stworzenia te powstają z niczego, bo wystarczy jedna zapomniana pestka, a już ich pełno krąży wokół.
Największy wór - na śmieci, czyli "to, co nie nadaje się do recyklingu, ani na kompost".
Pojemnik na "surowce" stoi przy drzwiach, w kuchni już nie mam na niego miejsca.

No, i zaczynają się schody. 
Fusy od herbaty powinnam wrzucać do bio, ale fusy ukryte w papierowym woreczku i na nitce, to chyba nie? Rozparcelować? Nie! Wyrzucam do śmieci ogólnych.
Torebki celofanowe po musli? Nie mam pojęcia, czy celofan to plastik, czy nie. Do ogólnych.
Kolczaste łodygi róż rozrywają torebkę z bio - cholera! 
Żarówka?  To elektroodpad.

 "Elektroodpady - korzystamy z bezpłatnych usług firm, których dane są zamieszczone w komunikatach wywieszonych na klatkach schodowych"
Komunikat wisi. Podają telefon, pod jaki należy dzwonić, żeby zgłosić elektroodpad. Mam zgłosić żarówkę?????
A starą, elektryczną maszynkę do golenia?

"Niewykorzystane lub przeterminowane leki oddajemy do apteki"
Zbieram karnie resztki starych leków i niosę do apteki.  
Nie przyjmują. U nich nie ma zbiórki. Trzeba szukać innej apteki.
Szukam. Znajduję w  internecie.

WYKAZ APTEK, W KTÓRYCH JEST REALIZOWANY PROGRAM ZBIÓRKI PRZETERMINOWANYCH LEKÓW

Oooo, jest też:

LISTA APTEK, W KTÓRYCH REALIZOWANY JEST PROGRAM ZBIÓRKI TERMOMETRÓW RTĘCIOWYCH
 (12 w Łodzi)

 Koci żwirek? Niby bio, bo drewniany, ale zasikany zalicza się już chyba do tej samej kategorii, co "zasmarkane chusteczki higieniczne".

Nie rozumiem, dlaczego "ręczniki papierowe zabrudzone detergentami i środkami chemicznymi" nie nadają się do recyklingu, a już "opakowania plastikowe po chemii gospodarczej" owszem. Byleby były zgniecione. 
Jak mam zgnieść twardą butelkę po Krecie albo po Cifie? 
Nie gniotę. 

Idę wyrzucić mokre bio. Pojemnik w śmietniku wypełniony z "górką", nie ma miejsca. W dodatku wszystkie "bio" zapakowane w plastikowe torby. 
- To przecież nie nadaje się na kompost - mówię do dozorcy.
- Jest pani pierwszą, która się zastanawia nad tym...
Mam nadzieję, że nie pierwszą, ale to niczego nie zmienia. Walę swoje bio w plastikowej torbie na kupę innych. Gdybym je z niej wysypała, spadłyby na ziemię, a tak przynajmniej jest schludnie "posegregowane".

"Gabaryty - wersalki, szafy, stare drzwi itp.-będą wywożone raz w miesiącu, o terminach powiadomimy osobnym komunikatem"

Gabaryty najwyraźniej komunikatów nie czytają. 
Beztrosko wylegują się wokół  pergoli w dowolnych dniach miesiąca. A dwa wyściełane krzesła i jeden fotel od komputera przyozdobiły w piątek ścieżkę na drodze do mojego ulubionego hipermarketu. 
Troszkę się zaskoczona poczułam, ale i uznanie wzbudziła we mnie pomysłowość wyrzucającego.  Tyle osób tam chodzi, że może ktoś się zaopiekuje biednymi "gabarytami".

( Teraz mi przyszło do głowy, że mając po cztery nogi same w nocy uciekły!)

Przyjaciółka moja W. poradziła, abym po prostu zmieniła deklarację i przestała segregować śmieci, jako i oni czynią. Płacą miesięcznie 6 zł więcej. 

- Gdzie mam wyrzucić starą turystyczną maszynkę spirytusową? - pyta mnie sąsiadka.
Myślę gorączkowo: elektrodpad to nie jest. Ani "gabaryt". Chyba jednak do metali. Ale inne części tam też są...

- Postawię ją za śmietnikiem - szepce konspiracyjnie, rozglądając się, czy nikt nie widzi. 

O co w tym wszystkim  właściwie chodzi??!



Dalej nie wiem, co zrobić z żarówką i z maszynką do golenia. Leżą sobie i czekają na dobry pomysł.


 




niedziela, 15 września 2013

Ruchu rano zażywa, emeryt się nazywa

















A mgła z rana, jak śmietana. 
Taki miał być pierwotnie tytuł. Ale nim się wybrałam z domu, mgła mnie przechytrzyła i opadła. Bo też nie było już tak wcześnie, w kościele od dwudziestu minut trwała msza poranna.
Mgła była piękna, pociągająca.  
Wyobraziłam ją sobie nad stawami, wśród drzew, otulającą wieżę kościoła i złoto-rudy park. Wzięłam kijki i poszłam.
Nie zdążałam. Ale i tak widok był niezły. 
Szaro-srebrna woda, pomarszczona przez  deszcz. Majestatyczne kaczki. Liście drzew,  przyozdobione brylantami kropel, cisza.
Nad stawem... wędkarze! Nie sądziłam, że stawy nasze kryją w sobie ŁOWNE ryby! Ale wędkarze w liczbie trzech, moczyli cierpliwie  kije. 
Minął mnie samotny biegacz w neonowo żółtych podkolanówkach. Potem pani z płowym, starym psem w czerwonej apaszce na szyi. Kaczki startowały czasem, a niektóre lądowały, robiąc ładne kilwatery.
Maszerowałam z kijkami. Lewy trochę mi się wlecze zazwyczaj, ale postanowiłam  ignorować tę przypadłość, bo koncentrowanie się na technice odbiera mi radość Bycia.

Nie patrzyłam na zegarek
Nie wyprasowałam spodni przed wyjściem.
Poszłam z nieumytą głową.
Deszcz spływał mi po twarzy, nawet nie założyłam kaptura. 
BYCIE w parku w niedzielę rano wymaga tylko jednej decyzji - wychodzę.
Dlaczego dopiero teraz, to się zrobiło takie proste? 


Jesień, liść ostatni już spadł...

sobota, 14 września 2013

Grzybobranie

Syn zabrał mnie dziś na grzyby.
On grzyby zbierać lubi, ja nie umiem.
Zabrałam ze sobą do kompletu kijki (nawiasem mówiąc, im dłużej się uczę, tym niewygodniej mi się chodzi!)
Pojechaliśmy drogą, nomen omen, przez Prawdę, która miała doprowadzić nas do sedna, czyli do grzybodajnych grzybni. 
Pojechaliśmy, niestety nie świtem, bo "wtedy padał deszcz".
- Niedobrze jest - powiedział Syn, kiedy zajechaliśmy na miejsce - strasznie dużo ludzi.
Faktycznie, nie było gdzie zaparkować. Dużo ludzi, duża konkurencja.
Pomaszerowaliśmy raźnym krokiem. Kijki nie klikały, bo nie było asfaltu. 
Mniej więcej po kilometrze marszu Syn zatrzymał się gwałtownie. 
- Zostawiłem telefon na siedzeniu, muszę wrócić.
Właściwie to nie za bardzo mnie zaskoczył. Sam siebie chyba też nie, bo bez długiego zastanawiania się pobiegł z powrotem. Wrócił spocony. Zdążyłam zrobić rozgrzewkę, którą powinnam była wykonać kilometr wcześniej.
Weszliśmy w las. 

Grzybów było w bród: chłopcy biorą krasnolice,
Tyle w pieśniach litewskich sławione l i s i c e,
 
Syn nic innego nie chciał brać, oprócz podgrzybków. A tych ani śladu. Tylko purchawki i białawe muchomory (a te nazywają się także Amanita rubescens  - ładnie!)
No i z tej frustracji zgubiliśmy się. To znaczy Syn się zgubił, a ja razem z nim. Skupiając się na szukaniu drogi, przestaliśmy się skupiać na szukaniu podgrzybków, czyli Xerocomus (dużo brzydziej!) 
- O, mamy znak rozpoznawczy! Opona od traktora! - oświadczył Syn uspokojony. Ale zaraz natknęliśmy się na następną, i już znowu byliśmy zagubieni. Ale droga się wreszcie odnalazła. I zaraz też znalazł się pierwszy xerocomus.

Panienki za wysmukłym gonią b o r o w i k i e m,
Którego pieśń nazywa grzybów pułkownikiem.
 
Marzenia ściętej głowy! Cały czas tylko psiaki.

Inne pospólstwo grzybów pogardzone w braku
Dla szkodliwości albo niedobrego smaku,
Lecz nie są bez użytku: one zwierza pasą
I gniazdem są owadów, i gajów okrasą.
 
Ładne, ale niejadalne. 
Chodziliśmy. 
Było dużo: liści żółtych i brązowych, zgniłych, zjedzonych przez ślimaki. 
Mchu.
Jagodzin. 
Błota. 
Połamanych gałęzi. 
Przewróconych drzew.
Pajęczyn. 
Czarnych żuczków. 
Poza tym: jeden padalec, trzy żaby, dwie puszki po piwie, dwie stare opony od traktora, mrowisko.
Grzybiarze z pustymi koszykami i kozikami w pogotowiu.
 
Trzy godziny później wróciliśmy do domu. 
Bilans: dziewięć podgrzybków (w tym jeden robaczywy), przemoczone buty, trochę liści we włosach i duuuuużo tlenu w płucach. 
Fajnie było! Chyba polubię zbieranie grzybów,
 
 


czwartek, 12 września 2013

Kije nordo-bije

Pomaszerowałam dziś na drugie spotkanie instruktażowe. Szłam z podniesioną głową i wyprostowana, długim krokiem, stukając kijkami, kik, kik, kik
- Raz, raz, raz- przepowiadałam sobie w myślach, zgodnie z instrukcją pana Maćka, uważając na lewą rękę.
Och, jak dobrze się szło, zamaszyście, szybko. Po chodniku, po trawie, po jezdni.
Przy przejściu dla pieszych Osobnik z Rowerem zagadnął mnie na poły współczująco, na poły ironicznie:
- Nóżki panią bolą?
- Nie - odrzekłam zgodnie z prawdą. 
- Ale dobrze się  tak na kijkach oprzeć, no nie?
Ożesz,  kurde! Czy ja wyglądam na opierającą się na kijkach? 
Z jeszcze większym zapałem pomaszerowałam do parku.
Pan Maciek na powitanie usmiechnął sie ciepło i uprzejmie skrytykował:
- No, i już widzę błędy u pani Basi. Kijki pod kątem stawiamy, pod kątem, nie tak pionowo...
- Ręce trzeba uruchomić, bo tylko od łokcia pracują...
- Głębszy ten wykrok, głębszy...
- Oj, faza się pani Basi pomyliła!!!
- Pod kątem kijki, pod kątem !
- I idziemy, idziemy, po prostu idziemy...
- Usztywnić proszę nadgarstek!
- No, to jeszcze jedno kółeczko wokół stawu robimy. Idziemy, idziemy! Pod kątem kijki wbijamy, a lewą do tyłu bardziej...
- I rozciagamy teraz mięśnie! I musi boleć!
Czy ja śnię? Od ponad czterdziestu lat nikt tak mną nie komenderował! A na dodatek mi się podoba.
Park pusty. Krople deszczu marszczą wodę na stawie. Trawa mokra. Trzech pojedyńczych biegaczy mija nas co jakiś czas. W ciszy skrzeczą tyko zmoknięte ptaszyska. 
Jest nas pięć. Pani Ela chodzi od maja. Jest najlepsza w tej grupce, już prawie nie robi błędów. Jest też najstarsza.
Pani Zosia nie może się schylać.
Pani Helena chodzi nawet w deszczu, niezmordowana.  
Pani Zenia dziś pierwszy raz, zdezorientowana.
Kiedy podskakujemy na swoich kijkach, niczym kózki, zatrzymuje sie obok siwiuteńka i zasuszona staruszeczka, prowadzona ostrożnie pod ramię przez drugą, młodszą kobietę. 
Jest tak drobna i krucha, tak wolniutko się porusza, że mam wrażenie, iż  za chwilę ją wiatr porwie albo przewróci. 
Stoi i przygląda nam się, jak jakimś dziwnym stworom. 
A może zazdrości?

wtorek, 10 września 2013

Rehabilitacja 2 i 2/3


  

Poszłam na kontrolną wizytę do Pani Doktor od Rehabilitacji. Na tę wizytę czekałam tylko trzy tygodnie, więc niezbyt długo.
Poniedziałek, 11.30
Z moimi cudnymi kijkami chodzi się szybko, byłam na miejscu o 11.15
W poczekalni siedziało pięć  osób, w tym jedna zakonnica. 
- Dzień dobry, kto z państwa ostatni?
Popatrzyli po sobie, jakby pytanie było nie na miejscu. 
- Wchodzi się według godziny - odezwała się wreszcie miła, siwa pani.
- Aha, to która godzina teraz weszła?
Pani z pewną nieśmiałością i jakby poczuciem  winy odparła:
- Dziesiąta trzydzieści.
- Godzinne opóźnienie jest! - zawrzasnął Pan w Musztardowej Kurtce.
Przyjęłam do wiadomości, choć z lekkim zawodem, liczyłam wszak, że o dwunastej udam się w drogę powrotną, aby w domu wykonać pizzę ze szpinakiem, na obiad dla siebie i Syna.

Usiadłam obok cichej Pani w Liliowym Kostiumiku. Pan w Musztardowej Kurtce wskazał na moje kijki:
- A to pomaga?
- Dopiero się uczę - odparłam skromnie.
- Dobrze się chodzi?- zaszemrała pytająco Zakonnica.
- Szybko - uśmiechnęłam się do niej.
Pokiwała głową i powtórzyła w łagodnej zadumie:
- Szybko...
- A to tego się trzeba uczyć?- zdziwił się tubalnie pan, który jak się okazało, był też Panem Sceptycznie Niezadowolonym.
- Można bezpłatnie, w parku, w czwartek jest instruktor...- broniłam się słabo, jakby nauka chodzenia z kijkami była czymś niewłaściwym.
- A tam, ja już się do tego nie nadaję! - Pan Niezadowolony wyraźnie miał mi za złe, że mogę jeszcze szybko się poruszać. - Z lekarzami to najgorzej zacząć! To już koniec! 
Z gabinetu wyszła Pani Dziesiąta Trzydzieści ustępując miejsca Zakonnicy. 
- No i co? - chciał wiedzieć Pan Niezadowolony, będący także Panem Nerwowym.
- Zapisała mi zabiegi, ale powiedziała, że mogą być dopiero w grudniu...
- W grudniu! Ciekawe na co idą te nasze pieniądze?- zadał Pan retoryczne pytanie - A miało być tak dobrze... Żeby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej... to w socjalizmie było... ale to już nikt nie pamięta!... 
Pani w Liliowym Kostiumiku pociągnęła go za rękaw, okazując się jego Spokojną Żoną. W samą porę, żeby objął w posiadanie gabinet. 
Był tam długo i głośno. Pani Doktor wyszła zaraz za nim, mrucząc pod nosem, że za chwilę wróci. 
- Pewnie poszła zjeść śniadanie.- zauważyła całkiem bez zdziwienia Pani z Kulą, co w sytuacji godzinnego opóźnienia wydało mi się kuriozalne.
W międzyczasie przychodziły następne Godziny. Pani Z Kulą informowała wszystkich z nutą złośliwej satysfakcji, o istniejącym opóźnieniu, które może się zwiększyć... 
Była zła na mnie, bo miała godzinę o 10 minut późniejszą, a ja nie chciałam jej przepuścić, chociaż przyszła przede mną i miała kulę...
W gabinecie było, jak za pierwszym razem. Pani Doktor zadawała mi te same pytania i wykonała te same badania. Dodatkowo spytała, czy zabiegi mi pomogły. Powiedziałam,  że nie widzę różnicy. 
Ona, zamiast dopowiedzieć; "to po co przepłacać" (jak w tej kultowej reklamie, kto nie wie o co chodzi), to zamruczała:
- Przepiszę pani inne, jak tamte  nie pomogły, to może te pomogą...

Może morze ci pomoże, a jak morze nie pomoże , to pomoże może Boże! 

Pan Niezadowolony wrócił jako Pan Jeszcze Bardziej Niezadowolony i wykrzyczał, że zabiegów zapisanych mu  już nie ma tym roku i, że to skandal jest.
W gabinecie tym razem siedział krócej, ale głośniej. Wyszedł złorzecząc, nie do cytowania. Żadnych innych propozycji Pani Doktor dla niego nie miała. 

 













W gruncie rzeczy współczuję jej. Wiadomo, że z pustego i Salomon ...

P.S.
Ja też podpisałam oświadczenie, że całkiem dobrowolnie i nie pod przymusem rezygnuję z prądów interferencyjnych, bo do końca roku już ich nie będzie.
- A w przyszłym roku?
- Będą, ale to musi pani już nowe skierowanie mieć. 
Aha!
Do siego Roku!


środa, 4 września 2013

Było pięknie...








...niektórzy płakali.
Ja też się popłakałam, chociaż, liczyłam na to, że się obejdzie...
Były kwiaty (piękne!) i prezenty, i uściski. Dużo uścisków!
Dużo dobrych, wzruszających słów.
Dużo ciepła. 
Dużo jedzenia:))) 

Rada Pedagogiczna, czyli moi mili współpracownicy, pożegnali mnie, od trzech dni emerytkę.
Podziękowałam im. 
Co jeszcze można zrobić, oprócz paru tradycyjnych gestów i kilku chwil na wspomnienia?
Wielu rzeczy, o których myślałam, że powiem, nie powiedziałam. Zapomniałam.Widocznie nie były ważne. 
Nieważne dla nich, bo mają własne wspomnienia i to one tworzą rzeczywistość.
Moja miła sercu M. opowiedziała, jak zapamiętała pierwsze ze mną zajęcia. Ja nie pamiętałam o nich wcale.  Nie miałam do czego przyłożyć jej emocji.

Nie opowiedziałam więc o moich początkach, spłoszonych i spoconych (dźwigałam dziesiątki teczek do podopiecznych szkół i przedszkoli, żeby z nich odczytywać demaskatorskie wyniki badań, zainteresowanym nauczycielom i pedagogom).

Nie opowiedziałam o wszystkich ludziach, których poznałam, bo wielu nazwisk i imion już nawet nie pamiętam.

Nie opowiedziałam o Żeni Andrzejczak, którą świetnie pamiętam, i która "wywróżyła " mi przyszłość, zabrała w Tarnowie do fryzjera i kazała zrobić pierwszą w życiu trwałą. Ta trwała podniosła mi głowę i ujrzałam oczy facetów oglądających się za moim biustem.

Nie opowiedziałam o kuchence w Poradni Wychowawczo-Zawodowej nr 2, przy ulicy Grabieniec, tej kuchence, w której podgrzewaliśmy sobie zupy przynoszone z domu w słoiczkach po dżemie, i w której rodziły się nasze pomysły na nowe działania.

Nie opowiedziałam o kolejnych Dyrektorkach, z których każda zrobiła dla mnie coś ważnego.

Można by jeszcze  o przeprowadzkach do kolejnych lokali, o imprezach towarzyskich, warsztatach z Anią S., tworzonych z pasją scenariuszach, spotkaniach z przystojnym Wiesławem Sokolukiem, treningach interpersonalnych, które pompowały w nas energię, biesiadach ze śpiewami, wspólnych wigiliach, imprezach karnawałowych przy chrustach Wiesi..

Można by o sławnej  materacowni,  o ryneczku przy Rydzowej, o tworzeniu SPWRiT, moim "dyrektorskim" epizodzie, malowaniu ścian i mebli przy Hipotecznej, superwizjach, kotach na podwórku, portierach w portierni...

O ludziach, którzy zostawili nam swoją energię.
O tych, którzy odeszli...

Kogel-mogel wspomnień.
Nie opowiedziałam tego wszystkiego.

Może trzeba by pomyśleć o jakiejś nowej tradycji?
Żeby w przyszłości, inni mieli o czym nie opowiadać:)


niedziela, 1 września 2013

Emeryt wita was

 



Pierwszy dzień emerytury spędziłam, a jakże, z Wnukiem. 
Role się cudownie odwróciły. Przed wyjściem na plac zabaw Wnuk zapytał z troską:
- Nie chce ci się siku, babcia?
- Właśnie mi się chce - odparłam zgodnie z prawdą.
- To może pójdziesz do kibelka - podpowiedział, uśmiechając się łagodnie i zaglądając mi w oczy.

Jestem usatysfakcjonowana.

Coś się kończy, coś zaczyna.
Zaczyna się życie emeryta, a właściwie emerytki.
Pytają mnie:
- Jakie masz plany?
Nie mam. 
Niektórzy uważają, że robienie zbyt precyzyjnych planów, to rozśmieszanie Pana Boga.
Będę się rozglądać. Albo nie będę.
Będę głaskać moje koty i myśleć o tym, jak to cudownie NIE JECHAĆ na ósmą do pracy.
Będę czasem odbierać Wnuka z przedszkola.
Pójdę na spacer z kijkami, które dostałam na "nową drogę życia" od Syna i in spe Synowej.
Przeczytam wszystkie książki, które ostatnio kupiłam.
Może sobie zrobię tatuaż...

Wesołe jest życie staruszka:)