czwartek, 20 grudnia 2018

Jak co roku.

  Wikipedia:
"Z przekazów Klemensa Aleksandryjskiego wiadomo, że różne daty były podawane za dzień narodzin Chrystusa: 19 kwietnia, 20 maja, a Klemens wskazywał na dzień 17 listopada.
W II wieku n.e. w Egipcie pojawiło się Święto Bożego Narodzenia obchodzone w dniu 6 stycznia, dokładnie jedenastego dnia Tybi – dniu urodzin boga Słońca Ajona – patrona misteriów mitraistycznych
Rocznica urodzin Chrystusa została przeniesiona przez Kościół w roku 353 na dzień 25 grudnia, czyli na dzień narodzin Mitry niepokonanego boskiego Słońca"


Choineczka jedna, 
miała chłopca z drewna...


Choinkę znowu przystroiłam. 
Chociaż już w styczniu,  szamocząc się z poprzednią, przyrzekałam sobie, że następnym razem kupię jakąś miniaturkę w doniczuszce!

Uszy dziś ulepiłam. 
Ostatni raz robiłam to pewnie ze dwadzieścia lat temu. 
Kto inny był od uszu.

Miałam się ograniczyć z piernikami.
Pięć razy zagniatałam ciasto na pierniki.

Jutro będę gotować kapustę.
Pojutrze zrobię sałatkę.

Owoce suszone, na kompot, obłędnie pachną w kuchni.

Święta pędzą ku nam, jak co roku. 
Obchodzą je prawie wszyscy - wierzący i niewierzący, działacze i bezpartyjni, biedni i bogaci, na śniegu i pod palmami.

W Australii na plaży.
W Laponii pewnie w reniferowym zaprzęgu.

Co roku Chrystus się rodzi w stajence, a ludzie  liczą na Cuda Cichej Nocy.

Mnie się kiedyś zdarzyły.
Więc poproszę o bis.
Dobrego nigdy dosyć.
 
No, to Wesołych!!!
Bon Nadal i Merry Christmas! 

A po japońsku ponoć:

メリークリスマス (Meri Kurisumasu)
 
 Dobrej nocy grudniowej!

wtorek, 13 listopada 2018

W listopadzie goło w sadzie


Goło w sadzie i w duszy. 
Nagle.
Ni stąd, ni zowąd.
Ni z gruszki, ni z pietruszki.

Wczoraj jeszcze było okej. 
Jeszcze dziś rano.  
Planowałam, że  pójdę gdzieś, coś podepczę, pomaszeruję.
Pojadę i posłucham.

Coś ogarnę.
Posprzątam może.

Coś przemyślę, zaplanuję, ustalę.
Umówię.

No, i nagle, jak piorun w szczypiorek...
Dopadła mnie znowu.

Niby wiem, że to cholerne hormony harcują.
Ta wiedza mi pomaga, jak umarłemu aspiryna.

Zwijam się w kłębek na mojej brudnej kanapie (wymaga prania od dawna, i mi to wisi!)
Także brudna łazienka. 
I kuchnia. 
I kibel. 
W cholerę z nimi!

Miśka przychodzi do mnie i wtula się w mój brzuch.
I tak leżymy.
Miśka ze mną, a ja z moją ku....ką depresją.

Użeram się z nią od dwudziestu lat prawie, a i tak potrafi mnie zaskoczyć, wyszczerzyć zęby i złapać  za gardło.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Wszyscy jesteśmy zwycięzcami

Pokłoniłem się
I wzywa mnie już kurtyna.
Przynieśliście mi sławę i fortunę
I wszystko co się z tym wiąże.
Dziękuję wam wszystkim,
Lecz nie było to, niczym łoże usłane różami,
Ani przyjemna przeprawa.
Traktuję to, jako wyzwanie przed całą ludzkością
I nie mam zamiaru przegrać.
I muszę iść dalej i dalej i dalej i dalej...

Jesteśmy zwycięzcami - mój przyjacielu,
I będziemy dalej walczyć, do samego końca.
Jesteśmy zwycięzcami!
Jesteśmy zwycięzcami!
Nie ma czasu dla przegranych,
Gdyż jesteśmy mistrzami świata!

Nie wiedziałam prawie nic o zespole Queen i o Freddiem Mercurym.
Po filmie Bohemian Rapsody  wiem trochę więcej.

Tekst piosenki We are the champions powstał w roku 1977, a więc sporo przed tym, gdy okazało się, że Mercury jest śmiertelnie chory. W kontekście jego choroby słucha się tego w sposób szczególny.
Jednak wymowa We are the champions jest tak uniwersalna, że porusza w każdym momencie.

Oglądałam odtworzony w filmie koncert Live Aid, który odbył się  na Wembley 13 lipca 1985 i ciarki mi chodziły po plecach.

Bo są tacy na świecie ludzie, a właściwie Ludzie, których los obdarzył charyzmą, siłą, talentem, iskrą bożą, geniuszem, czy też po prostu wiarą w zwycięstwo.
I którzy jednym gestem, jednym okrzykiem, a nawet szeptem, pociągają za sobą tłumy!

I patrzyłam wczoraj na mojego Wnuka, który raz po raz, dziesiątki, a może nawet setki razy powtarzał ten sam manewr z kopaniem piłki "z woleja". 
Nie nudził się, nie zniechęcał, nie złościł - po prostu dążył do celu.
Wtedy przypomniał mi się ten tekst:

"Jesteśmy zwycięzcami
Nie ma czasu dla przegranych
Gdyż jesteśmy mistrzami świata"

Tak. 
Jesteśmy.
Zwycięzcami.



Spłacałem swoje długi
Raz za razem.
Odsiedziałem swój wyrok,
Choć nie popełniłem żadnego przestępstwa.
I głupie błędy,
Popełniłem ich kilka.
Dostałem swoją porcję piasku
Kopniętą w moją twarz,
Ale przetrwałem to
I muszę iść dalej i dalej i dalej i dalej...

Jesteśmy zwycięzcami - mój przyjacielu
I będziemy dalej walczyć, do samego końca.
Jesteśmy zwycięzcami!
Jesteśmy zwycięzcami!
Nie ma czasu dla przegranych,
Gdyż jesteśmy mistrzami świata!

sobota, 20 października 2018

6 lat

Sześć lat.
Wtedy też była sobota.
Córka zapytała:
- To już?
Już.

Ponad dwa tysiące dni.
Nie ma dnia, żebym...
Codziennie!



czwartek, 11 października 2018

Film

Byłam na Filmie.
Od dwóch tygodni głośno o nim w kraju.

Widownia zapełniona do OSTATNIEGO miejsca!
Bez reklam. 
133 minuty projekcji.

Początek wbrew oczekiwaniom.
Byłam nawet zła trochę, rozczarowana. 
Pierwsza myśl: "to tendencyjny stereotyp". 
Poza tym jakiś niejasny, porwany. 
Ale o co chodzi??? Jakieś sceny, słowa, rozmowy.
Niejasne dla mnie, jakby rozmyte przez ulewny deszcz z pierwszych ujęć.

Bo człowiek chciałby rozumieć, mieć pewność, co z czego, dlaczego, po kolei!!!

Od jakiegoś momentu, nie zadawałam już pytań.
Nie wiem, czy chodzi o ostateczne odpowiedzi. 
Może ich nie ma.

 Dla mnie, nie jest to film przeciw księżom.
Ani przeciw wierze.

Aktorka Agata Buzek powiedziała w wywiadzie:
"To bardzo chrześcijański film pokazujący człowieka z jego lękami, traumami i następstwami dokonanych czynów" - dodała.

Czytaj więcej na https://film.interia.pl/wiadomosci/news-agata-buzek-o-filmie-kler-to-bardzo-chrzescijanski-film,nId,2643046#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
"To bardzo chrześcijański film pokazujący człowieka z jego lękami, traumami i następstwami dokonanych czynów" - powiedziała aktorka. (Wideoportal/x-news)

Czytaj więcej na https://www.pomponik.pl/wideo/video,vId,2591530#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
"To bardzo chrześcijański film pokazujący człowieka z jego lękami, traumami i następstwami dokonanych czynów" - powiedziała aktorka. (Wideoportal/x-news)

Czytaj więcej na https://www.pomponik.pl/wideo/video,vId,2591530#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

"to bardzo chrześcijański film, pokazujący człowieka z jego lękami i następstwami dokonanych czynów"

Myślę.
Myślę, że to film o miłości.
O jej braku i o jej stracie.
O tęsknocie za nią.
O namiętnym jej pragnieniu. 
O wynaturzonym rozumieniu.


Jeżeli o miłości, to także o nienawiści.
O zdradzie i niewierności. I kłamstwie.
O fanatyzmie.

O sile tego uczucia, które czasem buduje, a czasem niszczy.
Na pewno jest to też film  o mechanizmach władzy, namiętnościach z nią związanych, potędze, wpływie na człowieka sięgającego w jej kierunku. 
I o jej bezdusznej, bezlitosnej sile.

Po zakończeniu, na tle napisów, jeszcze długą chwilę trwał w sali bezruch i cisza. Potem rozległy się oklaski. 
Niedługie. Jakby wstydliwe.
Pani obok mnie płakała cicho.
Ja nie płakałam. Gardło miałam ściśnięte.

Nie umiem odpowiedzieć na pytanie, jaki jest ten film.
Nie pasują mi do niego określenia   przymiotnikowe "dobry, zły, ciekawy, interesujący".
Nie pasuje pytanie: "czy mi się podobał?"
Nie wiem, czy mogłabym powiedzieć "warto zobaczyć", albo tym bardziej "trzeba zobaczyć"

To na pewno jest FILM kręcony dużymi literami.



"To bardzo chrześcijański film pokazujący człowieka z jego lękami, traumami i następstwami dokonanych czynów" - powiedziała aktorka. (Wideoportal/x-news)

Czytaj więcej na https://www.pomponik.pl/wideo/video,vId,2591530#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
"To bardzo chrześcijański film pokazujący człowieka z jego lękami, traumami i następstwami dokonanych czynów" - powiedziała aktorka. (Wideoportal/x-news)

Czytaj więcej na https://www.pomponik.pl/wideo/video,vId,2591530#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campai

piątek, 5 października 2018

Per saldo




Czego nie zobaczyłam tym razem w Barcelonie?

Żadnego Gaudiego -  ani parku Güell, ani Sagrady, ani Casa Mila ani Casa Batlló. 
Ramble tylko z daleka.
Dzielnicę Gotycką tranzytem, w drodze na plac Sant Jaume.
Park Ciutadella  peryferyjnie.

Z wielką ciekawością i fascynacją obserwowałam ludzi. 
Oczywiście mnóstwo turystów, ale tych jakoś się rozpoznaje.

Zwykli mieszkańcy nie rozglądają się, nie robią zdjęć.
Młodzi ludzie mają uszy pozatykane słuchawkami i wglapiają się w ekrany smartfonów. 
Starsi noszą szmaciane torby z zakupami.
Wyprowadzają na spacer psy.
Rano odprowadzają do szkoły dzieci.
O 16.30 czekają pod bramami szkół na koniec lekcji.
Robią zakupy w Mercadonie.

Chętnie, często, ciągle, odwiedzają kawiarnie i bary.
Chodzą tam na śniadanie, na poranną kawę i gazetę, po chrupiącą  bagietkę, na sok ze świeżych owoców.
Chodzą w czasie sjesty na tapas albo na pinchos, albo na pizzę:)
Na churros - nie tylko w tłusty czwartek.
Wieczorem chodzą napić się  wina i pogadać,  pogadać, pogadać!

Koniec września, zmrok, godzina 20.10 - przy stolikach stojących obficie przed lokalami, pełno ludzi.




Gdybym mogła, najchętniej fotografowałabym ludzi!
Tworzą niezwykła mozaikę, godną gaudowskiego trencadis, czyli techniki tworzenia z kawałków potłuczonej porcelany, ceramiki i szkła.






Młode dziewczyny, ciemnowłose, z brwiami, jak skrzydła jaskółki.
Siwe starsze panie, ciemnookie, z dużymi nosami, często o obfitych biustach.
Panowie o urodzie Banderasa, albo Picassa.
I dużo kobiet w chustach na głowach, albo w czarnych dredach, z tłuściutkimi  dziećmi.
Pakistańczycy - przy chodnikowych "interesach" i Chińczycy w małych sklepikach ze wszystkim.
Muzycy w metrze.
Lalkowate Japonki (to najczęściej turystki z malutkimi plecaczkami)
Marokańczycy - na nich trzeba uważać, Romowie, Rosjanie (często i wszędzie z wielkimi torbami).

Wieża Babel.


Ciągle jeszcze nie byłam na Tibidabo. 
Ani na stadionie Camp Nou.
Ani pod Kolumną Kolumba.
Ani...
Ani...
Ani...
Może następnym razem...

czwartek, 4 października 2018

LOT-em nie bliżej






No, i już musiałam wracać!

- Zdążycie tym pociągiem o 10.24, ale może lepiej wyjść na wcześniejszy na wszelki wypadek - powiedział Syn, przed udaniem się  do miejsca zarobkowania.

Wyszłyśmy wcześniej. 
Do dworca rzut beretką, tuż za rogiem.
Na tablicy świetlnej widnieje, że pociąg do Aeroport odjedzie za 4 minuty. Dobra nasza.
Istotnie, po 4 minutach nadjeżdża pociąg z napisem Sant Celoni.
- To nie ten - mówi niepewnie Mała M.
Pociąg odjeżdża.
Z tablicy spada informacja o pociągu na lotnisko. 
Po kilku minutach konsternacji okazuje się, że to jednak był "ten", tylko źle oznakowany.

"Wszelki wypadek"!

Pociągiem o 10.24  dojeżdżamy spokojnie do El Prat. Potem jeszcze lotniskowym autobusem na terminal 1. 
Autobus jedzie i jedzie, jakby terminal 1 znajdował się w innej dzielnicy.
Wreszcie koniec.
Pożegnanie.

Odprawa bagażowa szybciutko - tylko bagaż podręczny, który nie waży nawet 7 kilo. Wkładam do plastikowej rynienki telefon, aparat, zegarek i czytnik. W foliowej torebce kilka "płynów"- żel do rąk, krople do nosa, perfumy, krem...
Bramka nie piszczy. 
Jestem już "za granicą".

Terminal 1 jest długi, jak jelito cienkie.
W strefie B, skąd jest lot do Varsovia, bramki mają numery do 69.

 
Zatrzymuję się czujnie w połowie i czekam na komunikat o tej właściwej.
Bingo! 
Odlatujemy z bramki numer 32.
 
Tym razem mam miejsce 19F- przy oknie. Nie lubię.
Pani z rzędu przede mną pyta, czy się z nią zamienię, bo chciałaby siedzieć przy mężu.
Ma środkowe miejsce.  
Przy oknie nie lubię, ale pośrodku, między dwiema obcymi osobami, jeszcze mniej.
Poza tym przypomina mi się zalecenie, żeby o wszystkich zmianach miejsc informować personel pokładowy.  
To ze względu na ewentualną identyfikację...
Myślę w popłochu, że jak zajmę jej miejsce, to zidentyfikują mnie jako żonę tego pana!
Pan jest dość młody i ma brodę, ale wcale mi się nie podoba!
- Nie - mruczę nieuprzejmie - zostanę tu gdzie jestem.
Ot, takie tam przemyślenia pasażerki samolotu...

Pani się chyba obraża na mnie, ale nie odpuszcza.
Po kilku szacher - macher z innymi, zasiada wreszcie obok męża.
Nie wiem, dlaczego jej tak zależało na tym. Przez całą prawie drogę Pan przysypia, a ona czyta Biegunów. Tylko w czasie startu widzę kątem oka, że ściska męża za rękę. 
Nie wiem, kto komu dodaje otuchy.

Stewardesy w PLL LOT nie są takie śliczne,  jak te w Wizz Air, które wyglądają, jak porcelanowe laleczki.
Te z LOT-u przywodzą raczej na myśl zmęczone życiem nauczycielki.
Roznoszą małe wafelki Prince Polo, wodę, herbatę i kawę. 
Kanapkę można kupić. Oraz piwo, wino  i wódeczkę.

Samolot i tym razem startuje z opóźnieniem gdyż, jak informuje pilot, "jest duży ruch powietrzny nad Europą"

Pod nami długi czas widzę morze. Potem szczyty Alp, takie śmiesznie nieduże z tej wysokości.
Nad Polską chmury, od góry wyglądają, jak spienione na kawie mleko. Zachodzące powoli słońce ostro wdziera się do wnętrza przez małe okienka.
 
Przez chwilę otacza nas mgła i robi się ciemno. Aż trudno uwierzyć, że słońce jest nad nami cały czas!
 
Rano z domu wyszłam w t-shircie, w Warszawie do pociągu ludzie wsiadają opatuleni w ciepłe  kurtki, czapki i szale!
 
 Witaj jesieni!!!!


środa, 3 października 2018

Wiatr od morza

W środę Syn musiał jechać do roboty.
Po śniadaniu (ja jogurt cytrynowy z musli, Mała M. chleb z masłem orzechowym i bananem!), powędrowałyśmy do centrum handlowego La Maquinista, żeby zaspokoić zakupowe zachcianki.
Centrum duże.
Zachcianki i zakupy małe.

W południe jazda  metrem do stacji Urquinaona i jeszcze jeden przystanek żółtą linią do Barcelonety.
Stamtąd już blisko na plażę.

Po drodze handel uliczny - stragany z pamiątkami, biżuterią, tekstylia, zabawki.
Wzdłuż chodnika, porozkładane wprost na ziemi, "oferty" sprzedawców mniej formalnych, głównie ciemnoskórych. 
Do kupienia breloczki, wisiorki, kolczyki, okulary, portfele. 
Także wielkie, kolorowe chusty, którymi można się owinąć na plaży, albo sobie na nich usiąść.



Przez cały tydzień szukałam dla siebie bransoletki, żeby tradycji stało się zadość.
Wszystkie, wszystkie jednakowe.
Nagle wypatrzyłam taką, która nie pozwoliła mi się opuścić.
I mam!



Mała M. zaplanowała plażowy piknik,  i mieliśmy nad brzegiem zajadać sałatki z bagietką oraz wystawiać twarze do słońca, przy wtórze szumu fal i wrzasku mew.

Z planów został wrzask mew. 
Szum, owszem też, ale tak głośny, że nie słyszeliśmy się nawzajem.
Wiatr wiał wściekle i rzucał słowa razem z tornadami piasku hen, w stronę lądu.

Sałatki zjedliśmy przycupnięci na ławce pod jakimś barem.
Trzeba było uważać, żeby nie wywiało sałaty z miseczek.
Okruchy bagietki sprzątały się same.

Czerwona flaga łopotała wściekle.
Fale rozbijały się malowniczo o niedaleki falochron.
Jedna pogoniła mnie mocno, klepiąc aż po udach spienioną wodą.


Odważni plażowicze biegli im naprzeciw i pozwalali się wynosić z powrotem na brzeg.
Oj, źle, źle !!!
Panowie  policjanci, nie dbając o swoje czarne nogawki mundurów, chodzili wzdłuż plaży i kiwali paluszkiem na niesfornych golasów.
A czy to nie widzą czerwonej flagi??

Cóż, chciałam się przecież  przywitać z jesienią,
No, to przypłynęła na grzbietach śródziemnomorskich bałwanów.
A może to jej grzywiaste  rumaki :):):)


Wróciliśmy więc na ulubione Sant Andreu, gdzie nawet wiatr jest bardziej przyjazny i wypiliśmy całkiem spokojnie kolejną  kawę. 

No, i już. 
Pora się spakować!

wtorek, 2 października 2018

Góra Żyda



Siedziałam sobie na swoim miejscu 20D w samolocie linii WizzAir i czekałam, z pewną taką niepewnością, na start.
Start jest ciekawym przeżyciem, ale też lekko stresującym dla mnie.
Porównałabym go do jazdy windą szybkobieżną, która się co jakiś czas zatrzymuje na chwilę i zaraz znowu rusza.
Wiuuuuuu..ach! Wiuuuuuu ...ach!
I jeszcze raz - wiuuuuu...ach!
Do momentu, gdy zgaśnie światełko nakazujące zapięcie pasów i można się spodziewać już tylko małych szarpnięć i podskoków, oznaczających turbulencje.
Siedziałam zatem i czekałam, lekko zestresowana, gdy młody  facet z brodą odezwał się do mnie.
Chciałoby się napisać "w te słowa", ale nie wiem, jakie to były słowa, bo  odezwał się po angielsku.
Mój stres się powiększył, nawet nie umiałam po polsku powiedzieć, że ja nic nie kumam.
Facet poklepał mnie uspokajająco po ramieniu i usiadł w rzędzie za mną.
I, kurde, nie byłoby nic dziwnego już dalej, gdyby nie zaczął całkiem po polsku nadawać.
I, kurde, nadawał tak aż do samego lądowania!!! 
Złowił dwie ofiary, które leciały pierwszy raz do Barcelony - starsi Państwo,  zrobili sobie wymarzoną wycieczkę. 
Pani zdołała odezwać się ze trzy razy, Pana usłyszałam tylko raz.

Brodaczo - Okularnik najpierw zadzwonił do kogoś i powiedział, że start jest opóźniony.
Potem skomentował, że godzina  planowanego startu nie  zgadza się z liczbą podanych minut opóźnienia.
Potem odnotował, że wystartowaliśmy o 16.37, a nie o zapowiadanej przez stewardessę 16.35, i jeszcze, że nie ma się czego bać, bo prawdopodobieństwo katastrofy jest bardzo małe.

Poza tym:
- leci do Barcelony na mecz
- Barca gra w niedzielę z Gironą
- lata dosyć systematycznie na mecze
- w ogóle w Hiszpanii był już dużo razy
- Sagradę trzeba zwiedzić, najlepiej zamówić bilet przez internet
- z lotniska do centrum autobusem lub pociągiem
- lepiej autobusem
- główna ulica nazywa się Ramble
- ulice w centrum są prostopadłe
- ładna jest też Walencja
- koniecznie Gaudi
- on jest z Łodzi (!)
- jest prawnikiem, ale wolałby być filologiem albo dziennikarzem
- gdyby jeszcze raz miał wybierać...
- pracuje w korporacji
- jego koledzy ze studiów trafili lepiej
- w Barcelonie koniecznie iść na paellę
- Barcelona jest jak kobieta
- można się zakochać
- a miłość, wiadomo, nie wybiera!
- no, i koniecznie na Montjuic!
- to oznacza Górę  Żyda, bo Mont, to góra, a Juic, to Żyd

Facet w okularach zamilkł, gdy samolot zatrzymał się na płycie lotniska  El Prat.
Dzięki Bogu!!

Ale Montjuic zostało ze mną.
Wiadomo, Zafon, tajemnice i te rzeczy...

Montjuïc (pol. Żydowskie Wzgórze) - wzgórze o wysokości 173 m n.p.m położone w Barcelonie w Hiszpanii.
Montjuïc jest szerokim i niewysokim wzgórzem ze stosunkowo płaskim szczytem. 
Wznosi się w południowo-zachodniej części centrum. 
Wschodnia część Montjuïc jest praktycznie pionowym klifem, dzięki czemu z góry jest świetny widok na port znajdujący się u stóp wzgórza. prawa.
Nazwa Wzgórze Żydowskie wywodzi się prawdopodobnie od wielkiego żydowskiego cmentarza, który istniał na tym terenie. Wszystkie źródła wskazują na to, że populacja żydowska odgrywała w Barcelonie bardzo istotną rolę, aż do czasu jej wypędzenia w 1424 roku.

Na Montjuic jedziemy we wtorek, metrem, z przesiadką na autobus na Placu Hiszpańskim.
Przystanek jest tuż obok Arenas de Barcelona, czyli galerii handlowej urządzonej w dawnej arenie do walki byków.



Z tarasu galerii cały Plac Hiszpański wygląda fantastycznie. 




A Montjuic, cóż, jak to wzgórze.
Znowu dużo turystów, dużo handlarzy pamiątek, stare mury, zardzewiała armata...

Trochę wspinaczki po pochyłych ścieżkach. 
Widoki na Morze Śródziemne, na port, na góry.
Barcelona, jak na dłoni.

 
Przez kolory, przez radosne słońce, przez brzęczące owady, spokojny błękit morza, gromady zwiedzających, przez sielankowe obrazki białych żaglowców, nie poczułam grozy tego miejsca, które w końcu kiedyś kojarzyło się  z przemocą i gwałtem.

Schodzimy potem skrótem do dzielnicy  El Poble-sec, czyli Suchej Wsi, o podobno nie całkiem dobrej reputacji, ale znanej z dobrych knajpek.
Rzeczywiście, zjadamy pyszny obiadek, w towarzystwie rodziny, która świętuje drugie urodziny uroczej dziewuszki.
Dziewczynka dostaje w prezencie zabawkowy mikrofon i wyśpiewuje  na całą ulicę swoje "kompozycje" .
Jest głośno i wesoło.

W ogóle jest wesoło!
Jest ciepło.
Jest super. 
 

poniedziałek, 1 października 2018

Niedziela i poniedziałek, czyli La Mercè



La Merce jest jednym z najbardziej znanych hiszpańskich świąt. Tradycyjnie uznaje się, że jest obchodzone z okazji końca lata. Według innych podań jest to dzień poświęcony Matce Boskiej Miłosierdzia, która 24 września 1687 r. uratowała miasto przed katastrofą - plagą szarańczy. Z tego powodu papież Pius IX, około 200 lat później, mianował La Mare de Deu de la Merce patronką Barcelony.




Na początek jedziemy obejrzeć tańce.
Odbywa się konkurs sardanistów.

Zespoły w jednakowych strojach ustawiają się na całym placu i gdy muzyka zaczyna grać,  ruszają w tany.
Hm. Tany, to za dużo powiedziane.
Tancerze tworzą koła, trzymając się za uniesione do góry ręce.
Muzyka jest rytmiczna, ale powolna.
Przebierają nogami i leciutko się unoszą na ugiętych kolanach.
Trochę to przypomina zorbę, a trochę taniec szkocki. 
Nie bardzo wiem, jak można oceniać, kto tańczy lepiej, a kto gorzej, bo wszyscy wyglądają tak samo!

Sardana - narodowy taniec kataloński, symbol solidarności i jedności Katalończyków.
Tancerze powolnie chodząc trzymają się za ręce tworząc koło.

Podobno Barcelończycy tańczą tak  sobie co sobota na placach i ulicach!



Ulicami Barri Gotic przedostajemy się potem na plac Sant Jaume, gdzie jest tyle ludzi, że wydaje się, iż więcej na pewno się nie zmieści.
Tu bowiem odbywa się kolejna tradycyjna impreza - występy castellersów.

Castell – wieża budowana z ludzi. Jest to zwyczaj wywodzący się z Katalonii, którego początki sięgają XVIII w. Istnieją wieże (castells) o różnej formie i wysokości dochodzącej do 10 pięter, które tworzy czasami nawet ponad sto osób w różnym wieku.




Ludzi jest tyle, że na tym zdjęciu wieży prawie nie widać.















Z bliska wygląda to tak:

Budowanie wieży idzie szybko.
Hop, hop! Pracują ręce i nogi. Muzyka gra rytmicznie.
Na koniec wspina się dziecko, staje na szczycie i na króciutką chwilę unosi ręce.
Publiczność szaleje!
Za chwilę inna grupa buduje kolejną wieżę.  
Tu też trwa walka o zwycięstwo!



Wyrywamy się wreszcie z ludzkiej magmy i idziemy coś zjeść.
Wszędzie coś się dzieje, ktoś tańczy, ktoś śpiewa, fruwają ptaki i balony, zewsząd pachnie jedzonkiem i rozlewanym piwem.

Panowie sprzątacze w jadowicie zielonych ubrankach, na bieżąco zamiatają i zbierają śmieci do wielkich gumowych toreb.
Dzieci biegają.
Słońce oślepia.
Fiesta, fiesta!


A przed nami kolejna atrakcja -
38 Mostra de Vins i Caves de Catalunya.





Czyli "pokazy", a konkretnie degustacje win i szampanów katalońskich. 

Syn funduje sobie kapelusz ( bo słońce jest naprawdę bezlitosne) oraz żetony dla całej trójki. Można je wymieniać na kieliszki z wybranym winem.
Stoisk jest prawie 50, z przeróżnych winiarni, ze wszystkich regionów Katalonii.
Ja piję czerwone, Syn białe, a Mała M. różowego  szampana.
Jest pysznie!!!
A w tle migoce i szumi Morze Śródziemne.



******************************************

Poniedziałek zaczynamy od spaceru nad rzekę.
Rzeka nazywa się Besòs i nie jest specjalnie urodziwa, ale w obrębie Sant Andreu otacza ją szeroki pas zieleni i dróg  przystosowanych do spacerów, biegów i jazdy na rowerze.


Nawiasem mówiąc, Syn też tu biegał, a potem pobiegł dziesiąteczkę  w tradycyjnym biegu Mercè Race.
Biegaczy było 12 (!) tysięcy!!! 



Po drodze nad rzekę mijamy kwiaty i koty.
Koty żyją sobie na terenie jakiejś dawnej fabryki. 
Mieszkańcy dzielnicy przynoszą im jedzenie i picie.
Koty są różne, małe i duże, czarne, łaciate, chude i całkiem solidnie odkarmione.
Nawet jeden piękny syjam z błękitnymi oczami. Wybrał wolność!

W Barcelonie w ogóle jest dużo kotów. 
I dużo kawiarni.
Po prawie siedmiokilometrowym spacerze, zachodzimy na kawę i rogaliki do "365"
Bo nie ma Barcelony bez kawy i rogalików.


Koniec La Merce wieńczy parada "gigantów i dużych głów".


"Są to postacie dochodzące do ok. 4 m wysokości, przebrane w tradycyjne stroje ludowe z głowami wykonanymi z masy papierowej (Papier-mâché). Wykonane są z bardzo dużą dbałością o szczegóły i sprawiają wrażenie rzeczywistych postaci. Przedstawiają z reguły ludzi, ale także zwierzęta i są bardzo ważnym elementem wielu festiwali w katalońskich miejscowościach. W Barcelonie reprezentują historyczne postacie: Jakuba I Zdobywcę (katal. Jaume I el Conqueridor) oraz jego drugą żonę Jolantę Węgierską"



Późnym wieczorem strzelają jeszcze fajerwerki, ale już tylko je słyszymy, delektując się kolacją i ciasteczkami.
Piernik strzyże uszami, ale ostatecznie ignoruje hałasy i układa się wygodnie na szarej sofie. Wygląda na niej bardzo malowniczo.

Głaszczę puchate futro i tęsknię trochę za Miśką.

niedziela, 30 września 2018

Jeśli jest sobota, to jedziemy do Montserrat


Opactwo Matki Bożej w Montserrat – męski klasztor benedyktyński położony w masywie górskim Montserrat, w Katalonii, 40 km na północny zachód od Barcelony
Znany z kultu figury Matki Boskiej, tzw. "Czarnulki" (La Moreneta). 
Usytuowany jest na zlepieńcowych  formacjach skalnych, w trzech czwartych drogi na szczyt, ok. 1000 m n.p.m. 
Drugi co do ważności, zaraz po Santiago de Compostela ośrodek pielgrzymkowy w Hiszpanii i ośrodek nacjonalizmu katalońskiego. Malownicza góra na której znajduje się klasztor jest najwyżej położonym miejscem na równinie katalońskiej i z tego powodu była odwiedzana przez ludzi chcących zobaczyć z jej szczytu wschód słońca.
Ze szczytu widać całą Katalonię. 








- Czy na pewno chcemy tam jechać? - zapytałam
- To niedaleko! - zaoponował Syn.- A widoki są ładne.

A więc,  jedziemy niedaleko.
Ruszamy z domu o  9.45
Najpierw tylko kilka przystanków metrem, linią czerwoną L1.
No, kilkanaście.
Do stacji Pl. Espanya. 
20 minut? Albo 30.

 







Pociąg o 10.36 do stacji Monistrol de Montserrat.
Przesiadka na Cremallera,  pojezd zubczatoj, żelieznoj dorogi, a po polskiemu, kolej zębata, czyli jak wytłumaczył Syn, "na takiej szynie, jak suwak błyskawiczny"

- Nie boję się - mówi Mała M.- Autobusem bym się bała, bo może się przewrócić, a ta kolejka przyczepiona jest. 
No, chyba!

Jedziemy, a przez okno widzę na zakręcie pierwszy wagonik, który toczy się tuż nad przepaścią!
AAAAAA!!!!!


Całkiem szybko, o 12.08 jesteśmy na górze.  
A tam...
Cóż, wszyscy (wszyscy, wszyscy, wszyscy, dużo nas!!!) chcieli zobaczyć te ładne widoki.

Bo widoki oszałamiają.!!!!!!







Ogląda je MNÓSTWO ludzi.
Wszędzie kawiarenki i sklepy z pamiątkami. 
Restauracja. Bar. Lody. Stragany.

Idziemy napić się kawy.  
Na tarasie.
- Zrób mi zdjęcie - mówię do Syna. - Żeby był dowód!
No, to robi.
Idziemy potem do katedry.

"Sczerniała od palonych przez setki lat świec figura Matki Boskiej znajduje się w niszy, nad ołtarzem głównym bazyliki.  
Klasztor jest odwiedzany przez turystów, pielgrzymów i młode małżeństwa proszące o pomyślność dla związku."

Kolejka chętnych do obejrzenia z bliska "Czarnulki" ciągnie się przez kilkadziesiąt metrów.  
Z dołu, w środku katedry też ją widać.
Patrzę, jak ludzie klękają na dwie, trzy sekundy i robią miejsce następnym. Na ten jeden moment musieli czekać mniej więcej dwie godziny.
Cóż, wiara czyni cuda.
O tym akurat, jestem też przekonana.






Obok katedry, w kamiennych niszach palą  się setki zniczy.
Można je kupić za 2 lub 3 euro, są w różnych rozmiarach i czterech  różnych kolorach.
Naprzeciwko poustawiano przezornie automaty do rozmieniania banknotów na drobne.
Przy każdej niszy wmurowana w ścianę jakby mozaika, każda z innym obrazkiem i inną intencją. 
Ładne.



Kupuję za dwa euro niebieski znicz i zapalam.



Wchodzimy jeszcze trochę pod górę, ale po 15 minutach mam dość. 
Schody ciągną się bez końca.


W drodze powrotnej (Cremallera, pociąg na plac Espanya, metro do Sant Andreu) trochę mniej ludzi.

Słońce powoli zachodzi.
Kończy się sobota.