piątek, 24 lipca 2015

Fotopstryk



Syn namówił mnie na zrobienie paszportu.
"Bo dobrze jest mieć za granicą dwa dokumenty tożsamości".
Ha! I ten argument mnie przekonał. Wszak już dwa razy za granicą byłam.
Robienie paszportu jest proste.
Idzie się do odpowiedniego urzędu i składa odpowiedni wniosek.
Plus pokwitowanie opłaty.
Plus JEDNO zdjęcie.
Biometryczne!- podkreśliła pani w okienku.
Byłam przygotowana. 
Zdjęcie zrobiłam dwa dni wcześniej.
A trzeba wiedzieć, że musi ono spełniać określone wymagania, opisane na stronie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych

jedna kolorowa fotografia o wymiarach 35 x 45 mm, wykonana w ciągu ostatnich
6 miesięcy na jednolitym jasnym tle, odwzorowująca naturalny kolor skóry, mająca dobrą ostrość oraz pokazująca wyraźnie oczy, zwłaszcza źrenice, a także twarz od wierzchołka głowy do górnej części barków, tak aby twarz zajmowała 70-80 % fotografii; fotografia ma przedstawiać osobę w pozycji frontalnej, bez nakrycia głowy i okularów z ciemnymi szkłami, patrzącą na wprost z otwartymi oczami, nieprzesłoniętymi włosami, z naturalnym wyrazem twarzy i zamkniętymi ustami;

Ponieważ dokument ważny jest długie lata, chciałam ładnie na fotografii wyglądać.
Uczesałam się ładnie.
Umalowałam.
Poprosiłam o zdjęcie do paszportu. 
- Oczywiście! - zgodziła się panienka w Kodak Expressie.  
Posadziła mnie na zydelku.
Uśmiechnęłam się leciutko (z zamkniętymi ustami).
Cyk, cyk, cyk.
Bez oświetlania reflektorem, jasnym jak piorun.
Bez ustawiania "główka trochę w prawo, broda do góry"
Bez manualnego poprawiania tej bródki "jeszcze troszkę do góry!"
Bez czarnej tuby z czarną płachtą na głowie fotografa.
Bez paluszka "tu popatrzeć proszę!"
Bez pouczania "uśmiech leciutki!"
No, i BEZ RETUSZU!
Cuda techniki. 
Czas oczekiwania - 5 minut, (nie "pojutrze po jedenastej"!)
29 złotych.

Dałam fotografię w okienku.
Pani  przyczepiła ją do blankieciku.
Blankiecik włożyła do skanera. Patrzyła długo. Uważnie. Potem zrobiła zmartwioną minę.
-Oj, niedobre to zdjęcie...
Jak to, niedobre? Ładne takie...
- Tu, widzi pani, oprawka okularów na jedną powiekę nachodzi...
Pokazała. Biometryczne cudo bezlitośnie obnażyło WADĘ!
Oprawka nachodziła!
Z cudami techniki się nie dyskutuje.
Sprytni wykonawcy zdjęć paszportowych, z obu stron wiadomego urzędu mają swoje zakłady, które krzyczą napisami i neonami mrugającymi: ZDJĘCIA DO DOKUMENTÓW w 2 MINUTY.


"Cóż było mówić? Paweł ani pisnął,
Wrócił do siebie i czapkę nacisnął"

Ja na odwrót.
Zdejmnęłam mój kapelusz, co żem go miała na głowie, bo żar się lał razem z blaskiem z nieba.
Poza tym zdjęcie ma być bez nakrycia głowy.
Nie byłam w żadnym razie uczesana. Ani ładnie umalowana.
- Okulary zdjąć - zalecił pan fotograf.
- Ale ja zawsze noszę...
- Zdjąć! Mogłaby pani być w okularach bez oprawek, ale to i tak wtedy wgląda jak bez okularów!
Zdjęłam.
- Tam lustro pani ma - powiedział pan, widocznie uznał, że zechcę urodę mą poprawić (przypuszczenie to widocznie było zasadne)
Lustro było, w rzeczy samej, piękne, okolone złotą ramą, nieskazitelnie kryształowe.
Spojrzałam. Nic nie widziałam bez okularów.  Poprawiać nie miałam czym. Palcami "wzburzyłam" mokrą od potu grzywkę.
Usiadłam na zydelku.
- Grzywkę na bok, brwi muszą być widoczne! 
Odgarnęłam.
Pstryk, pstryk
- Które? - zapytał pan, pokazując mi na ekranie komputera dwa zdjęcia do wyboru.
- O Jezu!...- jęknęłam w odpowiedzi.
Pokiwał ze zrozumieniem głową.
- Nikt nie zachwyca na tych zdjęciach - oświadczył ponuro - tylko dzieci do trzech lat, ale one nie potrafią ust zamknąć...
Trochę mu współczułam w zasadzie.  Taki fach, że chciałoby się ludzi zadowalać. Nie spytałam, jak sobie radzi z dziećmi, może im skleja wargi gumą do żucia?
Dostałam 8 (osiem!) zdjęć.
Wyglądam na nich jak aktorka Jadwiga Jankowska - Cieślak.
Ładna nie jest, ale przynajmniej znana.

Pani w okienku fotografię przyjęła. 
Biotele się nie czepiało tym razem.
Oddałam jeszcze dwa odciski, palców dwóch (wskazujących).
Paszport do odbioru za cztery tygodnie.
- Ale proszę wcześniej sprawdzić, może będzie!
Sprawdzę. 
Odbiorę.
Schowam i pokażę tylko w razie nagłej potrzeby.

P.S.
Tytuł posta może powinien brzmieć "wszyscy jesteśmy podejrzani"
Nara!


niedziela, 19 lipca 2015

Co czytam


Przeczytałam ostatnią książkę Camilli Läckberg.
Nie podoba mi się.
Czytelnicy, sądząc po recenzjach, na ogół zachwyceni.
Ja nie. 
Osobisty Brat powiedział mi - "poczekaj, zakończenie cię zaskoczy".
Zaskoczyło. Negatywnie. 
Nadmuchana narracja. 
Bohaterowie nierozgarnięci. 
Dialogi infantylne.
Domorosła psychologia irytuje, zamiast wbijać w fotel. 
"Prawda psychologiczna" nieprawdziwa.
Następnego dnia zabrałam się za  książkę Vonneguta, której jeszcze nie znałam.
Vonneguta czytałam dużo. 
"Armagedon w retrospektywie", to opublikowany po jego śmierci zbiór krótkich form literackich.
Przedmową opatrzył  go Mark Vonnegut, syn.

Z przedmowy:

"Czytanie i pisanie, to działania wywrotowe same w sobie. 
Obalają bowiem nasze przekonanie, że sprawy muszą się układać tak, jak się układają, że człowiek jest sam, że nikt nigdy nie czuł tak, jak my czujemy.
Gdy ludzie czytają Kurta, przychodzi im do głowy, że bieg rzeczy zależy od nich w o wiele większym stopniu, niż sądzili.
Świat staje się nieco innym miejscem właśnie dlatego, że czytają cholerną książkę.
No, tylko pomyślcie."

O tak! O, Tak!
Dobrze powiedziane.
Właściwie, chciałoby mi się przepisać tu mnóstwo cytatów. Co zdanie, to euforia.
Co zdanie, to paradoks.
Ironia, sarkazm, absurd.
Co zdanie, to w samo sedno.
Czysta, klarowna, pokrętna, oszałamiająca,  nieoczekiwana, powalająca na kolana PRAWDA!

Jedno :
"Gdyby Jezus żył  w naszych czasach, zabilibyśmy go za pomocą zastrzyku. Coś takiego nazywam postępem"

Czytajcie Vonneguta!
Albo "Dzieci z Bullerbyn" - też warto:)






niedziela, 12 lipca 2015

Złote kamienice


Poszłam ci ja dziś do parku.
W plecaczku niosłam sobie kryminał ulubionej Camilli.
Ławeczka w cieniu mnie skusiła i siadłam, celem zagłębienia się w intrygę kryminalną.
Podeszli Państwo w wieku średnim i spytali, czy mogą się dosiąść. 
Oczywiście, ławeczka użytku publicznego.
"Ciszę rozdarł zgrzyt hamulców." - przeczytałam.
- Która godzina? - zapytał Pan od Pani w Średnim Wieku.
Odruchowo spojrzałam na zegarek. Dochodziła  16.00
- Za dziesięć czwarta - odpowiedziała Pani.
- No, to już...
- E, tam.. - odparła Pani powątpiewająco.
- Poprzednio była trzynasta trzy.
Pan wyciągnął paczkę papierosów z torebki Pani i coś jej zademonstrował. Zapisaną godzinę poprzedniego palenia????
Pani westchnęła. Pan triumfował. Zapalił  i poszli.
Się ja zdziwiłam. Cóż, "różne są roboki", jak mawiał klasyk.

Przeczytałam kilka stron. Akcja zaczęła  rozwijać się intrygująco.

- Możemy usiąść na chwilę? Bo nam się nogi zmęczyły.
Dwie starsze panie siadły i rzeczywiście zaczęły energicznie wymachiwać nogami. Obie miały przykrótkie spodnie.
Siedziały, zgodnie z zapowiedzią, chwilę.

Na stronie dziewiętnastej podeszła do  ławki Pani z Wózkiem. 
Pani, na oko, Babcia. Dziecko, na oko, kilkumiesięczne. 
- O, nie poczyta pani - zawyrokowała złowieszczo.
Uprzejmie przymknęłam książkę.
- A co to za książka?- zechciała wiedzieć.
- Kryminał.
- O, ja nie lubię kryminałów! Bo to sama przemoc! Nie lubię przemocy! Sama przemoc w tym, nie? 
- Jak to w kryminale...- zgodziłam się ostrożnie.
 - Patrz pani, jaka to starość przykra! - kontynuowała, wiodąc wzrokiem za dwoma Siwymi Paniami, które nas mijały.
Zdezorientowałam się leciutko. Sama też była siwa i dała bym jej ze 70...
- Ale co zrobić, wszystko tak mija szybko... moja mamusia mówi, że jak jeden dzień minęło! Mamusia ma osiemdziesiąt osiem, ale pani, jeszcze żwawa jest. Tylko ciało już takie nie to... Bo wszystko brzydnie na starość. A to patrz pani, jakie to obrzydliwe te tatuaże mają!- pokazała palcem.
Rzeczywiście, mieli.
- Obrzydliwe to jest, okropne! Na rękach i na nogach mają, i dziewczyny też.
Milczałam sobie ze swoim zdaniem, ale wcale nie była go ciekawa. Huśtała wózkiem.
Dziecko patrzyło na mnie wielkimi oczami i wyciągało rękę do książki.
- O, jaki to zaczepialski! - zachwyciła się pani swoim wnuczkiem - Chodź do babci na kolanka... Dziecko to każde piękne jest. A wnuki, to się kocha bardziej, niż swoje...
- To ile ma pani tych wnuków?
No, i się dowiedziałam!
Ma dwóch wnuków i dwie wnuczki. 15 lat, 9, 6 i "Michałek teraz rok skończył"
Bo dzieci ma dwoje, córkę i syna. A każde z nich ma też parkę. 
U syna jest Szymonek i Natala, a u córki Jagódka i "ten kochany Michałek"
O Natalkę to poszła do Częstochowy z pielgrzymką się modlić, bo Szymonek chciał mieć rodzeństwo. A jak się cieszył potem!
Ale lepiej, jak pierwsza dziewczynka jest, bo się lepiej opiekuje rodzeństwem. Bo kobiety, to tak mają już wrodzone. 
Mężczyźni to inni są. Tylko w jedno patrzą, a nic dookoła nie słyszą. 
Ona ma 65 lat, a jeszcze na pielgrzymkę pójdzie. 
- A pani który jest rocznik? - zapytała badawczo.
Odpowiedziałam. 
Nie zdziwiła się, nie skomentowała, co mnie rozczarowało, bo liczyłam na jakieś "nie wygląda pani!". 
Widocznie wyglądam.
Kontynuowała swoje rozważania męsko - damskie.
- Bo ja to wdowa jestem, ale pani...- aż się zacukała z tych emocji - żeby tam nawet złote kamienice chłop miał, to  żadnego nie chcę już! Im tylko ugotować, skarpetki prać i patrzą, żeby portfeliki żonie wyczyścić. A pieniądze, to z ludzi teraz głupich robią! Taką historię pani opowiem, co się wydarzyła, jak jeszcze pracowałam. Ten szef mój żonę zostawił, córkę zostawił, a jak  miał już z pięćdziesiąt lat, to młodą taką wziął, co młodsza od jego córki była, bo na kasę poleciała normalnie, to dopiero tam konflikty były!!! A u mojej synowej w rodzinie, to taka przeokropna historia była... 
Dziecko Michałek wiło się na kolanach babci, jak piskorz.
- No, Michałek, babcia ci chleba da, to się zajmiesz, może głodny jesteś już?
Michałek otrzymał wielką piętkę chlebową i łapczywie wgryzł się w nią dwoma dolnymi zębami i oślinioną górną szczęką.
Pani, niezrażona przerwą, snuła przeokropną historię o "biednym chłopaku, co go narzeczona zostawiła dla milionera jakiegoś, a on tak przeżywał, że do psychiatryka trafił"
- Synowa go tam odwiedziła, a on jej nie poznał, pani wie? Tego się nie da opowiedzieć! To zobaczyć te sceny trzeba na własne oczy! No, i chyba się już nie ożeni. Ze trzydzieści siedem lat ma, stary kawaler będzie. Tyle tego zła na świecie! A to wszystko przez nasze grzechy! - podsumowała nagle samokrytycznie.
Michałek rymsnął chlebem o ziemię. Babcia się zafrasowała, chleb podniosła i pocałowała, czym mnie wzruszyła trochę, bo dawno tego gestu nie widziałam. 
Książkę kryminał schowałam do plecaczka. 
Dziecku zrobiłam "pa, pa" .
Pożyczyłyśmy sobie wszystkiego dobrego. 
Poszłam.
Była godzina 16.37
Po drodze minął mnie pan uprawiający jogging. Błękitne, dresowe szorty opadły mu do połowy tyłka, ukazując wściekle niebieskie majtki.  
Trzech młodzieńców na ławce popijało piwo z puszek.
Na kolejnej siedział facet z hipisowską brodą,  a obok drugi z wielkim łukiem (TAK!!).
Dwie dziewczyny prowadziły dwa białe rowery.
Kompletnie zalany facet stał nieruchomo pośrodku alejki i wpatrywał się w jakiś punkt na stawie, tak  jakby ten widok utrzymywał go w pionie.
Cały czas była godzina mniej więcej 16.37
No, i pomyślałam sobie, że przeżyłam niesamowite trzy kwadranse, w czasie których dotknęło mnie i minęło tyle innych światów, tyle historii, tyle cudzych opowieści...
I wolę to, niżby nawet złote kamienice mieć!


wtorek, 7 lipca 2015

Obecna nieobecność

Czytam książkę Remigiusza Grzeli, "Obecność".
Jest to zapis kilku rozmów z osobami, które straciły kogoś bliskiego.
Krystyna Janda mówi o  Edwardzie Kłosińskim.
Na pytanie Remigiusza Grzeli "czy bywają momenty, kiedy jesteś szczęśliwa?" odpowiada:

"Jestem szczęśliwa.
Ale każdego dnia się szykuję do śmierci. Zrozumiałam, że umiera się łatwo.
Mam poczucie, że śmierć może nadejść w każdej chwili. A nawet jestem pewna, że zaraz się zdarzy - dziś, jutro, pojutrze.
Takie jest moje doświadczenie.
Od jego śmierci czekam, którego to dnia.
Robię sobie małe przyjemności, ale tak naprawdę  to się zabieram"

Remigiusz Grzela: Jak to "zabieram"? ( czuję tu lekki przestrach)
 
Krystyna Janda (ze śmiechem)
"No, zabieram. To silniejsze ode mnie.
Widzę, jak wszystko jest nietrwałe.
Edward odszedł tak szybko.
Widziałam, jak łatwo się umiera i już tego nie zapomnę"

Przyjemności, o  których mówi Krystyna Janda, to:
" audiobook, na którego długo czekam, albo e - book"
"Uciekam w inne światy. Książek, spektakli, prób nowych tekstów teatralnych, w role, w wyobraźnię..."

Tak, w gruncie rzeczy, ja też jestem szczęśliwa. 
Bo żyję.
Różne rzeczy mnie cieszą.  Zachwycają. Śmieszą. Wzruszają.
Jednak... 
"widzę, jak wszystko jest nietrwałe".

Nie uciekam w inne światy. 
Tam Go nie ma.
Jest Obecny we mnie.
Kiedy dotkliwie czuję, pustkę obok siebie, kiedy nie ma kto mnie "ukochać", zabrać na spacer albo usmażyć mi naleśników, wtedy płaczę. 
Nie uciekam. 
I tak zawsze i wszędzie mnie dogoni.
 

 

czwartek, 2 lipca 2015

Pachnąco w lipcu


Słońce świeci niby złoty
plaster miodu,
złote kwiaty pełną garścią
lipa sypie,
gdy w lipowych swych chodakach
do ogrodu
idzie pszczelarz nad pszczelarze - 
Lipiec. 
W. Chotomska


Jak wam się podoba?

Dwie osoby zapytały mnie niedawno: "a co cię tak zaprzątnął ten temat?"
Przecież to temat życiowy, fundamentalny. Zajmować powinien każdego. Najlepiej codziennie. Najlepiej rano. No!


Lipiec, lipiec, czas pachnący i miodny.
Czas leniwy.
Czas urodzin-na przykład ulubionej Bratowej i Filipa A.
Czas hołubienia Anek i Anulek.
Czas wyjazdów.
A także, a także, czas poszukiwania, poznawania, odwiedzania... wiadomo czego.
A kible, jako się rzekło, różnorakie.
Jak ten w Krynicy Górskiej, w 1969, ze skośnym, drewnianym dachem, o który miło stukał deszcz, a do sedesu szło się po długim, sznurkowym dywaniku, jak na tron.
U ciotki Celiny i ciotki Józi - w podwórkach, tak jak i u nas. 
U ciotki Antośki - w mieszkaniu! Wodę spuszczało się przy pomocy srebrnego łańcuszka z białą, porcelanową rączką na końcu.
U Błaszczyków na Dąbrowie - szary drewniany domek w ogródku.
W Aleksandrowie kibelek zrobili na werandzie, zawsze panował w nim charakterystyczny, studzienny zapach.
U Anki N. - na strychu. 
W Kazimierzu, w roku 1970 - ohydny, drewniany kibel, w którym roiło się od robaków (wrażliwcy niech idą podlać teraz  kwiatki).
W szkole w Zawichoście, w tym samym roku 1970 - wieloosobowy i koedukacyjny (to dopiero było dżender)
W Murzasichlu, pięć lat później, drewniana wygódka z lusterkiem na drzwiach (coby nie pokazywać światu zbolałej miny?)
U dentysty Apolinarego K. - ze stosikiem kryminałów do poczytania!
W hotelu Mariott, w roku 1989, z kwiatami i muzyką!!!!
Dwa lata później w porcie w Hamburgu, z automatem w drzwiach wpuszczającym  za jedną markę.
Z lustrem weneckim w klubie Łódź Kaliska.
I tak dalej, i tak dalej.
A w gruncie rzeczy problem sprowadza się teraz do dwóch opcji: kibel z półką, czy z bezdenną wodną czeluścią, która pochłania łapczywie wydalone i przy okazji obmywa "części intymne", bynajmniej nie w sposób zamierzony (patrz film instruktażowy).
Kibel lejowy ponoć preferują pruderyjni  Amerykanie (czego nie widać i  nie czuć, tego nie ma).
Kibel z półką lubią rzekomo Niemcy, wiadomo, alles unter kontrolle. 
Osobiście, nie wdając się w szczegóły (w szalonym necie można znaleźć setki stron na temat wad i zalet) polecam sedesik z dostępną ekspozycją. 
Albowiem kupę swoją należy cenić i szanować. 
I wcale (wbrew pozorom) nie jest ona gówno warta!

P.S. Nadwrażliwych na słowa ponownie odsyłam do podlewania kwiatków.
sijulejter aligejter