niedziela, 17 grudnia 2017

Basia- Samasia



 W lesie wyrosła, w lesie szumiała, leśnych piosenek w lesie słuchała...

Ho, ho, ho!!!
Oto jest!
Rok temu nie miałam choinki. 
Miałam Barcelonę!
Kochana B. trochę się boczyła na mnie - "Nie ma świąt bez choinki"

Zatem zrehabilitować postanowiłam się.
Okoliczności były romantyczne.
Najpierw przeleciałam się z kijami po parku.  
Circa 5 kilometrów.
Żwir chrzęścił. 
Kaczki na stawie co jakiś czas mąciły wodę z pluskiem.
Wiatr szumiał, a właściwie, to wiał mi w pysk.
Niebo ciemne, kłębiaste było. 
Nisko zawieszone. 
Wokół "ni kogutka", jak mawiał A.

Nagle lampy parkowe nastrojowo rozbłysły i poczułam zew.

Przed znanym hipermarketem, w którym jest prawie wszystko, przy wtórze "Let it snow", u zmarzniętego pana w uszance kupiłam świerczek "nieduży, bez doniczki".
Zapłaciłam cztery dychy.
Kiedy wracałam do domu zaczął padać deszcz ze śniegiem.
Wszystko, jak trzeba.

Sama kupiłam, sama oprawiłam, sama przystroiłam.
Stoi zatem. 
Trochę krzywa i trochę się kiwa.
Sfotografowałam. 
Pochwaliłam się.
Bo ja to wszystko sama!!!

Dzisiaj kręgosłup dał mi do zrozumienia, że ma gdzieś moją potrzebę samozadowolenia i uznania.
Więc tylko się przeleciałam z kijami, popatrzyłam na świetliste kule lamp i teraz popijam koniaczek. 
Sama!!!

 
Może śnieg zacznie padać w pierwsze święto:)

piątek, 1 grudnia 2017

Gru...

rok 2006

Niektórzy nie lubią listopada.
Bo smutny, deszczowy, ciemny, zaczyna się melancholijnie.
Listopad się skończył.
Był taki, jak zwykle.
Entuzjaści adwentu odetchnęli.
Ja nie lubię grudnia. 
Od jakiegoś czasu.
Od dziesięciu lat.

2007- radioterapia
2008 - zapis z 14.12 :"jakieś lęki mnie budzą nocami"
2009 - chemioterapia
2010 - pierwsza operacja głowy
2011 - podejrzenie wznowy, chemioterapia
2012 - pierwsze święta bez A...

Bez Jego uszek do barszczu.
Bez kolędy granej na flecie. 
Nie ma kto umyć okien.
Karmel pachnie tylko dla mnie.
Sama przynoszę zakupy.
Karpia nie zrobię.
Czy dam radę przytargać choinkę?
Właściwie, po co? 

W zeszłym roku uciekłam do Barcelony.

Wczoraj spaliłam całą  tacę pierniczków czekoladowych.
W gazecie przeczytałam:

Nadzieja zgasła. 'Nikt nie zostanie ocalony'. Odwołują akcję ratunkową okrętu podwodnego San Juan

Rozpłakałam się.

W nocy śniło mi się, że A. zaginął w górach.

Nie lubię grudnia.

sobota, 25 listopada 2017

Niuniuś


Podobny obraz

Byłam sobie w Carrefourze ulubionym.
Stała przede mną w kolejce do kasy urocza rodzinka z dwójką dzieci.
Jedno z nich było słodkim, maciupeńkim bobasem w foteliku - kołysce.
Ach! Jakim słodkim! Bobasem. 
Doskonałą miniaturką człowieka. 

Paluszki, paznokietki, nosek.
Oczka, czyste jak szafiry.
Słodkie kapciuszki.
Czapeczka maleńka.
Calineczka!

Pierwsza myśl - chcę taką!  
Wnuczusię! Słodzinkę!
Albo wnuczusia drugiego. Słodziaka.

I tak sobie szłam, marząc, do wyjścia. 
A przy wyjściu minęła mnie kobita z chłopem.
Chłop, jak się patrzy. Na schwał. Wysoki, jak brzoza.
W wieku chrystusowym. Mniej więcej.
Kobieta w wieku senioralnym. Ufryzowana. Dama.

- Ja już nie mogę na takie zakupy chodzić! - poskarżyła się Dama  do pleców młodziana - Źle się czuję, Niuniuś!

Niuniuś nie zareagował. Mnie zatkało. Kakało!

Myśli galopada!
Wszak ten Niuniuś słodkim brzdącem był. Kiedyś.
Maleństwem, wymarzonym przez podległą instynktowi macierzyńskiemu rodzicielkę.
Nieświadomą, albo otumanioną niepamięcią o konsekwencjach poczęcia. 

O tych osławionych kupach. pieluchach, gilach i kolkach.
O głośnych ze słodziakiem nocach i cichych dniach z mężem.
O wyplutym szpinaku, wyciu w sklepach z zabawkami, nudnych wywiadówkach, powtórkach z algebry.
O tych wszystkich "daj", "chcę" , "nie mogę" "później".
O osłabiających wiarę w zdolności rodzicielskie "nie", "nie" i:  "nie, bo nie".
O drżeniach serca przy wszystkich  Maleństwa wyjazdach, wylotach, wyprawach, wyzwaniach i zakochaniach. 
O zszarpanych nerwach. 
O wyrzutach sumienia z powodu własnej wściekłości. Na dziecko.
O chęci ucieczki, gdzie pieprz rośnie.
O łzach. I zranionym sercu.
Własnym i jego - Dziecka.
Ile nocy, ile dni, ile lat...!!!

Już przy wylocie z parkingu carfurowego miałam konkluzję: natura po prostu nabija nas w butelkę, czyniąc z młodego ssaka istotę tak przecudną i doskonałą. Na początku.
Na zachętę.
Na zanętę.
Żeby nie można się było oprzeć! 
Cudnemu Maleństwu!
Uch!! 

Obejrzałam się i zobaczyłam, że Niuniuś otworzył swojej mamusi  drzwi samochodu i pomógł jej wsiąść.
No, chociaż...!!!
 

sobota, 18 listopada 2017

Moje noce z Miśką

Miśka sypia w ciągu dnia.
Ja nie.
Wieczór granatowy przechodzi w aksamitny węgiel nocy.
Kładę się. 
- Miśka! Chodź! - wołam ją, żeby przytuliła się do mnie  i pomruczała.
Nic. Nie słychać, nie widać. 
- Miiiiśka!

Budzik miarowo odmierza sekundy. Tak, tak, tak...
Może ją gdzieś zamknęłam.
Wstaję. Zapalam światło. 
Pokój, szafa, łazienka. Nie ma jej w wannie ani w pralce.
Kibelek.
Kuchnia.
Jeszcze raz szafa, z drugiej strony.
Pod kanapą.
Nie ma. Pal licho. Wracam, żeby się położyć.
Siedzi na kocu i gapi się na mnie. "Przecież jestem!"
Gaszę światło. 
Kładę się. 
Zasypiam. 
Śni mi się, że zostałam zaproszona na obiad do mojej bardzo dawnej koleżanki z pracy. Jemy pierogi. Z serem. Zanim podadzą deser, coś wyrywa mnie ze snu. 

Godzina : 1.58

Miśka siedzi mi na piersiach i wpatruje się we mnie w ciemnościach, nieruchoma, jak sfinks.
- O co chodzi? - pytam ją.
Atakuje moją nogę, przegalopowuje po oparciu kanapy, tarmosi koc, podgryza moje ramię. 
Piszczy.
Wstaję, zapalam światło. 
Idę do kuchni. 
Miśka plącze mi się podekscytowana pod nogami. 
Nakładam jej trochę mięska z saszetki na miseczkę. 
Podbiega. Wącha. 
Odwraca się i wychodzi z kuchni ze sterczącym do góry ogonem.
- Jesteś wredota! Chuliganka! - wołam za jej znikającym tyłkiem. 

Gaszę światło.
Kładę się.
Miśka mości mi się na brzuchu. Czuję, jak mruczy. 
Przygnieciona tym wibrującym, ciepłym ciężarem, zasypiam.
Coś mi się śni. 
Nie wiem, co. 
Może dalszy ciąg obiadu. 

Hop, hop!
Otwieram oczy.
Przy twarzy czuję miękkie futro.
Obwąchuje mnie.

- Cześć! - mówię do niej - Która godzina?

Godzina: 6.23

Miśka piszczy. Chwyta mnie zębami za rękę.
"Mia, mia, mia"
Wstaję. Zapalam światło.
Idę do kuchni, z kotem lawirującym mi między nogami.
Miseczka pełna.
- O co ci chodzi? - pytam ją.- Masz jedzenie. Nic więcej ci nie dam!
"Mia, mia, mia!!!"
Nakładam do następnej miseczki jogurtu. Albo śmietanki. 
Wącha. Nie je. Patrzy na mnie.
Może jednak szarpnie się człowieczka na coś lepszego?
Nie. 
Bez pośpiechu skubnie to z jednej miseczki, to z drugiej.

Kładę się.
Nie zasypiam.

Miśka zjawia się po cichutku.
Przeciąga się rozkosznie. Ziewa. 
Myje sobie jedno ucho.
Wskakuje do mnie na kanapę i zwija się w kłębek. 
Przymyka oczka. Mruczy.
Teraz może pospać.

 
 




piątek, 17 listopada 2017

Odpowiedzialność

Cierpiałam, bo byłam samotna.
Szukałeś, bo chciałeś mnie znaleźć.
Nie poruszał mnie dźwięk fletu.
Były Ci obojętne zielone sukienki...


"Wtedy pojawił się lis.
- Dzień dobry - powiedział lis.
- Dzień dobry - odpowiedział grzecznie Mały Książę i obejrzał się, ale nic nie dostrzegł.
- Jestem tutaj - posłyszał głos - pod jabłonią!
- Ktoś ty? - spytał Mały Książę. - Jesteś bardzo ładny...
- Jestem lisem - odpowiedział lis.
- Chodź pobawić się ze mną - zaproponował Mały Książę. - Jestem taki smutny...
- Nie mogę bawić się z tobą - odparł lis. - Nie jestem oswojony.
- Ach, przepraszam - powiedział Mały Książę. Lecz po namyśle dorzucił: - Co znaczy "oswojony"?(...)

- Jest to pojęcie zupełnie zapomniane - powiedział lis. - "Oswoić" znaczy "stworzyć więzy".
- Stworzyć więzy?
- Oczywiście - powiedział lis. - Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. 
I ty mnie nie potrzebujesz. 
Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. 
Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. 
I ja będę dla ciebie jedyny na świecie (...) 

- Może byśmy się pobrali? - zapytałeś.


Jeślibyś mnie oswoił, moje życie nabrałoby blasku. 
Z daleka będę rozpoznawał twoje kroki - tak różne od innych. 
Na dźwięk cudzych kroków chowam się pod ziemię. 
Twoje kroki wywabią mnie z jamy jak dźwięki muzyki. 
Spójrz! Widzisz tam łany zboża? 
Nie jem chleba. Dla mnie zboże jest nieużyteczne. Łany zboża nic mi nie mówią. To smutne! 
Lecz ty masz złociste włosy. Jeśli mnie oswoisz, to będzie cudownie. 
Zboże, które jest złociste, będzie mi przypominało ciebie. I będę kochać szum wiatru w zbożu...

Pokochałam góry.
Teraz płaczę nad wartkimi strumieniami i wśród zapachu ziół.
 

Lis zamilkł i długo przypatrywał się Małemu Księciu.
- Proszę cię... oswój mnie - powiedział.(...)
- A jak się to robi? - spytał Mały Książę.
- Trzeba być bardzo cierpliwym. 
Na początku siądziesz w pewnej odległości ode mnie, ot tak, na trawie. Będę spoglądać na ciebie kątem oka, a ty nic nie powiesz. 
Mowa jest źródłem nieporozumień. 
Lecz każdego dnia będziesz mógł siadać trochę bliżej... 

Następnego dnia Mały Książę przyszedł na oznaczone miejsce. 
- Lepiej jest przychodzić o tej samej godzinie. Gdy będziesz miał przyjść na przykład o czwartej po południu, już od trzeciej zacznę odczuwać radość. 
Im bardziej czas będzie posuwać się naprzód, tym będę szczęśliwszy. O czwartej będę podniecony i zaniepokojony: poznam cenę szczęścia!

Byliśmy szczęśliwi.
Tak. 
Mówiłeś:
- Wszystko będzie dobrze.
Tak.
Było coraz lepiej.
Bo oswoiłeś mnie, a ja oswoiłam Ciebie.
Różne rzeczy stały się jedyne na świecie.
Jedyne dla nas.
Najważniejsze.
 

I  Mały Książę oswoił lisa. 
A gdy godzina rozstania była bliska, lis powiedział:
- Ach, będę płakać!
- To twoja wina - odpowiedział Mały Książę - nie życzyłem ci nic złego. Sam chciałeś, abym cię oswoił...
- Oczywiście - odparł lis.
- Ale będziesz płakać?
- Oczywiście.
- A więc nic nie zyskałeś na oswojeniu?
- Zyskałem coś ze względu na kolor zboża - powiedział lis (...)

Czy wypłakałam juz wszystkie łzy?
Nie.
Nie zapomniałam. 
Nie uwolniłam się.
Oswajanie tworzy więzy na zawsze.



- Ludzie zapomnieli o tej prawdzie - rzekł lis. - Lecz tobie nie wolno zapomnieć. Stajesz się odpowiedzialny na zawsze za to, co oswoiłeś. 
Jesteś odpowiedzialny za twoją różę.
- Jestem odpowiedzialny za moją różę... - powtórzył Mały Książę, aby zapamiętać."

Jesteś odpowiedzialny za mnie.
Tylko dlaczego ciągle śni mi się ostatnio, że mnie opuszczasz?
I dlaczego Ci na to pozwalam?


 

piątek, 13 października 2017

Zajoby moje



Zajob:( wg SJP)
" mania na jakimś punkcie, obłęd, dziwactwo, wariactwo, świr"



Zajob ponadczasowy:





 Zajob pokrewny z powyższym:




Zajob smaczny:




Zajob niedawny:



Zajob nieustający:




Zajob oczywisty:




Zajob  nowy:



Zajob zdrowy (podobno): 



Zajob towarzyski (bardzo zdrowy):
 


Zajob wesoły:




Zajob stary, starszy, najstarszy:



Zajob kulturalny: 


Kurczę, nie wiadomo, w co ręce włożyć na tej emeryturze!!!!
 

poniedziałek, 11 września 2017

Mimozami jesień się zaczyna

Mimozami jesień się zaczyna,
Złotawa, krucha i miła,
To ty, to ty jesteś ta dziewczyna,
Która do mnie na ulicę wychodziła. 







To oczywiście nie jest mimoza, tylko nawłoć pospolita.
Dla niektórych, jak widać, także i dla Tuwima, mimoza polska.
Nawłoć tę, rozkosznie żółtą, sfotografowałam w sobotę na ulicy Nowe Górki, dokąd zaprowadziły mnie wszędobylskie kije.
Nowe Górki, to dalej ładny kawałek wsi, chociaż ciągle na terenie miasta. Ledwie pół godziny drogi od domu.
Mimozy i brzozy.

\

Dobrze się oddycha tą wiejską przestrzenią.
Ludzi niewielu, prawie wcale. 
Ktoś wieszał pranie w ogródku.
Starszy pan malował ogrodzenie.
Motocyklista bez kasku i w rozpiętej koszuli kursował wte i wewte po pylistej drodze.
Czarny kot z białą krawatką przebiegł mi drogę. 
- Cześć!- uśmiechnęłam się do niego, bo lubię koty.
Postawił ogon, jak świecę i odmaszerował.

Pola zaorane po żniwach.
Nad polami snujący się zapach ziemi, obornika, palonych liści i gdzieniegdzie, weekendowego  grilla.
Owoce dzikiej róży już  mocno czerwone i nabrzmiałe.
Niebo niebieskie.
Chwasty wzdłuż drogi poschnięte.
Liście z brzóz sypią się malowniczym, złotawym deszczem.
Idę, idę, idę. 
Psy szczekają.
Na ulicy Józefów straszy mnie dom dziwny, dom pusty.

Przyspieszam. Kto go tam wie.
Po siedmiu kilometrach jestem zgrzana i nogi mnie trochę bolą.
Ale nogi, to świetny środek lokomocji. 
A zapach potu i jego słony smak na skórze, działają na mnie, jak zastrzyk z endorfin.

Mimozami zwiędłość przypomina
Nieśmiertelnik żółty - październik,
To ty, to ty, moja jedyna,
Przychodziłaś wieczorem do cukierni...

poniedziałek, 14 sierpnia 2017

Pitek

Kolejny Kot nas opuścił.
Pitek Pituta herbu Agrest.
Kot z charakterem.
Pierwszy zwierzęcy towarzysz  Wnuka.
Lubił akrobacje na balkonie i  wygrzewanie się na słońcu.
Jak to kot.
Zdążyłam się z nim pożegnać.


W jakiejś dziecięcej części mojej duszy mieszka wiara w to, że ich zwierzęce puszystości hasają razem po ciepłej łące.


Pomyślnych łowów Kiciusie.

piątek, 11 sierpnia 2017

37

Dziś nie chodzę i nie zwiedzam.
A 37, to nie ilość kilometrów, które przeszłam.
Ani wiosen, które przeżyłam (chciałabym!!!)
Dziś siedzę w domu i piję.
Też wodę, bo gorąco.
Ale!...
Piję koniak. Choć właściwie brandy. 
Co z tego, że dopiero południe minęło. 
Piję, bo tak od trzydziestu siedmiu lat.
Bo 37 lat minęło od koniaczku pierwszego.
I pilibyśmy go razem dzisiaj, gdyby...
Moje zdrowie, Kochanie!



czwartek, 10 sierpnia 2017

Sobie chodzę i zwiedzam

Taką ładną piosenkę śpiewał kiedyś Mieczysław Fogg;

Mieszkam tu nad Wisłą tyle lat
Wiem, że nie jest najpiękniejszą z rzek,
Patrząc na nią, myślę sobie tak,
Co też człowiek o tej Wiśle wie?

Kto by zliczył te spojrzenia, pocałunki, łzy, westchnienia,
Kto by odgadł świadkiem ilu była zdrad,
Ile rymów od stuleci wyłowili z niej poeci,
Ja sam nie wiem, choć tu mieszkam tyle lat.



Mieszkam na tych Chojnach tyle lat...
Ponad połowę życia. 
Na wielu  ulicach nigdy nie byłam, a o niektórych w ogóle nie słyszałam. 
Co innego kochana B.
Mówię jej o różnych moich "odkryciach", a ona mi na to:
- A tak, wiem. Tam podopiecznego miałam.
Albo:
- Znam, znam, do  pewnej rodziny tam chodziłam.
I jeszcze:
- O, to jest niezła ulica! Co dom, to nadzór!
Wymyśliła, że będzie mi podrzucała nowe trasy do zwiedzania.

No, to chodzę. Patrzę. Podziwiam. 
Czasem przystaję i się zadziwiam. 
 Czasem fotkę pstryknę.
Oto ulica Wesoła.
Nazwa tak sobie adekwatna.  
Napis od razu daje do zrozumienia, kto rządzi. 












Na Bankowej ani jednego banku. Ze spraw finansowych tylko taką zauważyłam:



Na Czytelniczej żadnej biblioteki. Za to  dużo chwastów.
Oraz znak czasu - pies imieniem Lemon. 
Kiedyś byłby Morus albo Burek.


Torowa wcale nie prowadzi do torów. 
Przycupnęła tuż za murem wielkiego osiedla i tak na niej spokojnie, jakby czas się zatrzymał.
Pachną floksy w ogródkach, koty wylegują się na parapetach.  
Mały chłopiec pędzi na małym rowerku.
- Bolek, zaczekaj!- woła za nim dziadek.
Bolek??? To naprawdę inny kawałek świata.

Nazwami ulic kieruje nie wiadomo co (kto).
Że Rzgowska - wiadomo, prowadzi do Rzgowa.
Na Strażackiej jest straż pożarna, a Zamknięta nie ma wylotu.
Nie dziwi ulica Ukryta, bo prawie nie zwraca uwagi.



Nie dziwi mnie też Antenowa obok Dachowej i Jutrzenki w towarzystwie Przedświtu.
Ale dlaczego Warneńczyka w otoczeniu Kominowej i Kwartalnej? 
A Łokietka Władysława między Codzienną i Powszechną?
Sporo ulic nosi po prostu imiona "ludzkie", męskie i żeńskie:
Zygmunta, Natalii, Bronisławy, Grażyny, Ireny, Michała, Witolda, Henryka. 
Ciekawe, czy zacni ci ludzie zasłużyli się jakoś dla Chojen.
Dla wsi Chojny, konkretnie.


Pierwsze wzmianki pisane o wsi Chojny pochodzą z 1396 roku. W XIX wieku majątki szlacheckie zostały sprzedane i rozparcelowane na działki budowlane pod powstające robotnicze przedmieście „Nowe Chojny”. Z 1469 roku pochodzą pierwsze informacje o „Chojnach Dużych” i „Chojnach Małych”, kiedy to obie wsie miały wejść do parafii rzgowskiej.
Prawdopodobnie nazwa tego rejonu pochodzi od licznego drzewostanu sosen. 

W latach 1870–1890 nastąpił okres najintensywniejszej w dziejach Łodzi rozbudowy przemysłu. Terytorium miasta nie było przygotowane ani do racjonalnego wchłonięcia ogromnej rzeszy nowych mieszkańców, ani do właściwego zlokalizowania dużej liczby nowych fabryk (w 1908 roku 340-tysięczne miasto zajmowało ten sam obszar, na którym w 1840 roku zamieszkiwało zaledwie 13 tys. osób). 
Głód terenów budowlanych spowodował przełamanie granic administracyjnych miasta. Powstały pierwsze przedmieścia łódzkie: Bałuty i Chojny – dzielnice nędzy, chaotycznie i prymitywnie zabudowane, pozbawione jakichkolwiek urządzeń komunalnych. Rodziła się nowa struktura klasowa wywołująca nowe konflikty
 
No, to już wiadomo, dlaczego "Bałuty i Chojny, to naród spokojny"!!



Sporo uliczek dostało za patronów pisarzy, poetów, malarzy i zasłużonych działaczy. 
Nazwy te funkcjonują od dawna, bo niektóre zaznaczono już na planie miasta z 1930 roku.
Teraz ich nazwy nie bardzo dorastają, swoją raczej mierną urodą, do szacownych nazwisk.

Na koniec zapytowywuję: "a pamiętacie"
Pozwoliłam sobie skopiować to zdjęcie ze strony



wtorek, 8 sierpnia 2017

Sobie chodzę

Z kijami.
Dużo ludzi sobie chodzi. 
Większość po prostu spaceruje.
Jeżdżą na rowerach.
Na łyżworolkach i na deskach. Wypaśnych różnych, elektrycznych.
Dzieci pomykają na rowerkach biegowych i hulajnogach.
Grają w siatkówkę i w nogę.
Rzucają frisbee.  
Siwa pani drepcze na stepperze w parku. 
Ktoś tam gra w badmintona, chociaż wiatr.
W niedzielę, duża grupa w Parku Źródliska ćwiczyła tai-chi. 
Dużo osób biega. Albo truchta.
Ja chodzę. Lubię szybko, żeby się spocić.
Nikt się nie dziwi, nie ogląda, nie komentuje. 
I dobrze.
Czasem tylko ktoś zagada do mnie z pytaniem, czy te kije to pomagają? I na co?
A ja wiem?
Na czwarte piętro wchodzę bez zatrzymywania się  i bez zadyszki.
Ale kręgosłup znowu mnie boli.
Boli, gdy siedzę i gdy leżę. I jak stoję.
Kiedy chodzę, to nie boli. 
I głupie myśli zostają z tyłu.
No, to chodzę.
Moja przemądrzała aplikacja Endomondo doniosła, że w lipcu przeszłam 70,36 km, spaliłam 4278kcal i zajęło mi to wszystko 13 godzin. 
WOW!

środa, 19 lipca 2017

Misia bez Meli

Mela nie była chora na wściekliznę.
Dzisiaj dowiedziałam się o ostateczne wyniki badań.
Nie wiadomo, dlaczego umarła. W ogólnym rozrachunku, powody śmierci małej kotki nikogo nie obchodzą.
Mnie tak, ale nigdy się już nie dowiem.
Misia została sama.
Zadomowiła się, osadziła.
Nabrała ciałka.
Więcej śpi na zewnątrz. Do kanapy chowa się, gdy słyszy coś niepokojącego. Cudzy głos, dzwonek do drzwi.
Czasami ucieka w panice, gdy chcę ją wziąć na ręce.
Przesiaduje na dawnych miejscach Melki - na fotelu, na oknie, na biurku. Na obu łóżeczkach.
Czasami zagląda mi w oczy z niemym pytaniem. 
Co chciałaby wiedzieć?
- Wszystko będzie dobrze - mówię jej.
Podstawia mi brzuch do głaskania. Na chwilę.
Doceniam to.
Myślę, że obie jakoś tęsknimy.
Miśka wskakuje mi na kolana i mruczy.


niedziela, 18 czerwca 2017

Tak, jak rok temu



Melka umarła dzisiaj.
Odeszła nagle.
Tak, jak rok temu Kicia.
Może nie powinnam już mieć kotów:(:(
 

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Duch Melania

Miśka pojawia się wesoło, otwarcie. 
Jeżeli nawet cicho nadchodzi, to już z daleka mruczy, albo pomiaukuje.
Skacze odważnie z oparcia kanapy i łup o ziemię.
Galopuje po mieszkaniu, tupiąc głośno. 
Robi nagłe zwroty, podskakuje za ćmą wysoko na ścianę, szybę, kłapie zębami.
Turla długopis po podłodze.
Szura stolikiem, wygrzebując spod niego ulubioną, zieloną, myszkę.
Przesuwa miskę z mięskiem.
Z szurgotem korzysta ze swojej drapaczki.
Miśka nie kryje się ze swoją "miśkowatością" 

Mela pojawia się, jak królik z kapelusza.
Wychodzi bezszelestnie z sofy, przemyka pod ścianami, jak cichociemny.
Była na oknie. Już jest na laptopie. Na krześle. W donicy z kwiatkami. 
Nie hałasuje. Nie miauczy. Nie stuka pazurkami. UFO!
Wychodzę z kuchni i myślę sobie : "ciekawe, gdzie jest Melka?".
Wracam do kuchni - a kuku! siedzi na parapecie, nieruchoma i zagadkowa, jak sfinks.
- Cześć! - mówię do niej. Nie odpowiada. 
Bursztynowe oczy wyglądają, jak obwiedzione eyelinerem. Nie mruga.
Za chwilę już jej nie ma. Pręgowany ogon znika pod zieloną narzutą. 
- Wyjdź Melka!- mówię po jakimś czasie do kanapy.- Kolacja!
Melka nie wychodzi. Zaglądam. Pusto. 
Zawracam do kuchni. Oo!
Przycupnięta na środku przedpokoju, śledzi uważnie moje ruchy.
Gdy tylko robię krok, smyrga pod stół.
Da się skusić śmietanką, albo świeżą wołowinką.
Znika w momencie, gdy na dwie sekundy odwracam się, żeby wytrzeć ręce.
Miśka obżera się w najlepsze.
- Gdzie Melka ?- pytam ją.
Macha tylko lekceważąco ogonem. 
Zadowolona, że więcej dla niej zostało.

Melka, czujna w jakimś kącie, czeka, żeby znowu zmaterializować się, niczym Jedi.
Niech moc będzie z nami!

środa, 7 czerwca 2017

Trudna miłość

Melka po operacji.
Czas oczekiwania na telefon z lecznicy, że mogę ją zabrać do domu, dłużył się niemiłosiernie. 
"To tylko kot"- mówiłam sobie -"To tylko kot!"
Kot niełatwy, nieprzymilny. 
Kot ze swoją historią, o której nic nie wiem.
Kot nieufający ludziom. Nastroszony. Walczący. 
Kot niedomowy.
To tylko kot.
Bla, bla,bla.
To Melka!
Wróciła trochę kołowata, słaniająca się na nogach.
Dzielnie pokuśtykała do kuwety.
Liznęła śmietany. 
Poszła spać.
Wcześniej, po przepisowych dwóch godzinach, samodzielnie pozbyła się opatrunku, który ja miałam jej zdjąć. 
Wybawiła mnie z kłopotu.
Wczoraj i dzisiaj kolejny egzamin - musiałam zawieźć ją na zastrzyk.
Melka postanowiła pobawić się ze mną w ganianego. 
Wczoraj krócej, bo kondycja gorsza.
Dzisiaj berek dookoła sofy, pod fotelem, dwa razy po parapecie, biurku, hop! za sofę, pod sofę, na chwilę pod narzutę, zerk do kontenera, ale to jeszcze nie ta chwila!
Jeszcze raz dokoła!
A potem drep, drep, do środeczka i już. 
Możemy jechać.
Uf!
Dzisiaj w gabinecie nawet nie miauknęła. Posikała się tylko, jak zwykle.
Pan doktor pocmokał z zadowoleniem.
- Coś czuję, że to może być niezły kot.
A jak! 
To może być nawet niezła Melka. 
Zobaczymy.


 

piątek, 2 czerwca 2017

Jeśli Melka mnie nie zabije...

...to mnie wzmocni.
Czy jakoś tak.
Dzisiaj stres mega. Same musiałyśmy do lecznicy pojechać. 
Zięć wpadł tylko na chwilę, żeby zakuć ją w kontenerek.
Obie w strachu, podjechałyśmy autobusem numer 95, zesłanym nam niedawno łaskawie przez los i MPK prawie pod sam blok.
Kolejeczka nieduża, tylko dwie osoby przed nami, tzn. dwa osobniki z gatunku Canis lupus.
Do otwarcia kwadrans.
Przez który dołączyły szczeniaki owczarka alzackiego, sztuk cztery, mama tychże, kot podobny do nas (mniej wkurzony na właścicielkę jednakże), pies czarny (na zabieg), dwa sznaucerki i kundel bury.
W gabinecie czekała na nas delikatna pani Magda. 
Założyłam przezornie rękawicę i sięgnęłam do wnętrza kontenerka, żeby Melce głowę przytrzymać. Wgryzła  się z wściekłością w pancerny brezent  i zrobiła zwrot przez rufę, zabierając swój tyłek precz. Pani Magda stała z uniesioną do góry strzykawką i strachem w oczach.
Na szczęście moje, jej i Melki, poratował nas doktor Wojtek i przytrzymał kotę siłą (oraz godnością osobistą oczywiście).
-E, dzisiaj to lajtowo było!- ucieszył się.
Melka ma zabieg w poniedziałek. 
Na pewno straci kciuk i pewnie kawałek łapki wokół. 
- Gojenie potrwa co najmniej dwa tygodnie. To miejsce mało ukrwione. Potem zdjęcie szwów i zobaczymy...
No, i cały czas antybiotyk osłonowo. 
Wracałam z Melką do domu i myślałam o tym, po co mi to było?
Jaki diabeł, albo anioł podsunął mi tę pochopną myśl, żeby Melkę zabrać ze strychu.
Ta decyzja była podjęta wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew dobrym radom Syna.
Po co mi to było? Po co?
Po coś?
- Dobra - powiedziałam do Melki. - Podejmujemy tę walkę. Pani Basia jest uparta. Po Tatusiu. 
No, i jest taka malutka nadzieja, że jeżeli Melkę oswoję, będę dla niej jedyna na świecie...

 

poniedziałek, 29 maja 2017

Z Sieradza

Szkoda, że w zalewie dni różnych, nie ma Dnia Zięcia.
Postuluję, żeby był.
Kochana B, gdy opowiadam o Zięciu mym, wydaje okrzyk niedowierzania.
- To człowiek jeden na milion!!
Znaczy się, w kraju naszym mamy takich około czterdziestu. 
Czyżby czterdziestu czterech?...
 
Zięć, to siła spokoju. 
Teściową podeprze. I podwiezie.
Pocieszy.
Kota pogłaszcze. Spacyfikuje bez przemocy.
Teściową (również bez przemocy), przekona do swoich pomysłów.
Pomoże zawsze.
Pochwali.
Przytuli.
Nie marudzi nad jedzeniem.
Prezenty przyjmuje z wdzięcznością.
Kocha Dziecko i Wnuka Teściowej.
Opiekuje się. Troszczy.
Miło się uśmiecha.  
Miło stanowczy. 
Uparty. Konsekwentny.
Zdolny. 
Pracowity.
Na szczęście ma też wady.
Człowiek bez wad, jest nie do zniesienia.

Kiedyś, ktoś z moich znajomych zapytał z niedowierzaniem:
- Gdzie się znajduje takich facetów???
Córka odpowiedziała krótko:
- W Sieradzu.
 
Prawda, prawda, prawda.
 
"W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle" 
 
W kraju nad Wisłą i Wartą najlepsi Zięciowie pochodzą z Sieradza!