środa, 31 sierpnia 2016

To idzie wrzesień...


Jutro zaczyna się wrzesień. 
Pierwszy dzień mojej pierwszej klasy zaczynał się w piątek. Podobno.
Droga do szkoły wydawała mi się bardzo daleka! (Google pokazuje mi dziś 220 metrów)
W szkole wszystko było za duże.
Za wysokie schody, za dużo dzieciaków, za długie korytarze, za dużo drzwi do klas.
Pani też była za duża i wcale się nie uśmiechała.
Mama została w szkolnym przedsionku, a ja (bez mamy!!!), za innymi dzieciakami w opadających rajtuzach, szurającymi  kapciami po wypastowanym parkiecie, wpadającymi  na siebie,  trzymającymi się za ręce, ja też ściskając dłoń jakiejś innej wystraszonej dziewczynki, poszłam zwiedzać tę za dużą szkołę .
Zobaczyliśmy naszą klasę na pierwszym piętrze. I a.
W sali stały zielone ławki z opadającymi pulpitami. Pośrodku miały wycięte okrągłe dziury na kałamarze, z boków podłużne rowki do odkładania ołówków i piór.
Na ścianie, z przodu wisiały wielkie tablice, jedna gładka, druga z namalowanymi linijkami i kratką.
Wszędzie unosił się zapach pasty do podłóg i mokrych ścierek.
Usiadłam w ławce pod oknem, razem z chudą dziewczynką o imieniu Bożenka.
Ja miałam cienkie warkoczyki, ona niezbyt porządny, koński ogon. 
Obie miałyśmy fartuchy z czarnej satyny.
Chłopcy mieli powygalane z tyłu głowy i grzywki opadające na oczy. 
Niektórym dzieciakom ciekły z nosa szkliste gile, pozostałość po niedawnym, rozpaczliwym rozstaniu z mamą.
Na parapetach okien stały zielone paprotki.
Pani wyczytała nasze nazwiska i powiedziała, czego w szkole nie wolno robić. Niczego.
Potem mogliśmy wrócić  do naszych rodziców.
Dobra, pomyślałam, mam to z głowy!
Naiwna!
To był dopiero początek.

Jutro nasz Wnuk zaczyna pierwszą klasę!!!!!
Szkoła jest wieczna, jak trawa!
 


P.S. To zdjęcie znalazłam w galerii Naszej Klasy. 
To nie jest moja klasa, ale jest na nim Kuzynka Renia. 
A rok był a.d.1957.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Czarno, czarno...


"Był sobie czarny, czarny las.
A w tym czarnym, czarnym lesie była czarna, czarna polana.
A na tej czarnej, czarnej polanie w tym czarnym, czarnym lesie była czarna, czarna chata.
A w tej czarnej, czarnej chacie na tej czarnej, czarnej polanie w tym czarnym, czarnym lesie, była czarna, czarna izba.
I w tej czarnej, czarnej izbie, w tej czarnej, czarnej chacie na tej czarnej, czarnej polanie, w tym czarnym, czarnym lesie, była czarna czarna dziura...."


Wczoraj w łódzkim planetarium.
Kosmos nad nami i kosmos w nas.
Jakbym zanurzała się w gwiezdnej kąpieli.
A cały ten wszechświat razem z nami pędzi, pulsuje, wrze i wciąga.
Ewoluuje. Eksploduje.
Gwiazdy i planety szaleją.
Czasoprzestrzeń się zakrzywia - cokolwiek to znaczy! 
A czarne dziury wciągają, wciągają, wciągają!
Są, a jakoby ich nie było.
Nie widać  ich, a wszyscy w nie wierzą.
- To podobnie jest z Bogiem! - zauważyła kochana B.
Taaaak.....

"Czarną dziurę otacza matematycznie zdefiniowana powierzchnia nazywana horyzontem zdarzeń, która wyznacza granicę bez powrotu."

Wróciłam do swojej mikroskopijnej rzeczywistości i zaczęłam brać sprawy w swoje ręce.
Na początek wzięłam kije. 
Ciekawe, ciekawe, co dalej!
Życie jest piękne  i straszne w swej nieprzewidywalności.

Ale bycie poza horyzontem zdarzeń, to jest  rzecz ostateczna.
Bez powrotu.