sobota, 19 kwietnia 2014

O, Matko Święta! O, ŚWIĘTA!



Święta, święta i zaraz będzie po świętach. 
A tymczasem jeszcze przed i w trakcie.
Wbrew planom i oczekiwaniom na cudowne, radosne, twórcze i udane pieczenie, gotowanie, sprzątanie i przyozdabianie, jestem zmordowana, polepiona lukrem, śpiąca i nieusatysfakcjonowana.
Deszcz zapadał umyte szyby.
Koty porozwłóczyły od nowa żwirek po podłodze i po świeżo upranych narzutach.
Farba z farbowanych jajek zlazła.
Syn wylał wywar, na którym miałam zrobić zupę, bo chciał mi ulżyć i umyć garnek.
Sernik opadł, jak krater wulkaniczny i wygląda, "jak coś bez nazwy"
Mięso się nie zdążyło rozmrozić.
Podłoga w kuchni znowu wymaga mycia.  
Syn się kaja i mówi: "i tak będzie pysznie!"
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!
 
 
 

czwartek, 10 kwietnia 2014

Poszłam-doszłam



Się w niedzielę działo. 
Nazywa się to: Letnie GP Łodzi 2014. 
Grand Prix.
Ładnie się nazywa, nieprawdaż?
Dwie pętelki po Parku Julianowskim, każda po 3333m ( tak Mistrz Maciek oświadczył przez tubę) 




Ja tam z tyłu:)










Lekkomyślnie zapisałam się na tę miłą imprezę. 
Miło było, słowo!

Najpierw jechałam długo tramwajem. Trochę się martwiłam, czy znajdę miejsce startu, ale wszystko było widać jak na dłoni.
Dmuchana brama z napisem "Start - Meta". 
Namiot z napisem "biuro zawodów". I "depozyt". I "szatnia".
Kibel "toy-toy", zaopatrzony w papier toaletowy!
Elegancja-Francja.

Dostałam numerek, czip do elektronicznego mierzenia czasu, ulotkę firmy sponsorującej i dwie próbki balsamu po goleniu (!)
Numerek przypięłam do kurtki. Czip przywiązałam do buta. Plecak zostawiłam w depozycie. 
Zrobiłam rozgrzewkę.
Zrobiłam siku.
Zawodników przybywało.
Temperatura rosła.
 

Pierwszy szok przeżyłam, gdy grupka z kijkami ruszyła...

Pomyślałam: " o matko, oni się naprawdę ścigają!"
No, i naprawdę się ścigali.
Po pierwszym kilometrze (strasznie dłuuuugim), migały mi już tylko między drzewami plecy ostatnich (sorry, przedostatnich) zawodników. Ostatnia byłam ja.
Szok drugi - nie widzę już NIKOGO!

A wiosna była piękna w tym parku...
No, to szłam. 
Ja się gapiłam na kaczki, ludzie gapili się na mnie. 
Ptaszki ćwierkały, jak oszalałe.
Było mi za ciepło. Drugi kilometr dopiero majaczył na horyzoncie. 
Pokonując trzeci kilometr pomyślałam: "okej, zobaczyłam jak to jest, zobaczyłam całą trasę, nikogo już nie dogonię, po co mam iść dalej?"
Ale...
Na pół-finiszu Pan z Tubą zawrzasnął na mój widok:
-Pani z numerem 232! Uśmiechnięta, cieszy się na drugie okrążenie!
Czy mogłam go rozczarować?

To drugie okrążenie jakoś  mi szybciej zleciało. 
Nawet fajnie się szło, medytacyjnie. Nikt mi nie przeszkadzał.
Szpaler na finiszu powitał mnie rzęsistymi oklaskami. 
A Mistrz Maciek uściskał całą siłą swoich długich ramion.
Oddałam czip. I numerek. 
Dostałam napój regeneracyjny i batonika.
Odebrałam plecak z depozytu.
Uśmiechnęłam się do fotografa.



Już PO!

 
 
 







W czerwcu drugi start. Na Brusie.
Chodź-cie z nami!