niedziela, 6 września 2015

Ja wiedziałam, że tak będzie...


Ja wiedziałam, że tak będzie...
Wiedziałam, wiedziałam.
Ja wiedziałam, że tak będzie...


Kiedy zaczął wychodzić z domu,
chociaż wcale nie po kryjomu,
jakieś ogniska i obozowiska,  
zniczy sprzedawanie,
gdzieś tam nocowanie,
i łazikowanie.
Ja wiedziałam, że tak będzie.
Ja wiedziałam, wiedziałam, 
wiedziałam, że tak będzie!
Yhy, yhy, 
Wiedziałam, wiedziałam!

Ciągle jakieś po  górach łażenie,
bez względu na
możliwe zapalenie
gardła  i innych części ciała,
bo śpiworka mu
dać zapomniałam,
i nie zabrał śpiworka!

Ja wiedziałam, że tak będzie!
Ja wiedziałam! Wiedziałam!
Wiedziałam,
że tak będzie!

Yhy, yhy...
Yhy, yhy...

Potem poszedł na długą wędrówkę,
dobrze chociaż, że zabrał wałówkę
i jedną dziewczynkę,
miłą, małą Motylinkę,
więc doszli szczęśliwie
do Santiago, tak nobliwie.
A ja dumna byłam,
bo wtedy w nich wierzyłam
 i 
wiedziałam, że tak będzie!
Wiedziałam, wiedziałam!
Yhy, yhy,
wiedziałam, że tak będzie!

Potem zaczął pracować, 
co tu deliberować,
bywał bardzo zmęczony, 
gdy wracał z Barcelony,
więc dla zrelaksowania
popróbował biegania.
I się zaczęło, to go bardzo wciągnęło.
Ja wiedziałam, że tak będzie, 
wiedziałam, wiedziałam!
Ale nie odradzałam!

Bieganie jest zdrowe, 
można przewietrzyć głowę,
zapomnieć o problemach
o różnych systemach
Modemach! 
Tandemach
i ściemach!
Więc myślałam,
niech tak będzie!
Niech tak będzie,
tak będzie!

Yhy, yhy...
Yhy, yhy...

No i pobiegł na tej Pradze,
ale nie miał na uwadze,
że to długie bieganie
może zmęczyć niesłychanie.
Czy nie wiedział,
że tak będzie?
Nie wiedział, że tak będzie?
Potem wszystko opisał:    http://laptopwplecaku.blogspot.com/
nerwy moje rozkołysał,
Kiedy to przeczytałam,
prawie się popłakałam,
bo mi serce mówiło, 
że mu lekko nie było,
w takim pędzie,
w  takim pędzie, 
w takim pędzie. 

Tak już bywa z matkami, 
że się martwią latami,
synami i córkami,
tak już będzie,
zawsze będzie, 
tak będzie.
Wszędzie!!!
OOOO Yeeeesssss!!


piątek, 4 września 2015

Czego nie zobaczyłam w Budapeszcie





Zapewne wielu rzeczy nie udało nam się zobaczyć.
Nie weszliśmy do żadnego z mijanych kościołów, bo akurat nie były to pory zwiedzania.
Nie weszliśmy do żadnego muzeum, bo to zabiera zwykle dużo czasu.
Nie udało nam się popłynąć na wyspę  Małgorzaty, bo jakoś rozminęliśmy się z  kursem tramwaju wodnego.
Nie zdążyliśmy skorzystać z  kąpieliska im. Széchenyiego, chociaż wszyscy troje zabraliśmy stroje do pływania (ja do moczenia się ).
Nie wjechaliśmy, a tym bardziej nie wspięliśmy się na Wzgórze Gellérta, skąd zapewne jest wspaniały widok na całe miasto.
Nie przejechaliśmy się najstarszą na kontynencie linią metra, bo była w remoncie.
Najbardziej mi jednak żal, że nie widziałam wielu budapesztańskich pomników.
Bo pomniki ja lubię ogromnie! 





Jest ich tam naprawdę bardzo dużo.
Tak mówi miłosiernie panujące Google.
Jak choćby pomnik Małego Księcia na bulwarze, pomnik Chłopców z Placu Broni,  rzeźba Ronalda Reagana, czy ta Topniejąca Krowa.
No, cóż, może inną razą!

Polak - Węgier...




Lengyel, Magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát


Jak łatwo się domyślić, to jest owo słynne powiedzenie po węgiersku...





Nie wiem, jak tam jest z tym braterstwem polsko - węgierskim.
Zbyt wielu polskich akcentów nie widziałam.
Ten się wyjątkowo rzucał w oczy. 
Wisiał nad stoiskiem mięsnym w gigantycznej hali targowej Vásárcsarnok (10 000 metrów kwadratowych!)
W hali można kupić mnóstwo i jeszcze więcej wszystkiego.
I oczywiście paprykę.
Dużo papryki.
BARDZO dużo papryki!
Do hali doszliśmy piękną ulicą Váci. Taką trochę  łódzką Piotrkowską. 
 
"Ulica Vaci Utca jest najbardziej znanym „deptakiem” stolicy Węgier. Znajdują się tutaj drogie markowe sklepy, butiki z pamiątkami, jak również urokliwe restauracje i kawiarnie" 

Zgadza się wszystko. 
Marks&Spencer, H&M, C&A, Reserved, Hugo Boss, Zara, Douglas...
Poza tym Burger King i McDonald's.
Zjedliśmy miłe śniadanie w towarzystwie orzeźwiającego przeciągu.
Syn zrobił dużo ładnych zdjęć Wybrance.
Mnie też ze dwa zrobił. 
Może trzy. Albo cztery.
Wszyscy po kolei zwiedziliśmy kibel czyli mosdóhelyiség (zanim bym wymówiła, już siku w majtkach pewne)

A potem już na lotnisko pojechaliśmy.
Jedenaście przystanków metrem. I jeszcze autobusem.
Tym razem siedziałam przy przejściu. Obserwowałam stewardessy.
Pasjami oglądane z Wnukiem  Katastrofy w Przestworzach nauczyły mnie, że gdy nic się złego nie dzieje, stewardessy spokojnie zajmują się swoimi obowiązkami.
Za bardzo spokojne nie były, bo musiały w ciągu godziny lotu przeprowadzić instruktaż o uciekaniu z samolotu w razie ewakuacji, zakładaniu masek tlenowych na wypadek spadku ciśnienia w kabinie i kamizelek ratunkowych na wypadek wodowania. Następnie rozwoziły batoniki Snickers, Pepsi Light, mineral water oraz perfumy Hugo Boss i Paco Rabanne, po niezwykle atrakcyjnych, jak zapewniał miły głos głównego stewarda, cenach.
Po wózeczkach handlowych wjechały wózki sanitarne, i już naprawdę pośpiesznie Dzielne Kobiety Wizz Air'a pytały o posiadane do wyrzucenia śmieci.
Jeszcze musiały sprawdzić, czy pasy mamy pozapinane, czy stoliczki są złożone, czy górne półki zamknięte. Pełne ręce roboty!
Cały czas się uśmiechały (znaczy, dobrze jest!)
Przy lądowaniu znowu bolało mnie ucho.
Obserwując kątem oka przechylający się za okienkiem horyzont, pomyślałam, pokonując kołowatość tych myśli: " już nigdy więcej".
Potem biegliśmy przez halę Okęcia, żeby zdążyć na dwa różne pociągi, jeden do Poznania, drugi do Łodzi.
Syn zerknął na moją zniesmaczoną minę i obiecał:
- Nie martw się mamusia, za rok zabierzemy cię na fajniejszą wycieczkę.
I otóż, zanim się zatanowiłam nad tym, co mówię, zakrzyknęłam z oburzeniem:
- Dlaczego dopiero za rok?



środa, 2 września 2015

Peszt też ładny jeszt

Ładna pokrywa studzienki, z której brzydko śmierdziało.













W Peszcie największy i najładniejszy jest Parlament.
O nim później.
Najpierw powędrowaliśmy Aleją Andrássyego, która w 2002 roku została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Ładna. Szeroka. 
Z dużą ilością drzew.
Doszliśmy nią do placu Bohaterów i Pomnika Milenium.
A potem do Lasku Miejskiego, który jest po prostu dużym parkiem, niezbyt nawet zadbanym. Ale jest tam ładne jeziorko z kolorowymi łódkami i piękny, eklektyczny w formie zamek Vajdaahunyad.
Wracaliśmy do centrum, dziwiąc się kontrastom tego miasta.
Stare przy nowym, ładne przy brzydkim, czyste przy brudnym.
Monumentalne przy miniaturowym
Niedaleko kasyna w wielkim, eleganckim hotelu, śpią w niszach murów bezdomni.

Na obiad zjadłam tym razem zupę gulaszową.
A wieczorem...
Pokazał mi się całkiem inny Budapeszt.
Taki, w którym naprawdę można się zakochać!

Nad Dunajem wszystko w światłach.
Jakby było nieustające Boże Narodzenie.
Tłumy ludzi w ogródkach restauracyjnych, tłumy na moście, tłumy na promenadzie. 
Wokół Bazyliki św.Stefana.
Na placu Erzsebet, pod gigantycznym kołem widokowym.

Muzyka. 
Wielojęzyczne dialogi.
Zapachy z barów, pizzerii, kawiarni, restauracji.
Zapachy perfum mijanych kobiet.
Zapach wody w rzece.
Spaliny, papierosy, ścieki, frytki, hamburgery i ciastka Kürtőskalács.
No, i wreszcie Parlament!
Budowany w latach 1885-1904

"Pracowało przy nim 1000 osób, zużyto 40 kilogramów złota, pół miliona kamieni szlachetnych i 40 milionów cegieł. Parlament reprezentuje styl neogotycki (widoczne jest pewne podobieństwo do siedziby brytyjskiego parlamentu) choć widoczne są też elementy barokowe (głównie we wnętrzach). Wymiary budynku robią duże wrażenie - powierzchnia użytkowa wynosi 17 000 metrów kwadratowych, długość – 268 metrów, szerokość - do 123 metrów, a wysokość kopuły - 96 metrów (drugi pod względem wielkości budynek na Węgrzech). W środku znajduje się 691 pomieszczeń (ponad 200 biur), 29 schodów, 13 wind, 27 wejść i 10 podwórzy. Wnętrza są bogato zdobione freskami i malowidłami, a także witrażami. Na zewnętrznych ścianach gmachu znajdują się herby dawnych Wielkich Węgier."

Oświetlony nocą Parlament aż razi w oczy!
Fruwają nad nim stada ptaków, zwabionych ciepłem.
Światło odbija się od spodu ich skrzydeł i wyglądają, jak miniaturowe, błyszczące samolociki.
Naprzeciwko, na samym nadbrzeżu, umiejscowiony jest niezwykły pomnik - sześćdziesiąt par butów odlanych z żelaza. 
Są to odlewy autentycznych butów z lat 40-stych XX wieku. Mają uczcić pamięć Żydów węgierskich, rozstrzeliwanych w tym miejscu przez faszystowskie ugrupowania, w czasie II wojny światowej.
Ofiarom kazano zdejmować buty, strzelano do nich, a ciała spadały do rzeki.

W czwartek, 20-tego sierpnia było święto narodowe, Dzień św. Stefana, patrona Węgier. Cały pomnik zarzucony był białymi różami i paliło się mnóstwo zniczy i latarenek. 
Miejsce naprawdę poruszające. Do szpiku kości.
Kolację zjedliśmy o  godzinie 23.00 w  MOST Kortárs Bisztró.
To znaczy Syn jadł kolację, a ja z Martą dzieliłyśmy się frytkami.
To był męczący dzień.
 

wtorek, 1 września 2015

Cuda w tej Budzie

Albo raczej: cudna ta Buda!













"Nazwa Buda stosowana była w czasach Arpadów na określenie osady zbudowanej na miejscu dawnego grodu rzymskiego"

No, i jako żywo resztki osady można pooglądać. 
Te resztki, to trochę kamorów, po których łaził sobie współczesny, jak mniemam, kot. Nie reagował na "kici, kici", ani "kiri, kiri", ani na "pussi, pussi". Z tego wniosek, że był miejscowy.
W Budzie najważniejszy i największy jest  Zamek Królewski.
Trafiliśmy na gigantyczny festiwal sztuki ludowej i rękodzieła.
Setki straganów ciągnęły się wzdłuż  wszystkich ścieżek i dróżek oraz zaścielały wszystkie dziedzińce. 
Przy wielu kramach ich właściciele tworzyli "na żywo"- pletli, nizali, tkali, rzeźbili, szyli, piekli oraz kuli z żelaza. 
Muzycy dawali koncerty.
Dzieci zajmowały się przeróżnymi grami i zabawami, których istota była prosta, jak kij od szczotki.
Co widać na załączonych obrazkach.


Wszystko to było naprawdę zajmujące i cieszące oczy.
Popróbowaliśmy różnych smakołyków.


Obeszliśmy dookoła Kościół Macieja (był akurat ślub i do środka wpuszczali tylko gości).
Podziwialiśmy widoki z Baszty Rybackiej na Dunaj i Peszt.
A potem, krokiem znużonych wędrowców, udaliśmy się  przez most na poszukiwanie knajpy, którą Syn miał zaplanowaną przez swoją magiczną stronę do poszukiwania wszystkiego.
W knajpie miało być pyszne jedzenie.
Było.
Jeśli nie liczyć zatrzymującego się, tuż za płotkiem ogródka, trolejbusu (miał tam przystanek), wściekle wyjących motocykli i smrodu z kanalizacji (to częsty zapach w Budapeszcie), było super.
Jadłam bulion z kluskami z kaszy manny.
Potem zrobiliśmy zakupy w sklepie, co nie wiem, jak się nazywał, bo przeczytać i zapamiętać węgierskie napisy, to sztuka nie dla mnie. 
W sklepie na półkach było dokładnie to samo, co u nas na półkach w sklepie. 
Plus wszechobecna papryka, z papryką, w papryce  i obok papryki.
Plus tokaj i Unicum (kto nie wie, co to, niech sobie sprawdzi)
Potem dotarliśmy do domu i Marta zrobiła nam budyń.
Potem poszłam spać. Bez zęba. 
Za to z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku zwiedzania świata.