niedziela, 30 sierpnia 2015

Warszawa - Budapeszt bez zęba

Rysunek autorstwa niejakiego Emisia , lat12.Podpis głosił : "szczerbata Zośka". Wszystko się zgadza, oprócz imienia


Po wrażeniach Vodnych, udaliśmy się przy pomocy taksówki do hotelu Campanile,w którym to hotelu zakochałam się w bialutkiej łazience.
Chcę taką samą w domu mieć!!!
Spałam dobrze, mimo, że na wielkim, płaskim ekranie telewizora naprzeciwko łóżka, Hugh Grant cierpiał katusze na sali porodowej w filmie "Dziewięć miesięcy".
Nazajutrz  udaliśmy się na Dworzec Centralny po Wybrankę Serca Syna.
O śniadaniu w Złotych Tarasach też wspomnę, bo są ładne i można się tam napić dobrej kawy.


Wybranka przyjechała. 
Pojechaliśmy na lotnisko imienia kompozytora.
Państwo Celnicy skrupulatnie pełnili swoją powinność.
Aż mi się zachciało krzyknąć, jak wiadomemu Maksiowi: "kobieta mnie maca!"
Po długich i, zdawałoby się bolesnych (bo nie wiedziałam, co mnie czeka) rozterkach na temat dania obiadowego, zdecydowałam się na zjedzenie pierogów z wiśniami w przyjaznej sieci z fast foodami.
Pierogi były dobre. Naprawdę.
I mięciutkie. Naprawdę.
Jakaś tam może drobinka skóreczki została z jakiejś wisienki. Albo kryształek cukru. Tak do przygryzania z nudów.
Tak sobie przednimi zębami leciutko ścisnęłam...
Trzasnęło. Cichutko. 
Coś poluzowało się.
Coś się zmieniło w mej jamie z zębami.
Górna lewa jedynka pożegnała się ze swym  podłożem. Została mi  palcach.
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Tu następuje długi okres dramatycznej konsternacji.
Co zrobić mam?
Trzy osoby, do których zadzwoniłam, współczuły mi, ale radziły jechać BEZ zęba, za to z poczuciem humoru.
Ha,ha, ha!
Myślę, że nie doświadczyły tego stanu, odkąd straciły górne mleczaki!

Przywołałam na pomoc całą moją dzielność, zęba przykleiłam gumą do żucia, zacisnęłam usta i voilà! Albo raczej kérlek (tak twierdzi translator).
O matko i córko! 
Siedziałam przy oknie i miałam widoki.
Przy lądowaniu bolało mnie ucho.
Potem jechaliśmy autobusem ze 20 minut i metrem jedenaście  przystanków.
Ze stacji  Kőbánya-Kispest do Arany János utca. 
Już wiem nawet, że utca to ulica:)
A potem krótki spacerek na ulicę, tfu! utcę z naszym hostelem.

Pokój, a właściwie całe mieszkanie, wynagrodziły nam trochę wszelkie trudy tego dnia.
Obszerny, czysty i gustowny salon z kuchennym aneksem, plus sypialnia, plus łazienka z kibelkiem. Plus duży balkon na czwartym piętrze. 
Naprawdę ładnie. 
Jeszcze tylko zaliczyliśmy wieczorny spacer po okolicy i zjedliśmy kolację w ciekawej knajpie, co się nazywała MOST Kortárs Bisztró, (ja zupę z chicken) i poszliśmy spać.


Donoszę, że spałam dobrze, ale bez zęba.
Syn kazał mi go wyjąć, żebym się w nocy  nie udławiła przypadkiem.
Ale nie trzymałam go w szklance przy łóżku, tylko w etui, razem z inną moją protezą, czyli okularami.
Wesołe jest życie emerytki w Peszcie!

sobota, 29 sierpnia 2015

Woda marki Voda

Nie miałam pojęcia, ile może potrwać wernisaż.
Zaczął się o naszej  godzinie kolacyjnej, czyli 19-stej.
Wyjechaliśmy z domu po obiedzie, nie zabrawszy ze sobą suchego prowiantu, ani jajek na twardo, ani termosu z herbatą, jak to zwykle na podróż...
Po dwóch godzinach przemieszczania się po dusznych wnętrzach galerii, zadzierania głowy i popijania czerwonego wina na pusty żołądek, poczułam się bardzo wesoła, trochę zakręcona i dosyć głodna. 
Syn za pomocą swojego magicznego, elektronicznego przewodnika, poprowadził mnie wieczornymi ulicami stolicy w kierunku mekki high life'u, czyli Placu Zbawiciela.
Wieczór już nastał, ale mimo to było jasno wszędzie i gwarno wszędzie. 
Tęcza z kwiatów  jeszcze miała się dobrze, a osobnicy płci obojga, a może nawet otrojga, popijali wokół piwo i  wino, sączyli long drinki i nonszalancko huśtali  nogami założonymi na nogę i odzianymi w markowe obuwie.
Zatrzymaliśmy się w PINI cafe &wino.


I usiedlimy w kącie, przy stoliczku pod ścianą, co go na tym zdjęciu troszku w kącie widać

 

 

 

 

 

Ja zjadłam razową kanapkę z czymś tam w środku, Syn nadzianą bagietkę. 
I zamówił wodę. Niegazowaną. 
I otóż, dowiedzieliśmy się tym sposobem, że piękna, oszroniona buteleczka z wodą o pojemności 0,33l może kosztować 12 zł.
Zabrałam sobie od niej nakrętkę, na pamiątkę tej chwili.
Wiedziona ciekawością, zajrzałam po powrocie, a jakże do wynalazku Larry'ego Page'a i Siergieja Brina (szukajcie, a znajdziecie) i przeczytałam:
 

Voda Naturalna to propozycja dla prawdziwych koneserów, którzy cenią wysoką jakość w najdrobniejszych szczegółach. To pierwsza polska marka wody źródlanej premium, która dzięki swemu niskiemu poziomowi azotanów jest najwyżej oceniana w międzynarodowej klasyfikacji czystości wód.
Naturalnie zdrowa, krystalicznie czysta, o unikalnej kompozycji składników mineralnych i aksamitnie naturalnym smaku stanowi odrobinę luksusu w najczystszej postaci.

oraz:

pierwsza polska wody źródlanej premium dostępna w dobrych delikatesach i restauracjach oraz towarzysząca pokazom mody i innym wydarzeniom ze świata showbiznesu





















 

 

 

 

 

 

 

 Tym sposobem dołączyłam do grona celebrytów!


 

piątek, 28 sierpnia 2015

Jaka piękna jest Warszawa...

Jaka wielka jest Warszawa! Ile domów, ile ludzi!
Ile dumy i radości w sercach nam stolica budzi!
Ile ulic, szkół, ogrodów, placów, sklepów, ruchu, gwaru,
kin, teatrów, samochodów i spacerów i obszaru!...




Oj, wielka, wielka. I dużo wszystkiego! A już samochodów, to za dużo. Szczególnie, gdy chcemy zdążyć na wernisaż, a taksówka stoi w korkach.
To był pierwszy wernisaż, na który zostałam zaproszona!
Bardzo chcieliśmy zdążyć.
Niestety, pociąg już na starcie był opóźniony o 15 minut.
Dojechaliśmy na miejsce po przemowach.
Ale byłam. Wodę i wino piłam. 
Miodu nie było, a inne pokarmy  goście wyjedli przed naszym przybyciem.
Gości było dużo. Krajowych i zagranicznych. 
Mówiono językami.
Dużo było Artystów.
Oraz artystów.
Prawdziwych Artystów poznaje się po skromności.
Zwykłych artystów po tym, że rzucają się w oczy. Czasem nachalnie.
Moja Szwagierka, autorka obrazów, ginęła w tłumie, ledwie ją dostrzegałam. 
Tylko Jej obrazy krzyczały.



czwartek, 27 sierpnia 2015

Doniesienia będą następować

Działo się.
Byłam:
a) na Bałutach
b) w Warszawie
c) w Budapeszcie

Coraz dalej:)

Ad. a -


"18 sierpnia 1915 roku Łódź spotkała wielka zmiana. Powiększono wtedy znacznie teren naszego miasta. W granice Łodzi włączono obszary gęsto zaludnione i chaotycznie zabudowane, lecz od wielu lat związane z łódzkim przemysłem. Rozporządzeniem Cesarsko - Niemieckiego Prezydenta Policji von Oppena właśnie z tego dnia włączono do miasta:  gminy Radogoszcz, Chojny, w tym część wsi Widzew, Zarzew, Dąbrowę, Brus, Rokicie i Bałuty. Bałuty były wówczas największą wsią w Europie. Jej początki sięgają przynajmniej  połowy XV wieku." - radio Eska  


 "Obchody 100 rocznicy przygotowało łódzkie Centrum Dialogu. O godzinie 17. rozpoczęła się wycieczka po Bałutach. Organizatorzy poprowadzili wycieczkę od Bałuckiego Rynku prze ul. Łagiewnicką, szpital im. Heleny Wolf, Spacerową, Młynarską do ul. Wojska Polskiego. Tu uczestnicy wycieczki mogli obejrzeć wystawę prac łódzkich artystów." - nasze miasto




Wszystko się zgadza. Dopotąd.
Albowiem tłum ludzi z plakietkami "jestem  z Bałut" zakręcił w lewo, aby dalej zwiedzać. 
My, "starzy bałuciarze", czyli ja mój ulubiony Brat zdezerterowaliśmy w prawo.

Nawiasem:
część zdeklarowanych na plakietkach, nie była z Bałut; 
niektórzy byli z Radogoszcza, niektórzy z Teofilowa; 
albo ze Zgierza

A kto to jest "bałuciarz"?
Ja się czuję "z  Bałut", chociaż nie mieszkam tam od ponad 40 lat.
Jestem z tamtych, starych Bałut.
Tych bez domofonów i asfaltu.
Bez rynku zamkniętego w betonowych pawilonach.
Bez anten satelitarnych.
Bez napisów Litzmannstadt Getto na chodnikach, bo i tak każdy wiedział, że towarzyszą nam duchy pomordowanych.
Tych ze śmierdzącymi rynsztokami na ulicy Berlińskiego i Łagiewnickiej.
Z cukiernią Wolskiego i budką Jaworskich.
I pasmanterią Falkiewicza.
To tylko tęsknota za krainą dzieciństwa. 

"Nasza" kamienica totalnie nas zaskoczyła. W porównaniu z sąsiadującymi, wygląda jak ta z mojego (proroczego?) snu - prawie bajkowo. 
W bramie różowe (!), lśniące ściany.
















Kostka na dziedzińcu. 
 
Kolorowe mury.
CZYSTA klatka schodowa!
Tylko schody te same. I po nich poznałam, że znów jestem w domu:)
 

A po drugiej stronie ulicy tak:


 I jak właściwie jest na Bałutach?

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Siedzę sobie...



Ta pani to Brazylijka.
Cudze chwalicie...
















...sobie chodzę i patrzę.
Na mnie też patrzą, oczywiście.
Co widzą? 
Taką sobie starszą panią, w szortach i męskim kapeluszu z czerwoną apaszką. Nic szczególnego w zasadzie. 
Co ja widzę?
Same dziwy.
Oto park nasz, zwany Stawami Jana, chociaż na moje oko staw jest jeden. 
Staw ma plażę i kąpielisko z ratownikiem.  
Plaża oraz okolice, pokryte zeschniętą w tej chwili trawą, zaścielają liczne ciała. Męskie i żeńskie. Oraz też nijakie.
Zaścielają a może zacielają? Skoro ciała? W większości ciała duże i bardzo duże. 
Mocno opalone, w rozmaitych odcieniach brązu, różu i czerwieni.
Ciała okryte minimalnie, na głowach często wcale.
Część dzieci na golasa.
Naokół grille, wata cukrowa oraz lody. Tudzież zapiekanki i kiełbaski. Z musztardą.
Tu zaś mokry pan wyciska sobie wodę z przyrodzenia odzianego w slipy. Mówiąc prosto, ściska się za jaja!
Ówdzie rodzinka usadowiona w dwóch rzędach na kocyku (prawie jak w teatrze!), dopinguje pana usiłującego wykąpać rudego spaniela.
Obok, na kocu w kolorze indygo, panienka z włosami kolorystycznie dopasowanymi do onego.
Na mostku przytwierdzona tablica z napisem "zakaz skoków do wody". Żeby nie było wątpliwości, ktoś dopisał "jebać to". 
I już starszy, łysy pan daje dobry przykład, skacząc klasycznym szczupakiem. 
Młody chudzielec idzie w jego ślady.
Olać szczupaka. 
Już tam następni wdrapują się na barierkę, żeby mieć rozmach większy. 
Już rozmach i zamach biorą (oprzeć się nie mogę wrażeniu, że to zamach na własne życie).
Już salta, pół-salta i ćwierć nożyce wirują.
Spadają najczęściej na plecy. Albo na brzuch. 
Całe szczęście. Zamierzony atak główką na  dno mógłby być szkodliwy. Poziom wody w stawie obniżył się o jakieś pół metra.
W obrębie kąpieliska liczna gawiedź pływa, pluszcze się, chlapie, piszczy i gra w piłkę.
Po wodzie pływają, oprócz kajaków i wodnych rowerków, kaczki, kawałki chleba, obficie rzucane ptactwu do spożycia, gnijące w słońcu wodorosty, torebki foliowe, butelka plastikowa, kapsle, patyki rzucane psom do aportowania, sierść tychże psów, zużyta prezerwatywa, oraz inne, liczne jak się domyślam wydzieliny ludzkie, a z tego co widać, to wdzięczne wysepki wypluwanej z wodą śliny. 
Ja nic nie obrzydzam. Staw, jaki jest, każdy przecież  widzi. 
W skateparku chłopcy robią ewolucje na rowerach i deskorolkach.
Podziwiam ich za wytrwałość, bo wywracają się i spadają ze swoich pojazdów gęsto. 
Żaden z nich nie ma kasku na głowie.
A tu po dróżkach i bezdróżkach parku suną pojazdy całkiem spore, auta osobowe i dostawcze. Suną na przełaj i kurzą.
Musiały przecież dostarczyć nad SAMĄ WODĘ te smakołyki wszelkie.  Gdzieżby tam fatygować odpoczywającą ludność na skraj parku. To ze 400 metrów będzie!
- Ludzie są głupi! - konkluduje Syn, gdy mu relacjonuję swoją przechadzkę.
- No, nie, nie wszyscy!- protestuję, mając na myśli Wiadomo Kogo.
- Nie wszyscy! - zgadza się ochoczo, pewnie ma na myśli Tych Samych - Ale generalnie ludzie są głupi!
 
P.S.
Prasa przedwczoraj doniosła:
 
"Francuscy turyści zostali odnalezieni przez strażników parku narodowego White Sands. 42-letni mężczyzna i 51-letnia kobieta wraz z synem wybrali się tam na popołudniową wędrówkę. Mieli ze sobą dwie półlitrowe butelki wody.
 Szlak Alkali Flat, na którym odnaleziono turystów, jest znany z białego piasku. Nie ma tam żadnej roślinności, a w dniu, gdy Francuzi wybrali się na wędrówkę, temperatura przekraczała 38 stopni Celsjusza. Straż parku podkreśla, że w takich warunkach jedna osoba na wędrówkę powinna zabrać ok. 4 litrów wody."
 
Oboje dorośli zmarli z przegrzania i odwodnienia. 
Ludzie jednak bywają głupi


niedziela, 9 sierpnia 2015

Cieszę się

Cieszę się, że jest lato.
Cieszę się, że nigdzie nie wyjechałam, chociaż mogłam.
Nie chciałam.
Cieszę się, że mogłam nie chcieć.
Cieszę się, że nie musiałam jechać daleko,  po upalnych i zakurzonych  drogach, chociaż cieszyłabym się pewnie, jadąc wśród zielonych pól i lasów.
Cieszę się, że mogę się myć we własnej łazience.
Skorzystać z własnego kibla (WC, wygódki, klopa, sracza, ubikacji, toalety - odpowiednie podkreśl wężykiem) 
Cieszę się, że nie muszę podporządkowywać się "społecznym  regułom współżycia", bo społeczeństwo ograniczyło mi się do dwóch kotów i jednego zapracowanego informatyka.
Cieszę się, że mogę wymyślać dla niego obiady i usłyszeć: "było pyszne", albo zamówić pizzę i usłyszeć to samo!
Cieszę się, że nie muszę wychodzić z domu w upał, albo że mogę wyjść i spocić się  na wylot.
Cieszę się, że mogę przebrać się trzy razy w ciągu dnia, bo jest upał.
Cieszę się, że mogę zrobić szybkie pranie w mojej nowej pralce i to pranie po godzinie będzie suche. Bo jest upał.
W związku z powyższym, cieszę się, że moja stara pralka się popsuła.
Cieszę się, że mogłam dziś zjeść budyń na obiad, bo taką miałam ochotę. 
Cieszę się, że wynaleziono telefony komórkowe!
I Allegro.
Cieszę się, że o dowolnej porze mogę pójść do mojej Drogiej B. na piwo z lodem.
Cieszę się, że kupiłam kiedyś wentylator i teraz chłodzi mi przyjemnie kark.
Cieszę się, że mogłabym zrobić wiele różnych rzeczy, gdybym chciała i cieszę się, że ich nie robię, bo to znaczy, że naprawdę mam wolną wolę!
Cieszę się, że po budyniu na obiad, mogę zjeść na deser lody waniliowe.
I w ogóle cieszę się, że żyję.
Tylko się wkurzam, że mi się laptop wiesza, gdy to piszę i ciągle muszę poprawiać!!!!! 
Ale statystycznie jestem na TAK.
Czego i Wam życzę.

P.S. Pójdę teraz do parku nacieszyć się SŁONECZNYM popołudniem.