poniedziałek, 23 czerwca 2014

Nie ma tego złego...

 
A może by tak całą zastawę "pozmywać"?


...czyli

BARCELONA - trzynaście dni "po"
Czy już pisałam, że przysłowia są mądrością narodów?
Oczywiście, oczywiście!
Ale są! Bez kitu.
Więc, dużo do myślenia miałam po powrocie, a jak wiadomo...
 
Jednak: 
- dowiedziałam się, że myślenie pozytywne pozwala na śmianie się w warunkach ekstremalnych  


- można naprawdę czerpać zysk ze wszystkiego  
 


- to, co ma awers ma też i rewers ( i vice versa:) 

- oraz, że wyjść jest więcej, niż nam się na początku wydawało (co już wiedziałam wcześniej i się potwierdziło)



Uwielbiam demotywatory.

I to by było na tyle, jak powiedział jeden Śmieszny Pan.

Idę  gotować zupę.

środa, 18 czerwca 2014

Barcelona - Warszawa bez... biletu


No, chyba sama
tego chciałam,
jak widać

Bad Luck
Ponieważ nie znam angielskiego,
 myślałam,
że oznacza to
"przynoszący szczęście"
Dlaczego nikt mi
wcześniej nie
powiedział,
ja się pytam????







...czyli
BARCELONA - dzień piąty, ostatni

Rano pożegnanie z Marią.
Ściskamy się serdecznie. Marii szklą się oczy. Pytam, czy to z tęsknoty za jej mamą. Mateusz tłumaczy.
- Skąd wiedziałaś? - dziwi się.
Ach, serce matki jest niezawodne.
Pakuję się. Staram się zminimalizować bagaż. Wyrzucam nawet papierki po gumie do żucia.
Jeszcze idziemy po zakupy do supermarketu. 
Barcelona codzienna, nieświąteczna. 
Mieszkańcy chodzą z siatkami, mniej osób zadziera turystycznie głowę, w kawiarniach puściej. 
Pijemy jeszcze kawę w towarzystwie ciastek, z czekoladą ja, z marmoladą Syn. 
Jeszcze ostatnie zdjęcia w "naszym" holu wejściowym...
Syn mi robi na drogę kanapkę, jak miło. 
Ustaliliśmy, że odwiezie mnie na lotnisko, coś tam zjemy w okolicach obiadu, on wróci do pracy, a ja będę czekać na lot o 17:00. 
- Wszystko ci wytłumaczę - obiecuje - jak masz iść i do której bramki. Wizzair zawsze lata tak samo, będą napisy, no i na pewno dużo Polaków. 
Tak mnie uspokaja, a ja się wcale nie denerwuję, bo wiem, że on to wszystko świetnie mi zorganizuje.
- Okej - mówi - możemy iść.
Aha, nie tak szybko! Rwa się właśnie dorwała do mojej nogi. 
(Słowa na mych ustach pojawiające się, pominę rezolutnie milczeniem)
Dobrze, że przedpokój długi, w sam raz na trasę rozbiegową. Chodzę w te i we wte, żeby (q)rwę rozchodzić. 
Jakoś.
Powoli.
Ostrożnie.
Uważnie.
Dojeżdżamy metrem do pociągu. Czekamy niedługo. Jest.
Czas umila nam  para, grająca jakiś energetyczny utwór. Nucę sobie do wtóru. 
- Dam ci bilet - mówi Syn.
Daje. 
Czytam go sobie. Imię i nazwisko. Online check-in, small cabin bag, flight number..., flight date..., wszystko się zgadza.
- Zobaczę,  z którego terminalu - Syn zabiera mi bilet.
Czyta. Czyta. Dalej sobie nucę.
- To jest zły bilet - mówi nagle. 
Zły. Bilet. 
Pomyślałam, że wydrukował dwa razy ten sam, czyli ten sprzed pięciu dni. 
Ale jakaś usługa "drukarska" na pewno się znajdzie na lotnisku, każde stanowisko z komputerem ma...
- To jest zły bilet - powtarza i ciągle się wczytuje w tę kartkę, jakby sam sobie nie wierzył. - Z Okęcia do Barcelony...
No, nie wierzę! 
Z Okęcia do Barcelony! Na dzisiaj!  Na 17:00!
Pociąg cały czas nas wiezie na  lotnisko El Prat. 
Ja mam pustkę w głowie. 
Syn chyba wprost przeciwnie, bo paluszki mu śmigają po klawiaturze telefonu, gdzie ma swój cudowny internet mobilny.
- On będzie wracał około  20:00 do Warszawy, ten na który masz bilet, byłabyś koło 23:00, tylko czy bilety będą jeszcze do kupienia... To będzie kupa kasy! - wzdycha, ma poczucie winy.
- Może jest coś wcześniej - sugeruję nieśmiało. 
Skoro i tak mam dużo zapłacić, to może trzeba szukać optymalnych wersji.
- Leci Norwegian do Warszawy... o szesnastej... 650 złotych...
Na zegarze 14:55.
- Lecę! - decyduję bardzo szybko.
- No to kupuję...
Nie kupuje. 
Właśnie straciliśmy zasięg, bo pociąg podróżuje w tunelu. 
Ciemno, ciemno, ciemno... jasno!
Nic nie mówię. Czekam, aż on powie " już!"
- Dupa! - mówi - Nie wyświetla mi się klawiatura na telefonie. Nie wiem, dlaczego. Może na lotnisku mają kasy Norwegiana. Ja pobiegnę mamusia, a ty idź za mną, wiesz jak? Spotkamy się przy schodach!
I już biegnie rzeczywiście, bo pociąg się zatrzymał i wysiedliśmy właśnie. Niknie mi z oczu.
Wiem jak? No cóż, za bardzo nie wiem, ale też zbyt wielu opcji nie ma - jeden prosty korytarz.
Oto i schody ruchome. "Przy" schodach go nie ma. 
Spoglądam w dół, na wielką halę lotniska. 
Jest! Siedzi po turecku na podłodze, cały oprzyrządowany, laptop, słuchawki, telefon, kable.
- Nie ma kas - informuje mnie - łączę się z internetem przez telefon... Jest. Są miejsca na ten lot o 16:00, kupić?
NO PEWNIE! 
Klik, klik. Autoryzacja karty. Płaci ze swojego konta. Potwierdzona. Jest!
- Kupiłem - mówi  - teraz musimy iść  do stanowiska Norwegiana, żeby go wydrukowali. Za 15 minut musisz być przy bramce.
Idziemy. Kolejka się wije.
- Jeszcze przed chwilą tu było pusto - mówi Syn i widzę, że trochę blednie.
Nic to, jest pięć stanowisk, szybko pójdzie. 
Było pięć, ale już są cztery, bo pan przy jednym z komputerów daje znać, żeby nie podchodzić na razie do niego. 
O, tam na samym początku zaraz się zwolni! 
Już, już odchodzą... 
Nie, wrócili, o coś się znowu wypytują.
Zaraz, zaraz podejdziemy do tego Pana Murzyna na wprost nas...
Pan Murzyn nagle się podnosi na całą swoją murzyńskość.
- Kto leci do Warszawy? - pyta groźnie po angielsku, a ja nagle wszystko rozumiem.
- Ja! - macham mu przed nosem dowodem. 
Drukuje bilet i coś mruczy z niezadowoleniem, czego już nie rozumiem.
- Nakrzyczał na nas, że w ostatniej chwili przyszliśmy. 
Biegniemy do odprawy paszportowej (chociaż u mnie dowodowej, bo nie mam paszportu). 
- Ja już nie mogę dalej iść mamusia,  za odprawą bagażową w prawo skręć, a potem w lewo... - mówi mi pośpiesznie Syn i ściskamy się na pożegnanie, co jakaś pani z boku kwituje ciepłym uśmiechem.
- Musisz pobiec potem chyba, i szukaj bramki  M3!!!
Coś okazuję, coś odbieram, przepuszczam bagaż przez bramkę, przebiegam przez bramkę kontroli bezpieczeństwa, chwytam swój plecak i biegnę.
W prawo, w lewo... Sklep!
Kręcę się w kółko, jak liść w kałuży. Ale inni idą przez sklep, więc ja za nimi. 
Widzę  strzałki do M2 i M5. Gdzie jest M3?
Szkoda mi czasu na bezproduktywne szukanie. Biegnę do jednego z bufetów, gruby właściciel wychodzi zza lady.
- Where is? - dźgam paluchem w numer M3 na bilecie.
Rany boskie, kiedy ja się nauczyłam mówić po angielsku?
Pokazuje mi gestem - w prawo. Biegnę. Są! 
28M3,29M3, 30M3, 31 M3...
- Hier? - pytam, nie wiadomo dlaczego po niemiecku, miłej pani w uniformie, przy którymś z M3.
Zaprzecza. Zaczyna mi tłumaczyć po angielsku, wyławiam tylko słowo "ryanair".
- Nic nie rozumiem! - krzyczę rozpaczliwie  po polsku i o dziwo, chyba wie, o co mi chodzi, bo macha ręką w odpowiednim kierunku. W kierunku długiego ogonka ludzi.
Za czym kolejka ta stoi?
- Hier? - pytam znowu pana mundurze.
- Yes! - odpowiada mi pogodnie, oglądając mój bilet.
- To Warsaw?- upewniam się u jednej z pasażerek.
Patrzy na mnie przez chwilę w skupieniu.
- Yes - mówi wreszcie.
Staję na końcu i dopiero wtedy uświadamiam sobie, że:
-jest już 15:35
-bramka ciągle jest zamknięta
-nic mnie nie boli
-para przede mną rozmawia o godzinie lądowania, a ja wszystko rozumiem (!)

- To jest lot o 16:00 do Warszawy? - pytam po raz kolejny.
- Taką mamy nadzieję - mówi pan i uśmiecha się filuternie. 
Wreszcie się ruszyło. Miejsca numerowane. Siadam przy oknie.
Fotografuję swoją komórką napis BARCELONA na ścianie lotniska i zapinam pasy. Oddycham z ulgą
Nigdy w życiu nie przewidziałabym, że pobyt na pokładzie samolotu tak mnie ucieszy.
No cóż, bo życie jest, jak pudełko czekoladek, pamiętacie?
Adiós Barcelona! 
Do następnego!


wtorek, 17 czerwca 2014

Gaudi again


Jak widać,
obficie korzystał
ze wzorów natury











...czyli
BARCELONA - dzień czwarty, ciąg dalszy


Autobusem 92 jedziemy do parku Güell. Starsza pani w kapelutku mówi coś z wyraźną dezaprobatą i pokazuje palcem na przód autobusu.  O co chodzi? Turyści z tyłu niemile widziani?
Po czasie dowiaduje się, że wsiadać należy PRZODEM! Aha, co kraj to obyczaj.
Autobus pnie się mozolnie do góry.  Ulice są tak strome, że na przystankach dziwimy się, że nie zsuwa się w dół. Dojeżdżamy. 
Ach, Gaudi! 




Zdjęcie,
jak widać
nie moje, ale
dobrze pokazuje,
o czym piszę









Park został zamówiony u Gaudiego w 1900 roku przez bogatego Katalończyka, Eusebiego Güell'a. Obok planował wybudować osiedle mieszkaniowe dla 60-ciu rodzin. Plan się nie powiódł i pozostał sam park, który zajmuje teren 15-stu hektarów.
Park Güell położony jest na dość stromym zboczu. Wędruje się po nim  kamienistymi ścieżkami, wśród śladów "po" Gaudim. Rosnąca dookoła roślinność przypomina, że to właśnie z niej ten nawiedzony facet czerpał garściami.

 


































Na górze oszałamiający widok, na leżące nam u stóp miasto.

Wśród wielobarwnych i szalonych dekoracji Gaudiego rozgrywa się swoisty teatr.
Imigranci, głównie z Azji, handlują tym, co turyści chętnie kupują.
Biżuterią, kapeluszami, chustami, figurkami rozmaitych gadów (w "stylu Gaudiego"), miniaturkami budowli. 
Swoje bogactwo mają porozkładane na białych płachtach na ziemi, albo sprytnie poprzypinane do czasz wielkich, czarnych parasoli. 
Co jakiś czas robi się ruch i jak fala zgarnia handlarzy, zwijających manele jednym płynnym ruchem w tobołek. To nadchodzi patrol służb porządkowych - handlować nie wolno!
Sprzedawcy stoją ze swoimi białymi zawiniątkami i minami pod tytułem "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?"
Mundurowi przechodzą dalej, płachty wracają na ziemię i towar jest znowu rozkładany:):)
Mój praworządny Syn się wkurza, bojkotuje taką sprzedaż. 
A ja nie, a ja nie! A mnie się to podoba i kupuję dla Córki kolczyki " w stylu Gaudiego":)))))


Na pożegnanie parku Syn robi mi fotkę "na tle". Tak wygląda turysta - aparat w dłoni, kapelusz, głowa zadarta do góry.

Następnie głodni, GŁODNI, wróciliśmy autobusem 92 do centrum.Tym razem wsiedliśmy czujnie przednimi drzwiami i nikt nam palcem nie groził. 
GŁODNI, GŁODNI  znaleźliśmy wreszcie miejsce, które zadowoliło Syna (chińskie, pakistańskie, wietnamskie jedzenie jest dla Syna niejadalne - przynajmniej "bynajmniej" w Barcelonie!)
Zamówiliśmy podwójne "menu", czyli dwa zestawy - ja  pyyyszną sałatę z serami, superpysznego łososia z blachy i słodziutki flan z bitą śmietaną. Syn zimne gaspaccio, mięsiw pełen talerz i espresso.
I jeszcze taki fajny napój, co wesoło mi zrobił w duszy- piwo z cytrynową fantą. Mniam!
I z takimi pełnymi brzuchami, wolnym krokiem wyszliśmy sobie na Passeig de Sant Joan i... co to, co to tam widać?

Łuk triumfalny!


O mniam, mniam, co za gratka! Idziemy i oglądamy, zwłaszcza, że i tutaj Gaudi maczał swoje palce.
Łuk powstał w roku 1888 jako wejście na Wystawę Światową. 
I stoi sobie taki ładny do dziś. 
A ciut dalej mamy Park de la Ciutadella (po prostu Cytadela), duży, pełen rzeźb i rozmaitych niespodzianek, tudzież piknikujących na trawie wielobarwnych, wielodzietnych i wielorasowych (to chyba niepolityczne określenie) rodzin.


Basia z mamutem.
Prawie, jak Nel
ze słoniem.
















Młodości, dodaj mi skrzydeł - wołał poeta.
Mnie chyba skrzydeł dodała świadomość, że to już dnia następnego  żegnać się będę z tym miastem, tak pełnym kontrastów, światła, powietrza, zapachów, barw i historii wplatającej się w teraźniejszość, jak kolorowa wstążka w warkocz.
Wąskie uliczki odchodzące od Alei Picassa prowadzą nas znów na Barri Gòtic, do barcelońskiej Katedry św. Eulalii. Wchodzimy, oglądamy. Pięknie, pięknie!
Dzień się kończy.
Naprawdę zmęczeni, wracamy pod naszą zieloną markizę, żeby jeszcze napić się herbaty, jeszcze chwilę porozmawiać z Marią, która żałuje, że nie mówię po hiszpańsku, "bo uważa, że jestem sympatyczna i chętnie by ze mną pogadała".
Więc ja mówię wyraźnie i powoli, wszak to pomaga nam zrozumieć innych, ale ona i tak nie kuma, zatem  biedny Mateusz robi za tłumacza.
A potem macham na pożegnanie zmierzchowi w Barcelonie i idę spać.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Szpital pełen niespodzianek

Animacja na ścianie
w podziemiach













...czyli
BARCELONA- dzień czwarty

Hiszpanka Maria (wymawiać należy Marija), popatrzyła na mnie skuloną na łóżku i za chwilę przyszła z jakimś folderem. Wyłowiłam słowo "hospital" i mnie lekko zmroziło - chce mnie odesłać na leczenie?
Szybko okazało się, że zaprasza nas do zwiedzenia miejsca, w którym pracuje - Hospital de Sant Pau.
Zatem Dnia Trzeciego (a w Hiszpanii jest to drugi dzień świąt Zielonych Świątek), wolnym krokiem udaliśmy się w wybranym kierunku.
Krok był wolny, bo szpital stosunkowo niedaleko, kawałek "naszą" ulicą i jeszcze trochę Aleją Gaudiego.
Oto jest. Pałac? Kościół?
- Zrobię zdjęcie! -  postanawia Syn.
Oj, nie zrobi! Zostawił kartę pamięci w laptopie. Musi wrócić.
No cóż, niespotykanie spokojny  ze mnie człowiek. Poczekam sobie na ławeczce, popatrzę na ludzi. 
Nie ma ich co prawda za wielu, w ten świąteczny, leniwy poranek. Głównie turyści, których rozpoznaje się po aparatach fotograficznych i plecakach. 
Poza tym, Japończycy mają kapelusze, białe albo słomkowe. Fotografują wszystko i siebie nawzajem w absurdalnych miejscach.
Młode Japonki często wyglądają, jak przerośnięte pierwszoklasistki,  w białych, krótkich skarpetkach i plisowanych minispódniczkach.
Niemki  zawsze w adidasach i spodniach bez długości, a Rosjanki w białych, falbaniastych albo koronkowych bluzkach. Często duże i mocno opalone.
Polacy piją piwo z puszek. Chodzą w klapkach.
Angielscy młodzieńcy, w koszulkach polo, bywają hałaśliwi.
Francuzki noszą  okulary przeciwsłoneczne podsunięte na włosy, jak opaski. Mają zwykle za duże torby, przewieszone przez ramię.
Pakistańczycy, Chińczycy i Wietnamczycy raczej nie zwiedzają- pilnują swoich sklepików, budek i chicken-barów. 
To by było na tyle, jeśli chodzi o uogólnienia. 
Syn powraca i przechodzimy przez bramę.
Szpital świętego Pawła, a właściwie Szpital św. Krzyża i św. Pawła, powstawał prawie 30 lat (ale uważam, że z lepszym efektem, niż łódzki szpital kliniczny na Czechosłowackiej).

"Ideą architektów było stworzenie placówki funkcjonalnej, ale zarazem wygodnej i nieprzygnębiającej dla pacjentów" - piszą w przewodniku Pascala.

No, rzeczywiście! 
Pierwszą moją myślą, gdy znalazłam się w środku, było: "chciałabym się tu leczyć".

To "tylko" 
budynek administracji 
i izba przyjęć










"Zespół zaprojektowano na dziewięciu kwartałach ulic w dzielnicy Eixample, na kwadratowej działce o wymiarach 300 na 300 metrów. Składał się z budynku głównego, przeznaczonego na administrację, i 27 pawilonów. Wszystkie budynki połączone są podziemnymi korytarzami, przystosowanymi do transportu chorych.(...) każdy z pawilonów różnił się od pozostałych"



Makieta. 












Tak będzie wyglądał szpital po całkowitym odrestaurowaniu.
To tylko część dawnego szpitala, około  1/3 całości.
Prawdę mówiąc, nie wiem, co stało się z pozostałymi pawilonami. Sądząc po mapie, powstał tam całkiem nowoczesny szpital o tej samej nazwie.
Na podwórcu
drzewka
pomarańczowe
i lawenda.













Takie sobie
fikuśne oznakowanie
pawilonu B






\



Schody
do sali
teatralno-muzycznej

















Jeden z pawilonów.

Chcielibyście po porannym
obchodzie i oddaniu moczu
do analizy
kontemplować
taki sufit
nad sobą?










O dalszym ciągu dnia czwartego dalszy ciąg jutro. 
Bo jeszcze dużo przed nami. I to pod górę.
P.S. Zmieniłam tytuł wczorajszy, bo mi się koncepcja zmieniła w trakcie pisania, a o tytule zapomniałam.



niedziela, 15 czerwca 2014

Gaudi wszędzie



 Poranna kawa
z "Sagradą" w tle
















...czyli
BARCELONA - dzień trzeci

Bilety mamy  na 10:45. Jak do teatru.
W oczekiwaniu, przysiadamy na barcelońską kawę i, tym razem zabrane z domu, croissanty. 
Czytam w przewodniku o Gaudim. Do tej pory wiedziałam o nim tylko tyle, że kiedyś żył i coś tworzył. 
Czytam, że "miał skłonność do wykraczania poza normy i schematy". No cóż, to chyba za skromnie powiedziane.
Kościołowi Sagrada Familia Gaudi poświęcił 40 lat życia. Przez ostatnie 18 lat  mieszkał w szopie na terenie budowy, a kiedy już wydał swój cały majątek na realizację projektu, zaczął żebrać, chodząc od drzwi do drzwi i zbierając fundusze na dalszą budowę. 
Jak wiadomo, prace budowlane trwają do dziś i na razie prognozy na ukończenie dotyczą roku 2026, czyli stulecia śmierci Gaudiego.
Tylko te informacje sprawiają, że trudno mi wszystko ogarnąć rozumem.

Nadchodzi Godzina Wejścia.
Wejście znajduje się od strony Fasady Narodzenia.
Wchodzimy i to rzeczywiście jest TEATR

Ilość i różnorodność nagromadzonych detali jest nie do ogarnięcia. W dekoracji fasady naliczono wizerunki 36 różnych ptaków i 30 gatunków roślin.

W obszernych informacjach o Gaudim i jego twórczości czytamy, że architekt zawsze inspirował się przyrodą, pilnie studiował konstrukcje budowy roślin i zwierząt - kłosów, muszli, konarów, pni, korzeni, skrzydeł...


Cytat z Gaudiego:
" Na świecie nie wymyślono niczego nowego. Wszystkie nasze odkrycia są jedynie odnajdywaniem tego, co przed naszymi oczami umieścił Bóg. Muchy posiadały zdolność latania na długo przed tym, jak człowiek skonstruował pierwszy samolot." 


 


Jedyne słowo, jakie mi przychodzi do głowy, kiedy chodzę  jak w transie pod 40-sto metrowymi nawami, to GENIUSZ!







Kawałek nawy jest odgrodzony. Wpuszczają tylko tych, którzy chcą się pomodlić, nie wolno robić zdjęć ani filmów. Wchodzę. Kilka rzędów ławek, w nich tylko dwie osoby. 
Klękam przed wiszącym na krzyżu Chrystusem, bo nie chcę mieć przed sobą nikogo więcej. 
Czy się modlę? Nie wiem. Tylko płaczę. 

Na dole, w krypcie odbywa się msza.
Przystajemy na chwilę. Nieoczekiwanie wyrasta przed nami ksiądz, który obficie kropiąc wodą  błogosławi wiernych. 
Odbieram to pozytywnie, może to jednak ma znaczenie...

Sagrada Familia nie jest skończona. Ostatecznie ma wyglądać tak:


Przed nami kolejny "przystanek - Gaudi"
Zbudowany dla rodziny Batlló - Casa Batlló. 
Znaleźć w tym budynku linie proste jest trudno. 
Wszystko faluje, łamie się, mieni, zaprzecza konwencjom. 
Wszystko przepełnione światłem, kolorem, dbałością o każdy szczegół. 
I wszystko to powstało w wyobraźni pewnego Katalończyka pod koniec XIX wieku.

Tu naprawdę mieszkali zwyczajni mieszczanie:)









Nasyceni Gaudim wychodzimy na słońce. Pora na obiad. 
Syn chciałby zaproponować coś ciekawego. Ale jest niedziela, w dodatku święto, Zesłanie Ducha Świętego, czyli Zielone Świątki. Niektóre lokale pozostają zamknięte. 
Lądujemy wreszcie w jakiejś knajpce, gdzie serwują nam cannelloni i ravioli. Smaczne. Pan kelner pyta mnie, czy jestem Rosjanką, a ja nieopatrznie przytakuję. 
- Na zdarowie! - mówi i cieszy się, że potrafi się porozumieć.
- Spasiba - odpowiadam wobec tego. 
Wszyscy się cieszymy, choć każdy z czego innego.
W drodze powrotnej zawadzamy jeszcze o Barri Gotic. 
Tu już nie jest przestronnie. Uliczki są wąskie, ciemne, kręte, stare. Średniowieczne. 
Ludzie jakby mniej się spieszą, przysiadają na murkach, karmią gołębie. Piją piwo w barach. 
O bruk stukają końskie kopyta, ktoś zafundował sobie przejażdżkę dorożką.
A my schodzimy do  metra, które jak ogromna ośmiornica wyleguje się pod ziemią na różnych poziomach.  
Ludzie wędrują we wszystkie strony, w górę, w dół, długimi tunelami, krótkimi przejściami, windami. 
Pociągi jeżdżą często, nadjeżdżają poprzedzane delikatną melodyjką. 
Perony szersze, niż w Rzymie nie grożą klaustrofobią. 
W wielu miejscach spotykamy muzykujących  na różnych instrumentach, a podobno trzeba mieć na to zezwolenie i popisać się przedtem przed specjalną komisją! Przyjemna atmosfera.
Ale, gdy w którymś z przejść słyszę nad sobą dudnienie wagonów, chcę jak najszybciej wyjść na powierzchnię. Wrócić do domu i na nagrzanym balkonie wypić kubek herbaty w towarzystwie uschniętej róży.

Przemyślenia niedzielne: 
- świat jest tam, gdzie jestem ja
- skoro ja dzisiaj spotkałam się z Gaudim, to kto za sto lat spotka się ze mną?
 







sobota, 14 czerwca 2014

Uliczkę znam w Barcelonie...




Widok z balkonu

Róg Carrer de los Castillejos i
Carrer del Rosselló












...Czyli
BARCELONA - dzień drugi

Sobota. Obudziłam się i nic mnie nie bolało! Cud w Barcelonie.
Zjadłam jogurt brzoskwiniowy.
Przyjrzałam się  mieszkaniu. Trochę prowizoryczne, trochę hippisowskie. Studenckie. Mocno zniszczone. Niefrasobliwe. 
Długi, wąski, ciemny przedpokój, na jednym końcu sypialnia i mały gabinecik z biurkiem i stertą pudeł. Na drugim, salon z trzema różnymi kanapami i przedziwna zbieranina mebli. Balkon z zieloną markizą (wszystkie prawie balkony mają markizy) z widokiem na tytułową uliczkę.


Kawałek salonu













Chociaż nie taka mała ta uliczka. 
Jak wszystkie ulice w dzielnicy Eixample,



Eixample zaprojektował w drugiej połowie XIX wieku Ildefons Cerda . Na przestrzeni 9 km2 rozciąga się regularna siatka prostopadle krzyżujących się ulic, które tworzą 550 kwadratowych pól pod zabudowę. Schemat kąta prostego łamie Avinguda Diagonal. Pośrodku każdego kwartału ograniczonego ulicami miał być ogród, ale zamierzenie to nie zostało zrealizowane.



Pośrodku kwartałów mieszkańcy urządzają sobie według własnych gustów ogródki, boiska, parkingi, garaże i co tam jeszcze komu się chce. Trochę bałagan.

Widok z okna sypialni













Dzięki tej symetrii ulice są przestronne, strzeliste, jasne, dają poczucie dużej przestrzeni, oddechu. Bardzo mi się to podobało!

Wyszliśmy w słońce. Przecznicę  dalej Syn zatrzymał się nagle. Zatrzymał się też, wychodzący zza rogu chłopak.
- Mateusz!
- Paweł?
- Co ty tu robisz?- zapytali jednocześnie.
- Mieszkam tu - powiedział Paweł - idę po koperek...
Świat jest naprawdę mały. Paweł, kolega ze studiów Syna, mieszka i pracuje w Barcelonie.  Niefrasobliwie zaprosił nas na wieczór "na urodziny jednego kolesia".
- Przyjdziecie?
Ja w szoku, Syn grzecznie odmówił, idziemy zwiedzać.
Kolejka ludzi do kościoła Sagrada Familia ma na oko z 300 metrów.  Ustawiamy się za Japończykami w białych kapeluszach. Nic się nie dzieje.
Jednak za chwilę podchodzi  przystojny pan w czarnym uniformie i uprzejmie tłumaczy, że biletów na teraz już nie ma. Najbliższa wolna godzina to 14:00 ( jest 11:15). Możemy stać i je sobie na  tę czternastą wykupić, albo wykupić je sobie drogą internetową na dowolną godzinę jutro.
Taka sytuacja.
Więc bierzemy adres strony i odchodzimy w dal, a konkretnie na drugie śniadanie, które konsumujemy na ostatnim, dziewiątym (!) piętrze gigantycznego domu towarowego. 
Ja konsumuję donuta z francuskiego ciasta (pycha!!!) a Mateusz  croissanta. Pijemy kawę z mlekiem.
Widok obłędny!



W dole Raamblas
W tle wzgórze Tibidabo















Ramblas, to piękna aleja, pełna platanów, ludzi, straganów, rowerów, grajków, kwiatów i wspaniałych, secesyjnych budowli. 
Boczne uliczki prowadzą w głąb Barri Gotic, czyli starego miasta.
Na razie skręcamy w stronę przeciwną - najpierw Mercat de la Boqueria,  gigantyczny targ pełen wszystkiego do jedzenia, gdzie Syn funduje mi pyszny, świeżo wyciśnięty sok z ananasa i mięty.
Na tym targu nie wiadomo, na co patrzeć! No, i oczywiście wszyscy chcą ci coś sprzedać, co już nie jest bardzo rozrywkowe.


Milutkie?
Na pewno świeżutkie:)













Przed nami dzielnica El Raval (znana również nieformalnie jako Barri Xino - Chińska Dzielnica)
- Trochę tu hipstersko jest - mówi Mateusz. 
Co oznacza, że jest trochę brudno, trochę bałaganiarsko, trochę śmierdzi. Miejscami nawet bardzo śmierdzi. Ale jest też malowniczo. Spotykamy KOTA i zielone papużki. I jakąś hałaśliwą paradę.


Dokąd on prowadzi tego kota?












I wreszcie MORZE ŚRÓDZIEMNE!
Naprawdę! Zamoczyłam nogi w Morzu Śródziemnym!
Na plaży oczywiście gęsto, dużo kobiet w toplesie. Woda mimo wszystko zimna, kąpali się nieliczni.
W porcie dziesiątki jachtów, mnóstwo do wynajęcia i na sprzedaż. Syn zastanawia się nad ceną:D
W fajnej knajpie nadmorskiej, która jest wielka i calutka pełna ludzi, zjadamy na obiad Fideua,  potrawę z drobniutkiego makaronu i owoców morza, smażoną na olbrzymiej patelni.





No, i już. Na wtedy i na teraz dosyć.
Starczyło mi siły na metro (z przesiadką), dojście do domu i herbatę na balkonie. 
Jutro wkroczy tu GAUDI!








piątek, 13 czerwca 2014

Jechać, nie jechać, oto jest question

 UFO nad Plaça de Catalunya?














Niektórzy może wiedzą, a inni nie wiedzą, że mnie rwa dorwała.
Dawno. 
Dorwała i trzyma.
Niektórzy może też wiedzą, a inni nie, że mnie Syn zaprosił na wycieczkę małą do Barcelony.
Jeszcze dawniej.
Zabranie ze sobą rwy do Hiszpanii wydawało mi się przedsięwzięciem chybionym, a właściwie niewykonalnym.
Odezwały się wszakże GŁOSY (którym niniejszym jestem wdzięczna), mówiące : JEDŹ!!!
Słowo stało się PODRÓŻĄ !

**************************************************

BARCELONA- dzień pierwszy.

Autobus na lotnisko Modlin odjeżdżał o 8:05. Taksówka o 7:30.
- Spokojnie zdążymy - powiedział spokojnie Pan Kierowca.
W okolicach Ronda  Dzielnych Lotników spokój nas opuścił. Pan Kierowca zgrzytał zębami i rzucał Słowa pod adresem tych, którzy powinni jechać, a nie jadą. 
O godzinie 8:02 zaczął planować, jak będzie gonił uciekający autobus.
O 8:03 Syn wyskoczył z taksówki i pomknął w kierunku parkingu.
O 8:04  kierowca Modlin-busa, kręcąc głową z dezaprobatą, wyciągnął kluczyki ze stacyjki i wysiadł, żeby otworzyć bagażnik. Uf!
No, i po co się było tak spieszyć? Na start czekaliśmy w Modlinie 5 godzin.

Urozmaiconych kawą. Kanapką z serem. 
Żurkiem (Syn) i barszczykiem ukraińskim (ja). 
Bułeczkami z makiem i bez maku. 
Spacerami do kibla. Dwa razy. 
Spacerami bez celu. 
Wyjściem na świeże powietrze.
Ważeniem bagaży (żeby wiedzieć, ile ważą).
Odprawą bagażową.
Przejściem przez check-in.
Kolejką do bramki, czyli geat'u.
JUŻ!
3 godziny lotu.





Lotnisko
El Prat











Tu już nie ma lekko. 
(Q) rwa mnie dopadła, nie straszne jej granice i jeździ bez biletu.
Siedziałam i cierpiałam. 
Może "siedziałam", to nie najlepsze określenie. 
Wierciłam się, schylałam, kuliłam, pokładałam, masowałam plecy.  Syn cierpliwie czekał.
Czułam się obolała, winna, bezradna, skołowana, zmęczona i zestresowana.
Po godzinie ruszyliśmy.
Długie lotnisko, długie przejście do pociągu, pociąg za dwie minuty, jeszcze bilety, trzeba podbiec... 
Jedziemy. 
Dookoła wszyscy mówią po hiszpańsku!  O kurczę!
Naprzeciwko nas całująca się para. Całująca się ciągle, długo i namiętnie. 
Ona bujna, z burzą czarnych loków, z krzywymi zębami. On, z kolczykiem w brwi, z pożądliwym wzrokiem.
Ja na ostatnich nogach, oni się całują.
Wysiedliśmy. Oni pojechali dalej, ciągle się całowali.
Przesiadka na metro. Górą, bo stacja w remoncie.
Wysiadka.
- Jeszcze trzy przecznice tylko, mamusia, dojdziesz?
A ja wiem???? 
Zmęczona, spocona, spięta, z zaciśniętymi zębami, bolącą i drętwiejącą nogą, z poczuciem surrealizmu, liczę te przecznice i doliczyłam się już ze trzynastu...
Syn mówi:
- Obejrzyj się.
Się oglądam. Za mną monumentalna, dropiata, spiczasta budowla. La Sagrada Familia. 
O, matko, co ju tu robię?
Doczołgałam się wreszcie.
Trzecie piętro, na szczęście jest winda. 
Czarnowłosa Hiszpanka Maria.
Wita nas serdecznie: - Hola! - Oni wszyscy tam witają się serdecznie.
Oddaje mi swoje łóżko, bo jest wygodniejsze.
Czarnowłosy Hiszpan Hektor zabiera ją motorem do siebie.
Nie pamiętam, czy jadłam kolację.
Na pewno się umyłam i położyłam na wygodnym łóżku Marii.


 Oto rzeczone łóżko












Zasnęłam.
Za otwartym oknem szumiała nocna Barcelona.

Dwie myśli z dnia:
Myśl poranna-
"jeżeli teraz nie pojadę, to już nigdy nie będę umiała podjąć takiej decyzji, bo zawsze będę się bała, że coś się WYDARZY" 

Myśl wieczorna-
" no, i cholera miałam rację, że może się coś wydarzyć, może  to zła decyzja była?"

Myśl nieodkrywcza:
"Zawsze się może coś wydarzyć . I się wydarza. Nie ma innego wyjścia"
O czym będzie nieunikniony ciąg dalszy.
Adeu.