piątek, 30 grudnia 2016

Mam tę moc!

Poleciałam! 
Doleciałam!
A zanim...
Opróżniłam lodówkę z zaczętych potraw.
Opróżniłam kosze na śmieci.
Podlałam kwiaty.
Wydrukowałam bilety.
Na drżących nieco nogach wyszłam z domu o godzinie 11.00, w środę grudniową.
Potem działo się tak, jakby podróż sama mnie niosła.
Kiedy wieczorem, na lotnisku El Prat wpadłam w ramiona czekającego Syna, krzyknęłam z ulgą:
- Zrobiłam to!!!
Uścisnął mnie i powiedział z filozoficznym spokojem:
- No, a czemu mamusia miałabyś tego nie zrobić?
Ha!!!
Miła Mała M. czekała na nas z gorącą zupą. 
Potem dzień się skończył.
Spałam dobrze.
Obudziłam się w zaciemnionym pokoju z wrażeniem, że jest środek nocy. 
Kiedy podniosłam szczelne, ciężkie żaluzje, oślepiło mnie raźne słońce.
 8.40 na zegarze.
W dole, sześć pięter niżej, szumiała, warczała, zawodziła, wyła i trąbiła  dwupasmowa i sześciopasowa Avinguda Meridiana, czyli jedna z głównych arterii w Barcelonie!
Jak ludzie mogą tam mieszkać?
Mogą. Albo muszą. Nie wiem.
Wzdłuż ulicy stoją hojnie pobudowane wieżowce, zaopatrzone  sprawiedliwie w grube, szczelne żaluzje i zielone, przeciwsłoneczne markizy. 


Oh, Dios mío!
A po katalońsku: Oh, Déu meu!
Bo Barcelona leży w Katalonii. 
I skrzętnie to podkreśla.
W dwóch językach są napisy, informacje, nazwy.
W szkołach dzieci  uczą się po katalońsku, studenci po katalońsku  studiują.
Hiszpański jest językiem dodatkowym.
To dygresja.

Dzielnica Sant Andreu, opasana pędzącą na złamanie karku autostradą, składa się w większości z wąskich, uroczych uliczek, gęsto obsadzonych drzewami, często drzewkami pomarańczowymi i miłorzębem.
Na Sant Andreu jest wszystko, czego potrzeba do życia. 
Metro, pociąg, rowery miejskie. 
Szkoły, przedszkola, szpital, parki i skwery, supermarkety sieci Mercadona, liczne punkty usługowe specjalności wszelakich, dziesiątki barów, kafejek, restauracyjek, policja, apteki, targ, sklepiki prowadzone przez Azjatów i czynne na okrągło.
Banki i kantory.
Pralnie.
Wielka galeria handlowa La Maquinista.
Oraz Església de Sant Andreu de Palomar, czyli Kościół Świętego Andrzeja, co mnie nastroiło optymistycznie i magicznie.

Dalszy ciąg dnia pierwszego przebiegał pod hasłem: "podpisujemy umowę", czyli odwiedzamy biuro pośrednictwa wynajmu mieszkań, jedziemy zabytkową windą na czwarte piętro
i po podpisaniu przez M&M stosu papierów, dostajemy klucze do nowiutkiego m-jak mieszkanie. 
I się cieszymy!

A potem idziemy spać za szczelnie zasłoniętymi oknami.

Bona nit!

sobota, 12 listopada 2016

Dziękuję...



...wszystkim, dzięki którym przypomniała mi się ta piosenka:


Tej dziewczynie, która czyta list wyblakły,
tej kobiecie która milczy cały dzień,
tej co stawia w noc bezsenną złe pasjanse,
i ozdabia nadziejami ciemną sień.

Niech się niebo nie kojarzy tylko z deszczem,
niech się rzeka nie kojarzy z rzeką łez.
Są na świecie dobre okna w dobrym mieście,
i ta wiara, że w człowieku - człowiek jest.

Nie jesteś sama, nie jesteś sama
uwierz w siebie, uwierz w ludzi, uwierz w nas.
Nie jesteś sama, nie jesteś sama
są gdzieś okna, które płoną cały czas

Tej dziewczynie, która topi w czarnej kawie,
te tęsknoty których miała pełen skład,
tej kobiecie, która pali bardzo dużo,
i w szufladzie przechowuje biały kwiat.

Niech się miłość nie kojarzy z pożegnaniem,
niech pogoda opromieni każdą myśl,
i niech przyśni się ktoś miły i czekany,
kto nadaje mleczną drogą taki list.

Nie jesteś sama (nie), nie jesteś sama (nie)
uwierz w Siebie, uwierz w ludzi, uwierz w nas.
Nie jesteś sama (nie), nie jesteś sama (nie)
są gdzieś okna które płoną cały czas.

Nie jesteś sama, (nie) nie jesteś sama (nie)
uwierz w Siebie, uwierz w ludzi, uwierz w nas.
Nie jesteś sama, (nie) nie jesteś sama (nie)
są gdzieś okna które płoną cały czas
są gdzieś okna, które płoną cały czas
są gdzieś okna, które płoną cały czas...

poniedziałek, 24 października 2016

Demony znowu

Dla Katinki. 
I daty. Urodzenia i śmierci
Katinka żyła 30 lat.

Dla Katinki - to dedykacja do filmu "Helen".
Nie wiem, kim była Katinka dla reżyserki, Sandry  Nettelbeck.
Helen była nauczycielką muzyki.
Oraz nosicielką Demona. Depresji.

Po 12 latach remisji choroba wraca do niej i sieje zniszczenie.
Helen nie może spać. Nie może się skupić.
Zwykłe czynności stają się Wyczynami. 
Słowa nie dają rady wydobyć się na powierzchnię, grzęzną gdzieś, albo może usta zapominają o poruszaniu. 
Helen jest przerażona.
Dusi się.
"Fizycznie nic jej nie dolega"- mówi wezwany lekarz.
Mąż oddycha z ulgą. Aha, wszystko będzie dobrze. Jest zdrowa. Wystarczą tabletki. Znowu będzie szczęśliwa.

- Pańska żona nie jest nieszczęśliwa, tylko chora.- mówi psychiatra.
Mąż nie rozumie - zdrowa, czy chora?
Helen bierze tabletki. Nie zdrowieje.
Inne tabletki. Jest coraz gorzej.
Nienawidzi siebie. Nienawidzi swojej choroby. 
Przeprasza. Ciągle przeprasza.
Rodzina cierpi przez nią.
Mąż jest bezradny, czuje się odtrącony i opuszczony.
Córka się boi. 
Helen próbuje się zabić. 

Mąż jest przerażony i wściekły.
- Nie tylko ty cierpisz! - krzyczy - Nie wiesz, jak to jest mieszkać z cieniem ukochanej kobiety!
Helen nie wie. Zna tylko swoje własne demony. 
One wyją potępieńczo i niczym nie dają się zagłuszyć.

"Pięć najgłupszych rad, które dają ludzie  niemający o tym pojęcia"- rzuca w filmie Matylda, która ma swoje własne upiory.
- Poczytaj książkę.
- Wyjedź gdzieś.
- Idź na jogę ...

Mogłabym dodać do tego:
- Uśmiechnij się.
- Zjedz coś dobrego.
- Zadzwoń.
- Wpadnij do nas.
..........................................................................

Mogłam tylko płakać.
Nie mogłam nic przełknąć.
Nie chciałam z nikim rozmawiać.
Bałam się wychodzić z domu.
..........................................................................

Oglądałam ten film z przerwami.
Nie sądzę, aby przez dwie godziny można było zrozumieć Helen.
Nie wiem, czy to w ogóle można zrozumieć. Umysłem.
Film poruszył mnie bardzo.
Przypomniały mi się tamte emocje, tamta obezwładniająca noc duszy.
I zobaczyłam też, jaką drogę mam za sobą.
............................................................................
 
 "Pięć powodów, by dalej żyć" - pyta Matylda w filmie.
Helen milczy.
Ja znalazłam natychmiast jeden: Dzieci.

Żyję dalej.
Czasami się boję. 
Ale głowę ciągle mam na powierzchni.
 

środa, 31 sierpnia 2016

To idzie wrzesień...


Jutro zaczyna się wrzesień. 
Pierwszy dzień mojej pierwszej klasy zaczynał się w piątek. Podobno.
Droga do szkoły wydawała mi się bardzo daleka! (Google pokazuje mi dziś 220 metrów)
W szkole wszystko było za duże.
Za wysokie schody, za dużo dzieciaków, za długie korytarze, za dużo drzwi do klas.
Pani też była za duża i wcale się nie uśmiechała.
Mama została w szkolnym przedsionku, a ja (bez mamy!!!), za innymi dzieciakami w opadających rajtuzach, szurającymi  kapciami po wypastowanym parkiecie, wpadającymi  na siebie,  trzymającymi się za ręce, ja też ściskając dłoń jakiejś innej wystraszonej dziewczynki, poszłam zwiedzać tę za dużą szkołę .
Zobaczyliśmy naszą klasę na pierwszym piętrze. I a.
W sali stały zielone ławki z opadającymi pulpitami. Pośrodku miały wycięte okrągłe dziury na kałamarze, z boków podłużne rowki do odkładania ołówków i piór.
Na ścianie, z przodu wisiały wielkie tablice, jedna gładka, druga z namalowanymi linijkami i kratką.
Wszędzie unosił się zapach pasty do podłóg i mokrych ścierek.
Usiadłam w ławce pod oknem, razem z chudą dziewczynką o imieniu Bożenka.
Ja miałam cienkie warkoczyki, ona niezbyt porządny, koński ogon. 
Obie miałyśmy fartuchy z czarnej satyny.
Chłopcy mieli powygalane z tyłu głowy i grzywki opadające na oczy. 
Niektórym dzieciakom ciekły z nosa szkliste gile, pozostałość po niedawnym, rozpaczliwym rozstaniu z mamą.
Na parapetach okien stały zielone paprotki.
Pani wyczytała nasze nazwiska i powiedziała, czego w szkole nie wolno robić. Niczego.
Potem mogliśmy wrócić  do naszych rodziców.
Dobra, pomyślałam, mam to z głowy!
Naiwna!
To był dopiero początek.

Jutro nasz Wnuk zaczyna pierwszą klasę!!!!!
Szkoła jest wieczna, jak trawa!
 


P.S. To zdjęcie znalazłam w galerii Naszej Klasy. 
To nie jest moja klasa, ale jest na nim Kuzynka Renia. 
A rok był a.d.1957.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Czarno, czarno...


"Był sobie czarny, czarny las.
A w tym czarnym, czarnym lesie była czarna, czarna polana.
A na tej czarnej, czarnej polanie w tym czarnym, czarnym lesie była czarna, czarna chata.
A w tej czarnej, czarnej chacie na tej czarnej, czarnej polanie w tym czarnym, czarnym lesie, była czarna, czarna izba.
I w tej czarnej, czarnej izbie, w tej czarnej, czarnej chacie na tej czarnej, czarnej polanie, w tym czarnym, czarnym lesie, była czarna czarna dziura...."


Wczoraj w łódzkim planetarium.
Kosmos nad nami i kosmos w nas.
Jakbym zanurzała się w gwiezdnej kąpieli.
A cały ten wszechświat razem z nami pędzi, pulsuje, wrze i wciąga.
Ewoluuje. Eksploduje.
Gwiazdy i planety szaleją.
Czasoprzestrzeń się zakrzywia - cokolwiek to znaczy! 
A czarne dziury wciągają, wciągają, wciągają!
Są, a jakoby ich nie było.
Nie widać  ich, a wszyscy w nie wierzą.
- To podobnie jest z Bogiem! - zauważyła kochana B.
Taaaak.....

"Czarną dziurę otacza matematycznie zdefiniowana powierzchnia nazywana horyzontem zdarzeń, która wyznacza granicę bez powrotu."

Wróciłam do swojej mikroskopijnej rzeczywistości i zaczęłam brać sprawy w swoje ręce.
Na początek wzięłam kije. 
Ciekawe, ciekawe, co dalej!
Życie jest piękne  i straszne w swej nieprzewidywalności.

Ale bycie poza horyzontem zdarzeń, to jest  rzecz ostateczna.
Bez powrotu. 


niedziela, 3 lipca 2016

Czarny Kot


Czarny Kot był piękny.
Czarny Kot był mądry.
Czarny Kot miał charakter. A nawet charakterek. 
Żeby nie powiedzieć, OSOBOWOŚĆ.
Czarnego Kota nazywaliśmy Hrabią.
Wyglądał czasem, jak czarna pantera. Zwinna, cicha i sprężysta.
Kochaliśmy go, a on na to pozwalał.
Nie spoufalał się. 
Kiedy patrzył, nieruchomym, bursztynowym spojrzeniem, lepiej było zejść mu z drogi. 
Stał się sławny, dzięki zdjęciu naszego Zdolnego M.

Patrz:
http://www.tapeta-czarny-jezyczek-kot.na-pulpit.com/

Walczył do końca, jak przystało na prawdziwego wojownika.

Kot Gacek zakończył swoje piękne, czarne życie wczoraj.
Żaden inny kot nie będzie już miał takiego miejsca w moim sercu.

sobota, 25 czerwca 2016

Polska!!! Biało - Czerwoni!!!

Nigdy nie  rozumiałam fenomenu kibicowania.
Te emocje! Te wrzaski! Wymachiwanie szalikami.
Wywuzele! Czapki kibica. Malowane twarze.  
Barwy wojenne.
Walka! Walka!
O centymetry, o sekundy, ułamki sekund, pół koła, pióro wiosła.
O jeden kiks więcej, o jedną pomyłkę przeciwnika, o jeden łut szczęścia!
No, naprawdę! Dla mnie prawie wszyscy są tak samo dobrzy.
Na dodatek, zawsze przecież ktoś przegrywa.
Kiedyś, pewien Piotruś, oświadczył mi, że nienawidzi wuefu.
Grywał w piłkę, szybko biegał i był bardzo sprawny.
Niechętnie przyznał wreszcie, że nie lubi wygrywać w wyścigach i innych rywalizacjach, bo... żal mu przegranych!!!
Otóż to! Mnie też żal przegranych. 
Smutni tacy, głowy spuszczone, ramiona przygarbione. 
Odchodzą z euforią radości za plecami. Brawa nie dla nich.
A jednak, a jednak!!!!
Syndrom Patriotycznego Kibica dotknął i mnie!
Nasmażyłam dziś  zacnego popcornu. 
Kotu obiecałam, że wrócę za trzy godziny.
Przybrana w kawałek barw narodowych, pomaszerowałam do kochanej B.
Piłyśmy piwo z dzbana, jadłyśmy popcorn i czereśnie oraz oddawałyśmy się produkcji adrenaliny.
- No, nie, nie, nie mogę na to patrzeć! - krzyczałam ja.
- Won spod naszej bramki! - krzyczała Kochana B.
I jeszcze:
- Dalej chłopcy, dalej! 
- Bierz tę piłkę! 
- Strzelaj Kuba, strzelaj!
- Jeeeeeseeeest!!!!!!
- Buuuuuuu!
- No, faul był kurde!!! 
- Rożny. Znowu rożny??
- A pamiętasz, jak Dejna strzelał rożne?
- No jak nie, jak tak!
- A Lubański gole.
- Nooo! A Gorgonia pamiętasz? Fryzurę miał piękną...
- Tomaszewski też!
Tu nastąpiła miła wymiana wspomnień z czasów młodości oraz świetności polskiej piłki nożnej. Okazało się, że nazwisk pamiętamy dużo, co obie nas zdziwiło, bo deklarowałyśmy od początku, że żadne z nas kibicki.
W międzyczasie doszło do dogrywki i historycznych już karnych. 
Wynik nas (oraz "miliony kibiców w kraju i za granicą") usatysfakcjonował, toteż wrzeszczałyśmy jak opętane, razem z resztą osiedla.
Jednakowoż, fenomenu kibicowania nadal nie rozumiem.
Bo co ja z tego mam, oprócz zdartego gardła?
P.S.
Kot miał pretensje, że się spóźniłam. Meczu nie oglądał.




poniedziałek, 6 czerwca 2016

Żegnaj koteczko.

Odeszła do Krainy Wiecznych Łowów.
Taka myśl mi się podoba.
Taka myśl, że znowu miękka, puszysta i zwinna poluje na motyle i promienie słońca.
Moja mała koteczka Kicia.
Była wierna i wdzięczna za wszystko.
Witała mnie zawsze w progu.
Sypiała na moim karku.
Mruczała natychmiast, kiedy tylko dotykałam jej futerka.
Mościła się ciepłą kuleczką na moich kolanach.
Lubiła mleko  i wylizywała wszystkie kubeczki po jogurtach.
Była zawsze wszędzie tam, gdzie ja.
Tęskniła za mną, gdy wyjeżdżałam.
Ja za nią też tęskniłam. 
Gdy wracałam, nie mogłyśmy się sobą nacieszyć. 
Zostały mi tylko fotografie i wspomnienia.


wtorek, 31 maja 2016

Dla siebie, dla Ciebie...



Maj, 2008
















Spojrzałam na kalendarz.
Maj się kończy! 
Maj majowy. Umajony.
Ulubiony maj.
A w tym maju nie miałam (nie dostałam, nie kupiłam, nie zerwałam) żadnych kwiatów!
Ani narcyzów, ani konwalii, ani bzów. 
Co za niedopatrzenie!
Przypomniałam sobie taki piękny wiersz, z mojego ulubionego zbioru "Nastolatki nie lubią wierszy".



Dla ciebie, moja miłości
Poszedłem na targ z ptakami
i kupiłem ptaków
Dla ciebie
moja miłości
Poszedłem na targ z kwiatami
i kupiłem kwiatów
Dla ciebie
moja miłości.

Pojechałam więc na targ.
Na targu było dużo wszystkiego.
Dużo sklepów, dużo straganów. Dużo sprzedawców.
Sklepy z butami.
Sklepy z torbami.
Sklepy z ciuchami. Ze spodniami, bluzkami, sukienkami, kostiumami plażowymi, majtkami, biustonoszami, czapkami z daszkiem, kapeluszami słomkowymi, skarpetkami, rajstopami, bluzami z kapturem.
Sklepy zoologiczne.
Sklepy z perfumami w wielkich butlach.
Sklepy z firankami. Z kocami i z bielizną pościelową.
Sklepy elektryczne. 
Piekarnie. Delikatesy.
Warzywniaki.
Sklepy z rybami.
Jatki.
Drogerie.
Na straganach spiętrzone stosy pomidorów, kapusty, ogórków, jabłek, bananów, kalarep.
Pęczki botwinki, koperku, natki, białej cebulki ze szczypiorem, szpinaku i szparagów.
Niepowtarzalny zapach kiszonek, pomieszany ze słodkim aromatem truskawek. 
I. ANI. JEDNEGO. BUKIETU. KWIATÓW!!!

Serio, serio.
Tylko sztuczne kwiaty i pogrzebowe bukiety.
Na przystanku, przycupnięta na stołeczku pani, sprzedawała doniczki z aloesem i innymi kaktusami.
Więc. Kupiłam sobie pęczek rzodkiewek.

Poszedłem na targ żelastwa
i kupiłem kajdany
ciężkie kajdany
Dla ciebie
moja miłości
I poszedłem na targ niewolników
I szukałem ciebie
Ale nie mogłem ciebie znaleźć
moja miłości

Jacques Prévert
przekład Józef Waczków 


Ani kwiatów, ani miłości. 
Tylko rzodkiewki.



wtorek, 26 kwietnia 2016

Pochyła baba

 "Stoję, stoję, czuję się świetnie
Nie muszę siedzieć, nie muszę leżeć
Czuję się świetnie, ach jak wspaniale
Nie muszę siedzieć, wcale ach wcale
Czuję się świetnie, ach jak przyjemnie "

Ach, ta Kora!
Chyba na haju była!!!


Na pochyłe drzewo, wiadomo...
Może na babę z Hashi też?
Udałam się byłam  do mojej miłej Pani Doktor Od Świrów. 
Poszłam się pożalić. 
No, bo co, kurczę blade! Komu, jak nie jej?
Na zwyczajowe pytanie o samopoczucie od poprzedniego razu przedłożyłam  następującą listę:

  • tarczyca niedoczynna
  • remont w pomieszczeniach domowych
  • wanna dziurawa
  • sufit spadający farbą 
  • oskrzela zapalone
  • Syn się ewakuował na Półwysep Iberyjski
  • domofonowy żartowniś straszący mnie policją
  • oraz komornikiem
  • rozmowy z policjantami prawdziwymi (średnio miłe)
  • rozmowy ze specjalistami od domofonów i zabezpieczeń drzwiowych
  • lęki codzienne ( z powodów różnych i bez powodu)
  • kot chory
  • rehabilitacja o świcie (z bolącym skutkiem na razie)
  • pęcherz z moczem, na pierwszym planie przez noc całą
Miła pani Doktor schwyciła się za głowę teatralnym gestem.
- Trochę dużo tego!
Też uważam, że dużo.
Za dużo.
A przecież nie powiedziałam o utarczce w sprawie płukania uszu, incydencie z panią rejestratorką w poradni, śmierdzącej pralce, pacyfikowaniu kota w celu zrobienia mu badań i podawania lekarstw, nieprzespanej od dawna całej nocy, bo kocie odchody (różne ) domagają się natychmiastowego uprzątnięcia  cztery i pięć, i sześć, i (tak, tak!!) siedem  razy "nocnie". 
A kocie żołądki domagają się jedzenia o godzinie 23.30 , 2.30 i 5.00
Nie powiedziałam o dręczących tęsknotach za dawnymi wiosnami.
O snach, w których dla kogoś ciągle jestem KOBIETĄ.
Nie powiedziałam.
Co tu mówić. 
Życie.

Siedzę.
Noc za oknem.
Życie jest takie krótkie.
I tylko jedno.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Ciężko...

- Zdajecie sobie państwo sprawę, że te wyniki są bardzo złe?- zapytał neurochirurg.
Patrzył na mnie.
Nie pamiętam, co mu odpowiedzieliśmy.
Właściwie, nie było nic do powiedzenia.
Zostały tylko sterydy i oczekiwanie.

- Wiesz, że minione 30 lat spędzonych z tobą, to były najpiękniejsze lata mojego życia? - zapytałam Męża jakiś czas później. 
Przytulił mnie mocno. Uśmiechał się przez łzy.

Wpis w Jego  kalendarzu, pod datą 24.08.2012. Piątek.

E. zapytała "który kot Cię bardziej  lubi i którego Ty bardziej?
1.Czarny 2, Czarny"

Karmiłam, pielęgnowałam, podawałam tabletki.

 ***************************************

Czarny Kot był wczoraj u weterynarza.
Patrzyliśmy na ekran USG.
- No, niestety - powiedziała ściszonym głosem lekarka - nie jest dobrze. Duży guz.
Wyraziła współczucie.
Zapisała sterydy. 
Bo tylko sterydy pozostały. I oczekiwanie.

Karmię, pielęgnuję, podaję lekarstwa.

Czarny Kot leży na moich kolanach i mruczy.
- Wiesz, że jesteś wspaniały? Przeżyliśmy z Tobą wiele pięknych chwil! - mówię mu do ucha.

Chce mi się płakać.


niedziela, 27 marca 2016

Zagadka Wielkanocna

Kto tak pięknie nam Wielkanoc opisał?
WESOŁYCH!!!!


"Hej! wesoły dzień nastał! 
Chrystus nam zmartwychwstał! Alleluja!
Zmartwychwstał On, umęczon i lutą złością zabit! 
Powstał ci znowu w żywe, z ciemności, z mrozów, z pluch się wyniósł Najmilszy! 
Śmierci srogiej się wydarł, zmógł niezmożone ku człowiekowemu szczęściu i oto w ten czas wiośniany, w tę porę rodną unosi się nad ziemiami, w tym słońcu przenajświętszym utajony, i rozsiewa wokół wesele, budzi omdlałe, ożywia martwe, wznosi przygięte, jałowe zapładnia.
Alleluja! Alleluja! Alleluja!...
Tym ci to świat wszystek się rozlegał onego dnia Pańskiego.
Wedle zwyczaju nie rozpalono ognia w kominie, kontentując się zimnym święconym. 



I pojadali z wolna, w cichości smakując święconego, że to bez tyle tygodni niezgorzej się wypościli. 
Kiełbasy czujne były, czosnkiem dobrze przyprawione, gdyż po izbie rozniesły się zapachy, jaże psy się wierciły między ludźmi skamlając żałośnie.
Nikto się nie ozwał, póki pierwszego głodu nie zapchali tęgo pracując, że ino w onej uroczystej cichości spożywania glamania się rozchodziły.


I znowuj jedli, aż niejednemu ślepie wyłaziły z onej lubości, twarze czerwieniały i sytność rozpierała serca gorącem i głęboką radością. Wolniuśko pojedali nadziewając się z rozmysłem, by jak najwięcej zmieścić i jak najdłużej czuć w gębie smakowitości.


Zaś nazajutrz, w świąteczny poniedziałek, dzień się podnosił jeszcze jaśniejszy, barzej jeno skąpany w rosach i modrawych omgleniach, ale i barzej rozsłoneczniony i jakiś zgoła weselszy. 
Ptaki śpiewały rozgłośniej, a ciepły wiater przeganiał po drzewinach, że szemrały jakby pacierzem cichuśkim; ludzie zrywali się raźniej wywierając drzwi a okna, na świat Boży lecieli spojrzeć, na sady przytrząśnięte zielenią, na te nieobjęte ziemie zwiesną oprzędzone, całe rosami skrzące, w słońcu radosnym utopione, na pola, kaj już oziminy, wiatrem kolebane, niby płowe, pomarszczone wody ku chałupom spływały.
Chłopaki już latały z sikawkami, sprawiając sobie śmigus, albo przyczajone za drzewami nad stawem, lały nie tylko przechodzących, ale każdego, kto ino na próg wyjrzał, że już nawet ściany były pomoczone i kałuże siwiły się pod domami.
Zawrzały wszystkie drogi i obejścia, wrzaski, śmiechy, przegony narastały coraz barzej, bo i dzieuchy gziły się niezgorzej, lejąc się między sobą i ganiając po sadach, że zaś ich dużo było i dorosłych, to wnet dały radę chłopakom rozganiając ich na wszystkie strony..."

piątek, 26 lutego 2016

Mata hashi

I nie chodzi o Matę Hari
Ani o sushi.
 Tak już nie wyglądam, ale moje oczy znowu szeroko otwarte są ze zdziwienia (lub zgrozy)


Kiedy pierwszy raz usłyszałam TO słowo, zabrzmiało mi  dość groźnie. Może przez skojarzenie z Hiroszimą. Albo z harakiri.
Później dowiedziałam się, że to jakaś tam choroba.
Potem długo, długo nic.
Aż tu nagle...
Słowo to na "H" zaczęłam słyszeć coraz częściej.
Aż tu nagle, przypadkowo jakieś badania zrobiłam.
Aż tu nagle ... 
Kolejne badania kazali mi zrobić. I jeszcze!
I się pokazało!
Niby zuch, a głowa w ruch!
Bo, co tam zobaczą, co się okaże, co powiedzą, jaki wyrok wydadzą? 
Pani doktor jedna skwitowała: "dużo ostatnio dookoła tej przypadłości".
Pani doktor druga wydała skierowanie do specjalisty.
Specjalista może przyjąć mnie we wrześniu. 
No, niektóry w czerwcu. Przyszłego roku.
Siedzę właśnie i dzwonię.  
Specjaliści słabo kontaktują się ze społeczeństwem. Nikt nie odbiera. 
W międzyczasie czytam sobie o tym na "H".
Ale źle robię! 
Bo informacji jest dużo, dużo i jeszcze więcej. I co jedna, to inna.
Pani doktor, u której byłam za 100 zł, powiedziała, żeby się nie przejmować tym wszystkim. Zaleciła jedną tabletkę na czczo i już.
Ale! 
Głosy na forach publicznych, głosy doświadczonych tym na "H", głosy zwolenników  prawidłowego traktowania własnej OSOBY, te głosy krzyczą, że to wcale NIE WYSTARCZY!
Jak często w życiu - i śmieszno i straszno.

Trochę się boję. Naprawdę.

 

środa, 24 lutego 2016

Za ciosem...

"Robota jest robotą
I zawsze, jak na złość,
Roboty mamy potąd,
Roboty mamy dość."















Łazienka się "skończyła" w czwartek.  
Specjalista Robert jadł spóźnione drugie śniadanie w naszej kuchni i się rozglądał.
- Kiedyś też pana poproszę, o zrobienie ścian w kuchni...
- Kiedy?
- No, nie wiem, jak pan będzie miał trochę czasu znowu, między innymi zleceniami..
Specjalista pokiwał głową, przełknął spory kęs. Pomyślał chwilę krótką.
- W przyszłym tygodniu. W środę i w czwartek. W dwa dni się powinienem obrobić...
Aaaaaa!!
Cóż. Słowo się rzekło.
W piątek, sobotę i kawałek niedzieli sprzątałam.
Dzisiaj środa. Kuchnia w ruch!




 Już tak nie wygląda.












Wygląda tak:




Po godzinie (lub dwóch) roboty, pan Robert oznajmił zafrasowany, że "trochę dłużej to potrwa".
Sufit całymi płatami zaczął "spadać", razem z kładzioną warstwą  gruntu, czy czegoś tam.
Po czym wyliczył, co wobec tego trzeba zrobić. 
Nie napiszę co, bo ze wszystkich czynności zapamiętałam tylko groźnie brzmiące "szlifowanie".
- Ale mam i dobrą wiadomość - dodał -  cały przyszły tydzień też mam wolny.
Ucieszyłam się, jak nie wiem co (ha, ha!)
Źle kciuki trzymaliśta!
- Będzie dobrze, mamusia!- pocieszył mnie Syn.
- No, i pięknie!- dorzucił Wesoły Robert.
Już zaczęłam myśleć o malowaniu dużego pokoju.
-A kiedy?
Przezornie odparłam, że może za kilka miesięcy. 
Sprytna ja!
 
 

wtorek, 16 lutego 2016

Oby ci się trafił remont!



To zawołanie tytułowe można stosować, jako klątwę rzucaną na wroga.
Jako się rzekło wcześniej, kupiłam sobie wannę.
Wannę przywieźli .
Specjalista przyszedł. W poniedziałek. Znaczy się wczoraj.
W jednej chwili...
No nie, przesadzam, w kilkanaście minut, dom zamienił się w "dom remontowany"
Pokój mój i pokój Syna służy za "skład rzeczy z łazienki".
W poszukiwaniu mydła, albo pasty do zębów wymieniamy się odpowiednio  informacjami, tudzież żądanym sprzętem higienicznym.


Na korytarzu wanna stara, tajemnicze czarne wory z czymś do wyrzucenia, worek kleju, decha  oraz inne, niezidentyfikowane obiekty.


W przedpokoju ... O, matko!


W pokoju dużym wanna nowa, szmaty, graty, pędzle wiadra, farby, kable, narzędzia wszelkie.


W łazience... O! MATKO!!!

W kiblu po staremu rozwłóczony żwir z kuwety plus gruzik spod butów Specjalisty.
Kuchnia się jakoś trzyma. 
Tylko słuszna, podwójna pajda chleba, przyniesiona na drugie śniadanie przez naprawdę miłego Specjalistę Roberta, czeka na konsumpcję.
Wczoraj szło dobrze. 
Drobne, naprawdę niewarte wzmianki wątpliwości i komplikacyjki, rozwiązaliśmy szybko i bezboleśnie.
Dziś też szło.
Się przytwierdziły nogi do wany i wywierciły dziury pod kranik.
I nagle, naprawdę miły i wesoły pan Robert zaklął bardzo brzydko. 
Naprawdę brzydko! Bardzo!!!
Pod folią, w wannie, pokazała się dziura. 
Dziurka właściwie, bez przesady. 
NIE! MOGŁAM! UWIERZYĆ! 
No cóż. 
Jak życzyła mi niedawno Anna K., Motylem zwana, postanowiłam "żyć TU i TERAZ oraz cieszyć się chwilą"
Poszłam się cieszyć do sklepu Carrefour, a Specjalista z Synem pojechali z tzw "lekramacją".
Wątpliwości mieli, bo w końcu w wannie dodatkowe dziury sami zrobiliśmy.
Ale! Sklep "sieci hipermarketów branży budowlanej" zachował się wzorcowo. 
Wannę zmienili bez ociągania. 
Pan Robert kanapkę zjadł i zabrał się za wiercenie kolejnych dziur.
I tyle na razie z frontu robót łazienkowych. 
Trzymajta kciuki.




piątek, 5 lutego 2016

Wnuk na lodzie

Na lodzie, na lodzie. Nie na lodach.
Jesienią przedszkolaki zaczęły chodzić na łyżwy. W poniedziałki.
Wnuk nie chciał. 
Nie chciał, ale trochę musiał.
Jeździł z balkonikiem.
"Może być"- odpowiedział na pytanie, o wrażenia z lodowiska.
W styczniu dostał w prezencie łyżwy hokejówki. 
"Mogą być"- rzekł, zapytany, czy mu się podobają.
 Potem dwa razy poszedł na lodowisko z rodzicami.
Zobaczyłam filmik nagrany przez dumnego Ojca Wnuka - już nie jeździł z balkonikiem, o nie!
Drobnymi kroczkami biegł po lodzie. Trochę się przewracał. 
"Tylko raz się popłakałem"- oznajmił mi dumnie.
W poniedziałek przyniósł z przedszkola kartkę od trenera, z zaproszeniem na treningi.
Owszem będzie chodził!
Wczoraj zobaczyłam kolejny filmik.
Malutka figurka (najmniejsza), w wielkim kasku i szaliku w paski, pędzi przed siebie, slalomuje i zawraca. 
W grudniu mówił, że będzie strażakiem. A najlepiej, to komendantem strażaków.
Wczoraj oglądaliśmy książeczkę o straży pożarnej, którą wypożyczył sobie z biblioteki.
- Będziesz strażakiem w takim ubraniu? - zapytałam, wskazując na  narysowaną postać we wspaniałym uniformie z hełmem.
- Nie! Ja będę HOKEISTĄ!
O, matko!

wtorek, 2 lutego 2016

Kupiłam sobie wannę

Ale fajnie!
Można po prostu iść do sklepu i kupić sobie wannę.
Wanna dojrzewała do wymiany od dawna. 
Bardzo dawna.
19 lat temu, źle umocowana, nie pozwalała wodzie spływać w całości do żarłocznej rury. Woda sobie stała w objęciach wanny i osadzała na dnie "kamień i brud".  Oraz rdzę.
Syn się wreszcie ugiął i, wziąwszy pod uwagę ewentualne ablucje Wybranki, przyznał, że wannę zmienić trzeba. 
Najlepiej na kabinę z prysznicem.
Się porozumiał ze specjalistą i specjalista orzekł. 
Co następuje: zamiana wanny na kabinę oznacza remont generalny!
Specjalista przyrzekł, że wpadnie i oceni.
Wpadanie i ocenianie przeciągnęło się,  ale nam się wcale nie spieszyło. Wanna nie zając. Paskudna, ale bez dziury jeszcze.
Wpadł w zeszłym tygodniu. Ocenił. 
Doradził wannę z obudową, bo łatwiej dostać się do instalacji, gdy "pocieknie", a cieknięcie jest prawdopodobne z uwagi na wiek rzeczonej instalacji.
Ze słów specjalisty wywnioskowaliśmy, że wanna z obudową, to pikuś, każda wanna właściwie taką ma.
Specjalista powiedział ponadto, że może przyjść już we wtorek. Super!
Na zakup wanny dostaliśmy zatem ponad  tydzień, co przy wielości rozmaitych sklepów z właściwymi "artykułami" napawało nas optymizmem.
Wybraliśmy się z Synem wczoraj do jednego ze "sklepów z artykułami do majsterkowania, budowy, remontu, urządzania domu, pielęgnowania ogrodu ".
Mieliśmy kupić wannę akrylową, o wymiarach 150/70, plus obudowę do niej.
Prościzna!
Parafrazując Poetę, "wanien było w bród"
Wanny w dwóch alejach, prostokątne, trójkątne, zaokrąglone, wygięte, małe, duże, niżej, wyżej, zatrzęsienie wanien!
Kiedy wzięliśmy pod uwagę   nasze podstawowe wymogi, wybór wanien skurczył się dramatycznie. 
Z dwóch wybieramy jedną. Idziemy kupić.
Taki przynajmniej mamy zamiar.
Pan w uniformie studzi nasz zapał. 
Do wybranej wanny obudowy nie ma. 
Do tej drugiej też nie.
Obudowę można zamówić u producenta.  Będzie za jakieś dwa tygodnie. 
Ewentualnie... 
Bo może też nie być w ogóle, nie wiadomo.
- Proszę przyjść jutro przed szesnastą, teraz nie mogę już dzwonić...
Taaa... 
To by było na tyle, jeśli chodzi o sklep czołowej sieci marketów budowlanych.
Wpadam na genialny pomysł. Może u konkurencji, po sąsiedzku, da się kupić obudowę do wybranej wanny?!
Wychodzimy na deszcz. 
Niby blisko, a jednak daleko. Moknę!
Ale! Ile wanien znowu!!! I jest nasza wybranka!
- Chcemy kupić  tę wannę z obudową...
- U nas w ogóle nie ma obudowy, do żadnej wanny! - przerywa mi pan w innym uniformie.
Zamówić niby można, ale ta firma od tych wanien, przechodzi reorganizację i w ogóle bałagan tam teraz... 
Najlepiej, jak pojedziemy do takiego składu budowlanego koło Górniaka...
Wychodzimy na deszcz. Bez wanny. 
Bez pomysłu.
W domu intensywnie wykorzystujemy wynalazek wszech czasów - internet.  
Dużo, dużo internetu. Dużo, dużo wanien. 
Z obudowami. 
Wreszcie mamy! 
W jednym sklepie, jedna wanna i jedna obudowa. Komplet. 
Spisuję skrzętnie wszystkie dane. 
Rano jadę do kolejnego sklepu w czołowym kompleksie handlowym w naszym mieście. Ufnie podążam do działu z wannami. 
Pani za kontuarkiem wysłuchuje mojej tyrady o upatrzonej wannie. Pani ma ładne rzęsy i świeżą fryzurę. Uśmiecha się miło. 
Bez słowa wstukuje wszystko w laptopik.
- Jest jedna obudowa. Wanna też jest...
Uf! Już chcę powiedzieć: "to poproszę", ale...
- Obudowa jest zeskładowana, w magazynie. To musi pani przyjść po czternastej, jak przyjdzie druga zmiana, bo ja nie mam uprawnień, żeby tam wchodzić. A tak w ciemno, to pani nie sprzedam, bo nie wiadomo, jaki jest jej stan. Wannę pani oglądała?
- Nie...
Idziemy obejrzeć. Pani wychodzi zza laptopika. 
Do miłej buzi i drobnych ramion ma doczepione nogi w pokracznych, szerolachnych spodniach roboczych i masywnych buciorach.
Wanna jest jedna. Bez opakowania.
- Bez opakowania -  stwierdza, co widzi. - Nie chce pani jej kupić, a my nie chcemy pani jej sprzedać...
Aha. Rozumiem, chociaż nic już nie rozumiem.
- Może mi pani znaleźć jakąś wannę razem z obudową? - pytam słabo i bez nadziei na sukces. Kobieta małej wiary.
- Oczywiście! - uśmiecha się pogodnie.
Znajduje. Pokazuje. Ja wreszcie mogę powiedzieć:
- To poproszę!
Kwitki wypisuje. Do innej pani odsyła po kolejne kwitki. 
Inna pani odsyła do następnej, gdzie pozbywam się swoich kwitków, czyli środków płatniczych  NBP. 
Sporo mi ich ubywa. 
Pani się uśmiecha. Mówi:
- Dziękuję. I zapraszamy ponownie.
O matko!
I już teraz mogę powiedzieć, że kupiłam sobie wannę!!!!

P.S.
Wanna wcale mi się
nie podoba.
Syn powiedział, że wygląda, jak koryto. Ma rację.
Ale, czy ja miałam jakiś wybór???