czwartek, 30 października 2014

Kiedy?



Może to się nazywa
światełko w tunelu?








Ciągle coś odkładam na później.
Spacery, gimnastykowanie się, basen.
Pewną rozmowę. 
Pewną lekturę.
Wizytę u przyjaciółki.
Kontrolne badania.
Kilka zakupów.
Film, który zawsze chciałam obejrzeć.
Porządek w szafce.
Gazety, które miałam przeczytać.
Robótkę na drutach, która leży w szufladzie od zeszłej jesieni...


Jeśli nie teraz, to kiedy?
Czas nie zwraca uwagi na moje plany.
Kiedy mija złota godzina popołudnia, kiedy mija dzień, tydzień, miesiąc, myślę, że znowu tego nie zrobiłam.
A to znaczy także, że nie przeżyłam pewnych rzeczy. 
Ciągle odkładam na później. 

Dziś miałam sen, który można by zatytułować: "sami nie wiemy, co posiadamy".
Myślałam, że nie mam czegoś, a miałam i to więcej niż się mogłam  spodziewać.
Dary losu?



 
 
 

środa, 29 października 2014

A może jednak drugie...?


Drugie dziecko???? Ale dlaczego????

- Bo tak się umawialiśmy - to argument Męża mojego i pewnie innych też.

Bo tak sobie zaplanował.
Bo fajnie mieć więcej dzieci (bo on miał rodzeństwo i wie, albo nie miał i też wie!) 
Bo koledzy  mają już dwoje (troje nawet) 
Bo chce mieć córkę (albo synka, albo drugą córkę, albo drugiego synka)
Bo dzieci lepiej się chowają, są mniej egoistyczne, uczą się od siebie różnych rzeczy
Bo jak jedno już "wyfrunie " z domu, to jest jeszcze drugie na pociechę (!?)
Bo taki jest właściwy model rodziny (żeby przyrost naturalny nie malał)
Bo w dorosłym życiu będą się wspierać

Takie tam...

Więc powiedziałam, że znam wielu zadowolonych z życia jedynaków.
Że na dwoje  potrzeba dwa razy więcej butów (rajstop, majtek, swetrów, bułek, czekolad, składek w szkole, opłat za wycieczki, zielone szkoły, wyjazdy na kolonie, lekarstwa, bilety tramwajowe i bilety do kina......)
Że dwoje robi więcej hałasu niż jedno.
Że się kłócą i biją.
Że są zazdrosne o siebie.
Że się nawzajem zarażają katarem, świnką i wiatrówką...
Że trzeba organizować dwa razy w roku urodziny (podwójne chrzciny, komunie, wesela, matury, osiemnastki...)
Że znowu mnie coś ominie w pracy.
Że znowu mi się popsują oczy, zęby, włosy i cera...

- OBIECAŁAŚ! 

Obiecałam. 
Ale nie wiedziałam wtedy, jak to jest, kiedy się kocha to DZIECKO najbardziej na świecie i wydaje się, że już nie ma miejsca na żadną inną miłość. 
Bałam się, że zranię to moje Pierwsze Dziecko, że coś mu odbiorę, że je zdradzę!
No i, że znowu będzie tak samo, od nowa, ciąża, pieluchy, kolki, wózki, bekanie po jedzeniu, niewyspanie i obwisły biust.
 *
Miałam rację.
Było tak samo. 
Padałam na nos, chodziłam całe dnie w szlafroku, leczyłam powikłania po cięciu, nie patrzyłam w lustro.
Małe żarło za dwoje i rosło we wszystkie strony.
Pierwsze Dziecko było zazdrosne. O mój czas, moje ramiona, moje piersi z mlekiem, o pieluchy, o te wszystkie pieszczotliwe "gli, gli".

Potem też było tak, jak przewidywałam.
Bili się, kłócili, skarżyli i krzyczeli.
Zarazili się nawzajem trzydniówką i wiatrówką. 
I dziesiątkami katarów.
Koleżanki w pracy jeździły beze mnie na kursy i integracyjne pikniki.
Dwa razy częściej denerwowałam się, gdy dzieci długo nie wracały do domu.
Dwa razy przeżywałam pierwsze tygodnie w przedszkolu, w szkole. I dwie matury.

Było też tak, że karmiąc to Drugie Dziecko, poczułam nagle wielkie spełnienie, olbrzymią radość, jaką daje moc tworzenia.

Patrzyłam, jak rosną, wyrastają na całkiem nowych, niezwykłych, indywidualnych i jedynych w swoim rodzaju LUDZI.
Patrzyłam, jak się  bawią w szkołę, w dom i w studio nagrań.
Jak sobie nawzajem pomagają.
Jak się sobą opiekują.
Jak za sobą tęsknią.
Jak się dzielą czekoladą i wrażeniami.
Jak się śmieją z tych samych rzeczy.
Jak tworzy się między nimi WIĘŹ.

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy dobrze mieć jedno dziecko, czy dwoje. Czy lepiej troje. 
To pytanie z gatunku "co by było, gdyby?"- nie ma na nie wiarygodnej odpowiedzi.
Moja dwójka mnie uszczęśliwia.

Wiem natomiast, że nie należy rodzić dzieci dla zaspokojenia własnych potrzeb.
One też nie rodzą się dla siostry, ani dla brata. 
Ani dla dziadków. 
Ani dla uszczęśliwienia demografów.
Są same dla siebie.

My tylko napinamy ten łuk, nie niesiemy strzały do celu.

 P.S. Córka mnie zapytała na "fejsie"- co Ty tak ciągle o tym drugim dziecku?
A, bo tak!

poniedziałek, 27 października 2014

Drugie dziecko

Dziecko. 
Jeżeli w ogóle chce się je mieć...

Pierwsze jest cudem świata. 
Czasem zaplanowane, ale często samowolnie się usadza, gdzie jego miejsce.
Czasem wyczekane i wymodlone.
- Jestem w ciąży...  Chyba jestem w ciąży...Będziemy mieli dziecko... - oznajmia drżącym głosem przyszła Matka, a informowany przyszły Ojciec ściska ją, unosi w objęciach, tańczy, kupuje kwiaty, dzwoni do przyszłej Babci i idzie z kolegami na piwo.
Potem, cóż, mdłości poranne (czasem też wieczorne), wymioty, zachcianki (ach, te hormony!), trzeba biec po sok z kiszonej kapusty dla żony (konkubiny, narzeczonej), albo po śledzie, koniecznie w sosie musztardowym. 

Następnie, cóż, brzuch rośnie, spodnie za ciasne, rozstępy, nie można się schylić swobodnie, kolejne badania krwi, dziecko naciska na wątrobę, albo na pęcherz. 
Wszyscy dookoła podekscytowani (dziadkowie, sąsiadki, koleżanki w pracy, znajome babci, ciotki), chcą WIEDZIEĆ, chcą dotknąć brzucha, okazać swoją radość i życzliwość wielką. 
Uf, to przecież normalne, no wszyscy się cieszą na to przyszłe DZIECKO.

A potem rodzimy. 
To znaczy Matka rodzi, ale skoro razem "byliśmy w ciąży", to razem rodzimy.
W szpitalu, ta WYJĄTKOWA, JEDYNA, NAJUKOCHAŃSZA Matka dziecka, staje się jedną z wielu. 
Rodzących.
Jęczących.
Grubych.
Upierdliwych.
Histerycznych... (itd)

Nikt się nie cacka.
A tu skurcze. No, nic uśmiech na twarz.
Skurcze. Znowu skurcze.
Skurcze, skurcze, skurcze!!!!
Cholera, to ból jest!
- Oddychaj! - mówi mąż (jeżeli jest, a nie stoi w korkach w drodze do szpitala, nie wisi zdenerwowany do granic na telefonie, nie zarabia akurat na chleb i pampersy)
- Oddychaj, oddychaj! 

A co niby robi przyszła matka? Nurkuje???
Wkładają jej ręce między nogi, grzebią, gmerają. Za małe rozwarcie. To potrwa.

- Oddychaj mama, oddychaj! - zachęca położna. Idzie na herbatę. Bo to jeszcze potrwa.
Trwa. 
(Q...rwa!!!)

Nareszcie się rodzi.  
Po parciu, albo po wyciskaniu przez dwie krzepkie siostry, albo po cięciu...

Tatuś robi zdjęcia i rozsyła do rodziny i znajomych...
 **************************************************
Dziesiątki telefonów z gratulacjami później:

Małe je trzy razy w nocy. 
Sika. Robi kupę. Sika, sika, ulewa mleko, sika...
Płacze, nie wiadomo dlaczego.
Ma kolkę.
Miał jeść z jednej piersi naraz, a chce z dwóch. 
- Za dużo - mówi położna.
Za dużo, bo je i ulewa. Ale, jak nie zje, to ryczy, no głodne jest.
- Za dużo - mówi pediatra.
Ono ma to gdzieś, chce z dwóch i koniec. Ulewa.

Brodawki pękają, bolą jak cholera! 
Z piersi cieknie co dwie godziny. Wszystkie koszule w praniu, mąż daje swoją. W sam raz jest!
Brzuch jeszcze boli. 
Macica się obkurcza i krwawi...
Brzuch obwisły. Rozstępy dodatkowo na piersiach.
A, hemoroidy...
Włosy i zęby  ucierpiały. Cera fatalna. 
Nastrój leci na łeb na szyję.
( "To przez hormony"- pociesza ginekolog, mąż i doświadczona matka.)
Ciągle niewyspana. Pod  oczami wory.
Spodnie w dalszym ciągu się nie dopinają.
Nie może się odchudzać, bo karmi.
Nie może jeść  czekolady gorzkiej, orzechów, truskawek, pomarańczy, wina pić nie może, ani soku pomarańczowego - bo karmi.
Czosnku też nie, choć lubi. Bo karmi.




Obraz nędzy i rozpaczy, 
czyli MATKA.













Mąż wraca do pracy. 
Musi zarabiać na te pampersy, na raty kredytu, na benzynę, na wózek, na chleb z serem, na te podpaski...

Wszyscy wracają do pracy, do swoich spraw, do domów wolnych od zapachu zużytych pieluch, olejków do pupy, schnących śpiochów. Do domów cichych i posprzątanych - dziadkowie, koleżanki, ciocie, kuzynki i sąsiadki.

Małym zajmuje się Matka.
W końcu jest na urlopie.

**************************************************

Wreszcie:
- małe odczepia się od cycka i można nie wracać do domu przez dwie godziny nawet
- przestaje sikać w pieluchy
- potrafi powiedzieć, co je boli i że chce kupę
- żegna się z wózkiem 
- daje się odstawić do żłobka, a potem do przedszkola
- zostaje na noc u babci
- można je nakarmić pizzą i frytkami

Można założyć buty na obcasach i wrócić do pracy. Słuchać pochwał przełożonych, zarabiać sobie trochę pieniędzy i nawet dołożyć się do tych rat.
Można sobie kupić nowe, węższe spodnie. 
Iść na kawę z kuzynką. 

Dziecko mówi "kocham cię bardzo maminko" - i to jest absolutnie cudowne!

"Jest cudowne" myśli Matka, przyglądając się, jak jej Dziecko śpi.
Szczególnie, że nie woła wtedy "piciu, siku, pobaw się ze mną, daj, chodź tu, chcę baję"

- Jest cudny! - mówi Matka do Męża swego, który przytakuje i odpowiada wtedy:
- Chciałbym mieć drugie dziecko. 

!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
??????????????????????????????

P.S. Jeżeli komuś się zdaje, że ten post jest długi, to nie ma racji.
Życie o wiele dłuższe jest. I mniej śmieszne (o ile ktoś się uśmiechnął powyżej, co podejrzewam)



niedziela, 26 października 2014

Pod skórą


Już nie ma Cię tyle lat
na przemian w mroku 
i w śpiewie.
Może to już jest osiem lat...
Nie wiem...




To dwa lata dopiero. Aż.
Dwa lata Cię nie ma.
Jesteś.

Płaczę, kiedy o Tobie myślę.
Kiedy o Tobie mówię, nie płaczę. Bo tak, jakby to było wczoraj...
Albo przed tygodniem.

Zasypiam ze wspomnieniami - 
palisz
przynosisz mi kwiaty
oblizujesz sos z wąsów
mówisz "kocham cię grubasie"
głaszczesz kota
płaczesz...

Śnię  o Twoim ciele, o uśmiechu, o tym, że jesteś...

Budzę się i mam Cię pod skórą.



 


czwartek, 2 października 2014

Biała magia

Biała magia

 
Barbara 
z Drapczyńskich 
Baczyńska 
 
Stojąc przed lustrem ciszy 
Barbara z rękami u włosów
nalewa w szklane ciało 
srebrne kropelki głosu. 

I wtedy jak dzban - światłem 
zapełnia się i szkląca 
przejmuje w siebie gwiazdy 
i biały pył miesiąca. 

Przez ciała drżący pryzmat 
w muzyce białych iskier 
łasice się prześlizną 
jak snu puszyste listki.

Oszronią się w nim niedźwiedzie,
jasne od gwiazd polarnych,
i myszy się strumień przewiedzie
płynąc lawiną gwarną.

Aż napełniona mlecznie,
w sen się powoli zapadnie,
a czas melodyjnie osiądzie
kaskadą blasku na dnie.

Więc ma Barbara srebrne
ciało. W nim pręży się miękko
biała łasica milczenia
pod niewidzialną ręką.

                        4 I 1942 
 
Kiedy po raz pierwszy czytałam ten wiersz, wlało się we mnie słodkie marzenie o kimś, kto takimi oczyma spojrzy na mnie, kto się tym światłem zachłyśnie.
I stało się.

Wierszy nie pisał. 
Ale..
Patrzył na mnie, jakbym  nosiła w sobie gwiazdy.
I głaskał, jak głaszcze się dziecko, albo kota.
Odnajdywał na moich wargach smak koniaku...
Mówił do mnie "miśku".

Więc biorę sobie te strofy, może dla wszystkich Barbar przeznaczone, może tylko dla dwóch.
Może dla mnie.








 

niedziela, 28 września 2014

***

"Na każdym miejscu i o każdej dobie,
Gdziem z tobą płakał, gdziem się z tobą bawił,
Wszędzie i zawsze będę ja przy tobie,
Bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił."

"Basię trzeba ukochać' - mówiłam Mu.
Był zawsze gotowy. Trzymał mnie w objęciach  tak długo, aż mówiłam: "już". 
Śmiał się. Czy można tak dozować miłość?
Ale tak właśnie było, nasycałam się Jego bliskością, ciepłem, siłą i bezwarunkową w takim momencie  akceptacją.

Basię trzeba ukochać! - płaczę dziś.
Ale nie ma niczyich ramion.  
Gotowych, cierpliwych, rozumiejących wszystko bez słów. 

Nie ma nikogo.

sobota, 27 września 2014

On w podróży...

"Jestem w samolocie. Napiszę z Rygi"- to esemes dzisiejszy. 
W zachowanych w telefonie mam jeszcze taki:
"Dotarliśmy. Siedzimy przed katedrą w Santiago.
Jest super. Przeszliśmy w sumie ponad 700 kilometrów. Całusy"
 A w międzyczasie:
Pozdrowienia z Londynu.
Jesteśmy w Brukseli ...
W Rzymie ładna pogoda...
To fińskie kwiatki..
W Bolonii pada !
Jestem już w Lizbonie.
Siedzę pod Sagradą!
Pozdrowienia z Granady!
Paryż nas rozczarował!

Poza tym Lwów, Werona, Majorka, Szkocja, Alpy francuskie, Hamburg, Madera, Cypr...
No, i Barcelona, Barcelona!

Co Go tak gna? Czego szuka?

- Bo to ciekawe jest- odpowiada po prostu.

Hm. Ciągle pędzi.
Setki kilometrów przemaszerowanych po górach. Tysiące przelecianych.

 "Mateusz P. przejechał  X km na rowerze, korzystając z aplikacji Strava."
W miejsce X należy wstawić dowolną liczbę pomiędzy 15 a 130. 

Jak nie jeździ, to biega.
W Łodzi, w Barcelonie, w Lizbonie, na Maderze,  w Aveiro.
Jutro może będzie biegał w Tallinie. 

Jego Ojciec też wędrował. Może to rodzaj medytacji, poszukiwania odpowiedzi, poszukiwanie sensu. 
A może to po prostu ciekawe jest :)
Nie wiem. 
W niedzielę ma lot powrotny ze Sztokholmu.


 
 

piątek, 26 września 2014

Tęsknota o barwie kasztana


Jesień.

"Jesienią liście opadają, 
i zdaje się, że żyły chwilę..."

Jesienią przynosiłeś mi pierwsze, brązowe kasztany.
Wyjmowałeś z kieszeni, jak prezent niespodziankę. 
Gładkie kulki, ciepłe od Twoich dłoni.

Tak bardzo mi ich brak, Twoich rąk.
Twoich ramion.
Twoich ust.
Twoich o mnie myśli.
Tak bardzo...

Wczoraj kasztan spadł mi prosto  pod nogi.
Wiem, że spadł, bo jest jesień.

- Dziękuję, kochany! - szepnęłam w mgłę tego poranka.

Wciąż nieutulona w tęsknocie...



poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Ach, Krościenko!


 Anno Domini 2014













Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.
Do tego samego życia.
Nie da się pojechać  do tego samego Krościenka. 

Niewidzialny czas poprzesuwał przejścia do wspomnień. Zamalował mosty. Zasypał plażę kamyczkami.
Turysta, który dojdzie do białego krzyża na drodze ku Trzem Koronom, nie zobaczy już w prześwicie krajobrazu. 
Prześwit zarosły młode brzózki.
W Wąwozie Homole stalowe schodki przysłaniają  splątaną zieleń i ochraniają wiekowe kamienie. 
Córka powiedziała:
- Dobrze, że niektórzy tego nie widzą...
Myślałyśmy o tym samym. Ludzki gwar zagłuszył nasze myśli.

Popłakałam się nad strumieniem, który cierpliwie i niezmordowanie szumi i pluska.  
Popłakałam się z żalu i tęsknoty.  
Z bezsilności i gniewu. 
Z nieutulonego serca.
Wnuk zajrzał mi w oczy.
- Babcia, nie płacz. Co zrobisz? Nic nie zrobisz...
Nic nie zrobię.
Nie pojadę już pewnie do Krościenka.


piątek, 11 lipca 2014

Małe i śmieszne...

Wyręczę Córkę i napiszę, czym ostatnio  Wnuk  rozśmieszył mnie do łez.
Śmiech, to zdrowie (w przeciwieństwie może do sportu!)

Osoby:
Wnuk, lat  3 i 2/3
Mama, lat trochę więcej
Tata, Mężczyzna Zapracowany
Babcia, Emerytka

Dialogi:
Babcia: (po długim niewidzeniu się)
- Część Tymusiu. 
- Dziń dobry No, jak znam życie, to masz dla mnie jakieś auto!
Miałam!

Mama:
- Tymku, zjesz w końcu tego suchara?
- Tak, pod warunkiem, że nie będziesz taka zła, upierdliwa kobieta.

Tymek:
- Tata, chcesz suchara beskidzkiego?
- Nie.
- To dobrze, bo zjedliśmy wszystkie.

Babcia (przez telefon)
- Cześć, co robisz?
- Bałagan w dużym pokoju. 

Babcia (dydaktycznie):
- Tymek, co będziesz robił w pracy, jak będziesz taki duży jak tata?
- Pieniądze.
- Co sobie za nie kupisz?
- Dwa samochody.
- Po co aż dwa, przecież nie można dwoma na raz jechać.
- Drugi na wszelki wypadek.

Babcia opowiada o myszce, co warzyła kaszkę. Wiadomo, że dla ostatniego myszątka nie starczyło i musiała pobiec do komóreczki...
Tymek opowiada Babci:
- Temu dała na miseczce, temu dała na łyżeczce, temu dała na spodeczku, temu w garnku, a temu.... we frytkownicy i był spokój!

Tymek: (wpada do pokoju, gdzie Mama, Babcia i Ciocia Gosia gadają)
- To może rozwiążmy już  konwersację?

Tymek do Taty: ( o Mamie)
-  A wiesz, że ona mnie kocha, nawet, jak jest na mnie zła?

A jak Go nie kochać???



wtorek, 8 lipca 2014

Post reklamowy

http://laptopwplecaku.blogspot.com 

Zapraszam wszystkich na blog Syna : http://laptopwplecaku.blogspot.com
Tam dopiero są widoki!

poniedziałek, 7 lipca 2014

Duma

Nagle dziś poczułam z wielką mocą, jak dumna jestem z Naszych Dzieci.
Patrzę na zdjęcia z różnych świata Stron, w których przebywa Syn,  patrzę na piękną Córkę 
(z uśmiechniętym Wnukiem), i myślę, jaką drogę pokonali oboje.
Ile przeszkód i zwycięstw za nimi.
A ile przed Nimi?
Czemu dzisiaj? A któż to wie?
Może to widok szczytów na Maderze, a może wspomnienie błękitnych oczu Córki, tak podobnych do oczu jej Ojca...
Marzyłam kiedyś, żeby mieć dwoje dzieci, ale chyba nie przeczuwałam, że to może być źródłem takiego szczęścia.
Taka sobie, refleksja poranna, lipcowa,  w ten upalnie zapowiadający się poniedziałek.


Good luck!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Nie ma tego złego...

 
A może by tak całą zastawę "pozmywać"?


...czyli

BARCELONA - trzynaście dni "po"
Czy już pisałam, że przysłowia są mądrością narodów?
Oczywiście, oczywiście!
Ale są! Bez kitu.
Więc, dużo do myślenia miałam po powrocie, a jak wiadomo...
 
Jednak: 
- dowiedziałam się, że myślenie pozytywne pozwala na śmianie się w warunkach ekstremalnych  


- można naprawdę czerpać zysk ze wszystkiego  
 


- to, co ma awers ma też i rewers ( i vice versa:) 

- oraz, że wyjść jest więcej, niż nam się na początku wydawało (co już wiedziałam wcześniej i się potwierdziło)



Uwielbiam demotywatory.

I to by było na tyle, jak powiedział jeden Śmieszny Pan.

Idę  gotować zupę.

środa, 18 czerwca 2014

Barcelona - Warszawa bez... biletu


No, chyba sama
tego chciałam,
jak widać

Bad Luck
Ponieważ nie znam angielskiego,
 myślałam,
że oznacza to
"przynoszący szczęście"
Dlaczego nikt mi
wcześniej nie
powiedział,
ja się pytam????







...czyli
BARCELONA - dzień piąty, ostatni

Rano pożegnanie z Marią.
Ściskamy się serdecznie. Marii szklą się oczy. Pytam, czy to z tęsknoty za jej mamą. Mateusz tłumaczy.
- Skąd wiedziałaś? - dziwi się.
Ach, serce matki jest niezawodne.
Pakuję się. Staram się zminimalizować bagaż. Wyrzucam nawet papierki po gumie do żucia.
Jeszcze idziemy po zakupy do supermarketu. 
Barcelona codzienna, nieświąteczna. 
Mieszkańcy chodzą z siatkami, mniej osób zadziera turystycznie głowę, w kawiarniach puściej. 
Pijemy jeszcze kawę w towarzystwie ciastek, z czekoladą ja, z marmoladą Syn. 
Jeszcze ostatnie zdjęcia w "naszym" holu wejściowym...
Syn mi robi na drogę kanapkę, jak miło. 
Ustaliliśmy, że odwiezie mnie na lotnisko, coś tam zjemy w okolicach obiadu, on wróci do pracy, a ja będę czekać na lot o 17:00. 
- Wszystko ci wytłumaczę - obiecuje - jak masz iść i do której bramki. Wizzair zawsze lata tak samo, będą napisy, no i na pewno dużo Polaków. 
Tak mnie uspokaja, a ja się wcale nie denerwuję, bo wiem, że on to wszystko świetnie mi zorganizuje.
- Okej - mówi - możemy iść.
Aha, nie tak szybko! Rwa się właśnie dorwała do mojej nogi. 
(Słowa na mych ustach pojawiające się, pominę rezolutnie milczeniem)
Dobrze, że przedpokój długi, w sam raz na trasę rozbiegową. Chodzę w te i we wte, żeby (q)rwę rozchodzić. 
Jakoś.
Powoli.
Ostrożnie.
Uważnie.
Dojeżdżamy metrem do pociągu. Czekamy niedługo. Jest.
Czas umila nam  para, grająca jakiś energetyczny utwór. Nucę sobie do wtóru. 
- Dam ci bilet - mówi Syn.
Daje. 
Czytam go sobie. Imię i nazwisko. Online check-in, small cabin bag, flight number..., flight date..., wszystko się zgadza.
- Zobaczę,  z którego terminalu - Syn zabiera mi bilet.
Czyta. Czyta. Dalej sobie nucę.
- To jest zły bilet - mówi nagle. 
Zły. Bilet. 
Pomyślałam, że wydrukował dwa razy ten sam, czyli ten sprzed pięciu dni. 
Ale jakaś usługa "drukarska" na pewno się znajdzie na lotnisku, każde stanowisko z komputerem ma...
- To jest zły bilet - powtarza i ciągle się wczytuje w tę kartkę, jakby sam sobie nie wierzył. - Z Okęcia do Barcelony...
No, nie wierzę! 
Z Okęcia do Barcelony! Na dzisiaj!  Na 17:00!
Pociąg cały czas nas wiezie na  lotnisko El Prat. 
Ja mam pustkę w głowie. 
Syn chyba wprost przeciwnie, bo paluszki mu śmigają po klawiaturze telefonu, gdzie ma swój cudowny internet mobilny.
- On będzie wracał około  20:00 do Warszawy, ten na który masz bilet, byłabyś koło 23:00, tylko czy bilety będą jeszcze do kupienia... To będzie kupa kasy! - wzdycha, ma poczucie winy.
- Może jest coś wcześniej - sugeruję nieśmiało. 
Skoro i tak mam dużo zapłacić, to może trzeba szukać optymalnych wersji.
- Leci Norwegian do Warszawy... o szesnastej... 650 złotych...
Na zegarze 14:55.
- Lecę! - decyduję bardzo szybko.
- No to kupuję...
Nie kupuje. 
Właśnie straciliśmy zasięg, bo pociąg podróżuje w tunelu. 
Ciemno, ciemno, ciemno... jasno!
Nic nie mówię. Czekam, aż on powie " już!"
- Dupa! - mówi - Nie wyświetla mi się klawiatura na telefonie. Nie wiem, dlaczego. Może na lotnisku mają kasy Norwegiana. Ja pobiegnę mamusia, a ty idź za mną, wiesz jak? Spotkamy się przy schodach!
I już biegnie rzeczywiście, bo pociąg się zatrzymał i wysiedliśmy właśnie. Niknie mi z oczu.
Wiem jak? No cóż, za bardzo nie wiem, ale też zbyt wielu opcji nie ma - jeden prosty korytarz.
Oto i schody ruchome. "Przy" schodach go nie ma. 
Spoglądam w dół, na wielką halę lotniska. 
Jest! Siedzi po turecku na podłodze, cały oprzyrządowany, laptop, słuchawki, telefon, kable.
- Nie ma kas - informuje mnie - łączę się z internetem przez telefon... Jest. Są miejsca na ten lot o 16:00, kupić?
NO PEWNIE! 
Klik, klik. Autoryzacja karty. Płaci ze swojego konta. Potwierdzona. Jest!
- Kupiłem - mówi  - teraz musimy iść  do stanowiska Norwegiana, żeby go wydrukowali. Za 15 minut musisz być przy bramce.
Idziemy. Kolejka się wije.
- Jeszcze przed chwilą tu było pusto - mówi Syn i widzę, że trochę blednie.
Nic to, jest pięć stanowisk, szybko pójdzie. 
Było pięć, ale już są cztery, bo pan przy jednym z komputerów daje znać, żeby nie podchodzić na razie do niego. 
O, tam na samym początku zaraz się zwolni! 
Już, już odchodzą... 
Nie, wrócili, o coś się znowu wypytują.
Zaraz, zaraz podejdziemy do tego Pana Murzyna na wprost nas...
Pan Murzyn nagle się podnosi na całą swoją murzyńskość.
- Kto leci do Warszawy? - pyta groźnie po angielsku, a ja nagle wszystko rozumiem.
- Ja! - macham mu przed nosem dowodem. 
Drukuje bilet i coś mruczy z niezadowoleniem, czego już nie rozumiem.
- Nakrzyczał na nas, że w ostatniej chwili przyszliśmy. 
Biegniemy do odprawy paszportowej (chociaż u mnie dowodowej, bo nie mam paszportu). 
- Ja już nie mogę dalej iść mamusia,  za odprawą bagażową w prawo skręć, a potem w lewo... - mówi mi pośpiesznie Syn i ściskamy się na pożegnanie, co jakaś pani z boku kwituje ciepłym uśmiechem.
- Musisz pobiec potem chyba, i szukaj bramki  M3!!!
Coś okazuję, coś odbieram, przepuszczam bagaż przez bramkę, przebiegam przez bramkę kontroli bezpieczeństwa, chwytam swój plecak i biegnę.
W prawo, w lewo... Sklep!
Kręcę się w kółko, jak liść w kałuży. Ale inni idą przez sklep, więc ja za nimi. 
Widzę  strzałki do M2 i M5. Gdzie jest M3?
Szkoda mi czasu na bezproduktywne szukanie. Biegnę do jednego z bufetów, gruby właściciel wychodzi zza lady.
- Where is? - dźgam paluchem w numer M3 na bilecie.
Rany boskie, kiedy ja się nauczyłam mówić po angielsku?
Pokazuje mi gestem - w prawo. Biegnę. Są! 
28M3,29M3, 30M3, 31 M3...
- Hier? - pytam, nie wiadomo dlaczego po niemiecku, miłej pani w uniformie, przy którymś z M3.
Zaprzecza. Zaczyna mi tłumaczyć po angielsku, wyławiam tylko słowo "ryanair".
- Nic nie rozumiem! - krzyczę rozpaczliwie  po polsku i o dziwo, chyba wie, o co mi chodzi, bo macha ręką w odpowiednim kierunku. W kierunku długiego ogonka ludzi.
Za czym kolejka ta stoi?
- Hier? - pytam znowu pana mundurze.
- Yes! - odpowiada mi pogodnie, oglądając mój bilet.
- To Warsaw?- upewniam się u jednej z pasażerek.
Patrzy na mnie przez chwilę w skupieniu.
- Yes - mówi wreszcie.
Staję na końcu i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że:
-jest już 15:35
-bramka ciągle jest zamknięta
-nic mnie nie boli
-para przede mną rozmawia o godzinie lądowania, a ja wszystko rozumiem (!)

- To jest lot o 16:00 do Warszawy? - pytam po raz kolejny.
- Taką mamy nadzieję - mówi pan i uśmiecha się filuternie. 
Wreszcie się ruszyło. Miejsca numerowane. Siadam przy oknie.
Fotografuję swoją komórką napis BARCELONA na ścianie lotniska i zapinam pasy. Oddycham z ulgą
Nigdy w życiu nie przewidziałabym, że pobyt na pokładzie samolotu tak mnie ucieszy.
No cóż, bo życie jest, jak pudełko czekoladek, pamiętacie?
Adiós Barcelona! 
Do następnego!


wtorek, 17 czerwca 2014

Gaudi again


Jak widać,
obficie korzystał
ze wzorów natury











...czyli
BARCELONA - dzień czwarty, ciąg dalszy


Autobusem 92 jedziemy do parku Güell. Starsza pani w kapelutku mówi coś z wyraźną dezaprobatą i pokazuje palcem na przód autobusu.  O co chodzi? Turyści z tyłu niemile widziani?
Po czasie dowiaduje się, że wsiadać należy PRZODEM! Aha, co kraj to obyczaj.
Autobus pnie się mozolnie do góry.  Ulice są tak strome, że na przystankach dziwimy się, że nie zsuwa się w dół. Dojeżdżamy. 
Ach, Gaudi! 




Zdjęcie,
jak widać
nie moje, ale
dobrze pokazuje,
o czym piszę









Park został zamówiony u Gaudiego w 1900 roku przez bogatego Katalończyka, Eusebiego Güell'a. Obok planował wybudować osiedle mieszkaniowe dla 60-ciu rodzin. Plan się nie powiódł i pozostał sam park, który zajmuje teren 15-stu hektarów.
Park Güell położony jest na dość stromym zboczu. Wędruje się po nim  kamienistymi ścieżkami, wśród śladów "po" Gaudim. Rosnąca dookoła roślinność przypomina, że to właśnie z niej ten nawiedzony facet czerpał garściami.

 


































Na górze oszałamiający widok, na leżące nam u stóp miasto.

Wśród wielobarwnych i szalonych dekoracji Gaudiego rozgrywa się swoisty teatr.
Imigranci, głównie z Azji, handlują tym, co turyści chętnie kupują.
Biżuterią, kapeluszami, chustami, figurkami rozmaitych gadów (w "stylu Gaudiego"), miniaturkami budowli. 
Swoje bogactwo mają porozkładane na białych płachtach na ziemi, albo sprytnie poprzypinane do czasz wielkich, czarnych parasoli. 
Co jakiś czas robi się ruch i jak fala zgarnia handlarzy, zwijających manele jednym płynnym ruchem w tobołek. To nadchodzi patrol służb porządkowych - handlować nie wolno!
Sprzedawcy stoją ze swoimi białymi zawiniątkami i minami pod tytułem "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?"
Mundurowi przechodzą dalej, płachty wracają na ziemię i towar jest znowu rozkładany:):)
Mój praworządny Syn się wkurza, bojkotuje taką sprzedaż. 
A ja nie, a ja nie! A mnie się to podoba i kupuję dla Córki kolczyki " w stylu Gaudiego":)))))


Na pożegnanie parku Syn robi mi fotkę "na tle". Tak wygląda turysta - aparat w dłoni, kapelusz, głowa zadarta do góry.

Następnie głodni, GŁODNI, wróciliśmy autobusem 92 do centrum.Tym razem wsiedliśmy czujnie przednimi drzwiami i nikt nam palcem nie groził. 
GŁODNI, GŁODNI  znaleźliśmy wreszcie miejsce, które zadowoliło Syna (chińskie, pakistańskie, wietnamskie jedzenie jest dla Syna niejadalne - przynajmniej "bynajmniej" w Barcelonie!)
Zamówiliśmy podwójne "menu", czyli dwa zestawy - ja  pyyyszną sałatę z serami, superpysznego łososia z blachy i słodziutki flan z bitą śmietaną. Syn zimne gaspaccio, mięsiw pełen talerz i espresso.
I jeszcze taki fajny napój, co wesoło mi zrobił w duszy- piwo z cytrynową fantą. Mniam!
I z takimi pełnymi brzuchami, wolnym krokiem wyszliśmy sobie na Passeig de Sant Joan i... co to, co to tam widać?

Łuk triumfalny!


O mniam, mniam, co za gratka! Idziemy i oglądamy, zwłaszcza, że i tutaj Gaudi maczał swoje palce.
Łuk powstał w roku 1888 jako wejście na Wystawę Światową. 
I stoi sobie taki ładny do dziś. 
A ciut dalej mamy Park de la Ciutadella (po prostu Cytadela), duży, pełen rzeźb i rozmaitych niespodzianek, tudzież piknikujących na trawie wielobarwnych, wielodzietnych i wielorasowych (to chyba niepolityczne określenie) rodzin.


Basia z mamutem.
Prawie, jak Nel
ze słoniem.
















Młodości, dodaj mi skrzydeł - wołał poeta.
Mnie chyba skrzydeł dodała świadomość, że to już dnia następnego  żegnać się będę z tym miastem, tak pełnym kontrastów, światła, powietrza, zapachów, barw i historii wplatającej się w teraźniejszość, jak kolorowa wstążka w warkocz.
Wąskie uliczki odchodzące od Alei Picassa prowadzą nas znów na Barri Gòtic, do barcelońskiej Katedry św. Eulalii. Wchodzimy, oglądamy. Pięknie, pięknie!
Dzień się kończy.
Naprawdę zmęczeni, wracamy pod naszą zieloną markizę, żeby jeszcze napić się herbaty, jeszcze chwilę porozmawiać z Marią, która żałuje, że nie mówię po hiszpańsku, "bo uważa, że jestem sympatyczna i chętnie by ze mną pogadała".
Więc ja mówię wyraźnie i powoli, wszak to pomaga nam zrozumieć innych, ale ona i tak nie kuma, zatem  biedny Mateusz robi za tłumacza.
A potem macham na pożegnanie zmierzchowi w Barcelonie i idę spać.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Szpital pełen niespodzianek

Animacja na ścianie
w podziemiach













...czyli
BARCELONA- dzień czwarty

Hiszpanka Maria (wymawiać należy Marija), popatrzyła na mnie skuloną na łóżku i za chwilę przyszła z jakimś folderem. Wyłowiłam słowo "hospital" i mnie lekko zmroziło - chce mnie odesłać na leczenie?
Szybko okazało się, że zaprasza nas do zwiedzenia miejsca, w którym pracuje - Hospital de Sant Pau.
Zatem Dnia Trzeciego (a w Hiszpanii jest to drugi dzień świąt Zielonych Świątek), wolnym krokiem udaliśmy się w wybranym kierunku.
Krok był wolny, bo szpital stosunkowo niedaleko, kawałek "naszą" ulicą i jeszcze trochę Aleją Gaudiego.
Oto jest. Pałac? Kościół?
- Zrobię zdjęcie! -  postanawia Syn.
Oj, nie zrobi! Zostawił kartę pamięci w laptopie. Musi wrócić.
No cóż, niespotykanie spokojny  ze mnie człowiek. Poczekam sobie na ławeczce, popatrzę na ludzi. 
Nie ma ich co prawda za wielu, w ten świąteczny, leniwy poranek. Głównie turyści, których rozpoznaje się po aparatach fotograficznych i plecakach. 
Poza tym, Japończycy mają kapelusze, białe albo słomkowe. Fotografują wszystko i siebie nawzajem w absurdalnych miejscach.
Młode Japonki często wyglądają, jak przerośnięte pierwszoklasistki,  w białych, krótkich skarpetkach i plisowanych minispódniczkach.
Niemki  zawsze w adidasach i spodniach bez długości, a Rosjanki w białych, falbaniastych albo koronkowych bluzkach. Często duże i mocno opalone.
Polacy piją piwo z puszek. Chodzą w klapkach.
Angielscy młodzieńcy, w koszulkach polo, bywają hałaśliwi.
Francuzki noszą  okulary przeciwsłoneczne podsunięte na włosy, jak opaski. Mają zwykle za duże torby, przewieszone przez ramię.
Pakistańczycy, Chińczycy i Wietnamczycy raczej nie zwiedzają- pilnują swoich sklepików, budek i chicken-barów. 
To by było na tyle, jeśli chodzi o uogólnienia. 
Syn powraca i przechodzimy przez bramę.
Szpital świętego Pawła, a właściwie Szpital św. Krzyża i św. Pawła, powstawał prawie 30 lat (ale uważam, że z lepszym efektem, niż łódzki szpital kliniczny na Czechosłowackiej).

"Ideą architektów było stworzenie placówki funkcjonalnej, ale zarazem wygodnej i nieprzygnębiającej dla pacjentów" - piszą w przewodniku Pascala.

No, rzeczywiście! 
Pierwszą moją myślą, gdy znalazłam się w środku, było: "chciałabym się tu leczyć".

To "tylko" 
budynek administracji 
i izba przyjęć










"Zespół zaprojektowano na dziewięciu kwartałach ulic w dzielnicy Eixample, na kwadratowej działce o wymiarach 300 na 300 metrów. Składał się z budynku głównego, przeznaczonego na administrację, i 27 pawilonów. Wszystkie budynki połączone są podziemnymi korytarzami, przystosowanymi do transportu chorych.(...) każdy z pawilonów różnił się od pozostałych"



Makieta. 












Tak będzie wyglądał szpital po całkowitym odrestaurowaniu.
To tylko część dawnego szpitala, około  1/3 całości.
Prawdę mówiąc, nie wiem, co stało się z pozostałymi pawilonami. Sądząc po mapie, powstał tam całkiem nowoczesny szpital o tej samej nazwie.
Na podwórcu
drzewka
pomarańczowe
i lawenda.













Takie sobie
fikuśne oznakowanie
pawilonu B






\



Schody
do sali
teatralno-muzycznej

















Jeden z pawilonów.

Chcielibyście po porannym
obchodzie i oddaniu moczu
do analizy
kontemplować
taki sufit
nad sobą?










O dalszym ciągu dnia czwartego dalszy ciąg jutro. 
Bo jeszcze dużo przed nami. I to pod górę.
P.S. Zmieniłam tytuł wczorajszy, bo mi się koncepcja zmieniła w trakcie pisania, a o tytule zapomniałam.