piątek, 30 grudnia 2016

Mam tę moc!

Poleciałam! 
Doleciałam!
A zanim...
Opróżniłam lodówkę z zaczętych potraw.
Opróżniłam kosze na śmieci.
Podlałam kwiaty.
Wydrukowałam bilety.
Na drżących nieco nogach wyszłam z domu o godzinie 11.00, w środę grudniową.
Potem działo się tak, jakby podróż sama mnie niosła.
Kiedy wieczorem, na lotnisku El Prat wpadłam w ramiona czekającego Syna, krzyknęłam z ulgą:
- Zrobiłam to!!!
Uścisnął mnie i powiedział z filozoficznym spokojem:
- No, a czemu mamusia miałabyś tego nie zrobić?
Ha!!!
Miła Mała M. czekała na nas z gorącą zupą. 
Potem dzień się skończył.
Spałam dobrze.
Obudziłam się w zaciemnionym pokoju z wrażeniem, że jest środek nocy. 
Kiedy podniosłam szczelne, ciężkie żaluzje, oślepiło mnie raźne słońce.
 8.40 na zegarze.
W dole, sześć pięter niżej, szumiała, warczała, zawodziła, wyła i trąbiła  dwupasmowa i sześciopasowa Avinguda Meridiana, czyli jedna z głównych arterii w Barcelonie!
Jak ludzie mogą tam mieszkać?
Mogą. Albo muszą. Nie wiem.
Wzdłuż ulicy stoją hojnie pobudowane wieżowce, zaopatrzone  sprawiedliwie w grube, szczelne żaluzje i zielone, przeciwsłoneczne markizy. 


Oh, Dios mío!
A po katalońsku: Oh, Déu meu!
Bo Barcelona leży w Katalonii. 
I skrzętnie to podkreśla.
W dwóch językach są napisy, informacje, nazwy.
W szkołach dzieci  uczą się po katalońsku, studenci po katalońsku  studiują.
Hiszpański jest językiem dodatkowym.
To dygresja.

Dzielnica Sant Andreu, opasana pędzącą na złamanie karku autostradą, składa się w większości z wąskich, uroczych uliczek, gęsto obsadzonych drzewami, często drzewkami pomarańczowymi i miłorzębem.
Na Sant Andreu jest wszystko, czego potrzeba do życia. 
Metro, pociąg, rowery miejskie. 
Szkoły, przedszkola, szpital, parki i skwery, supermarkety sieci Mercadona, liczne punkty usługowe specjalności wszelakich, dziesiątki barów, kafejek, restauracyjek, policja, apteki, targ, sklepiki prowadzone przez Azjatów i czynne na okrągło.
Banki i kantory.
Pralnie.
Wielka galeria handlowa La Maquinista.
Oraz Església de Sant Andreu de Palomar, czyli Kościół Świętego Andrzeja, co mnie nastroiło optymistycznie i magicznie.

Dalszy ciąg dnia pierwszego przebiegał pod hasłem: "podpisujemy umowę", czyli odwiedzamy biuro pośrednictwa wynajmu mieszkań, jedziemy zabytkową windą na czwarte piętro
i po podpisaniu przez M&M stosu papierów, dostajemy klucze do nowiutkiego m-jak mieszkanie. 
I się cieszymy!

A potem idziemy spać za szczelnie zasłoniętymi oknami.

Bona nit!