Odwilż. Wszędzie rozlega się chlupoczące kapanie, siąpienie i ciurkanie. Olbrzymie sople, które wisiały wszędzie jak przezroczyste sztylety, topnieją, żłobiąc w leżącym pod murami śniegu ażurowy wzór z dziurek. Wczoraj padał deszcz.
Mała rzeczka płynąca nieopodal zamieniła się raptem w rwący nurt. Niesie ze sobą kawały kry i przerzucony nad nią mostek z betonowej płyty nagle znalazł się w niebezpieczeństwie. Jeżeli zerwie most, jak będziemy się przedostawać do ulubionego hipermarketu??? Trzeba będzie chodzić "naobkoło".
Słońce wczoraj grzało mocno, nie zważając na to, że jeszcze luty. Ptaki darły się w nagich gałęziach drzew - wiosna się zbliża!!!
No, może przedwiośnie. Dziś już nie świeci. Jest mglisto, dymy z kominów płożą się płasko, jakby nie miały siły przebić się przez wilgotny tuman Ale na termometrze "plusy" i śnieg nadal topnieje odsłaniając smętny krajobraz: śmieci, psie kupy, zgniłe liście, sczerniałe resztki trawy.
Myślę sobie, jak to wyglądało kiedyś, dawniej. Jakie były "tamte" wiosny sprzed lat.
Na pewno nie zaczynały się w lutym. Wiadomo, idzie luty, podkuj buty. Ale też: czasem luty ostro kuty, czasem w lutym same pluty... No nie wiem. Na pewno na Grzegorza idzie zima do morza. Przysłowia mądrością narodów. Hmm...
Przedwiośnie, czyli przednówek oznaczało ubóstwo w wyborze warzyw i owoców. Ziemniaki były poprzerastane i pomarszczone. Tata przynosił je z komórki, bo zawsze na zimę mieliśmy zrobiony zapas. Wiadomo, w sklepie na przednówku ceny były wysokie.
Jabłka spod łózka już dawno się skończyły, można było tylko jeść takie z kompotu. Marchew też była wyschnięta. Nie było ogórków na mizerię ani sałaty. Obiady ratowano kiszoną kapustą. I kiszonymi ogórkami ze słoików, których rządki ustawione jesienią na szafie, teraz topniały w oczach.
Pierwszymi zwiastunami wiosny były nowalijki. Drogie, jak czort. Pierwsze rzodkiewki, szczypiorek, młoda cebulka. Młode ziemniaki pewnie dopiero w maju. Gotowane w mundurkach albo tylko oskrobane, żeby tracić jak najmniej cennych bulw. Podawane ze zsiadłym mlekiem i szczypiorkiem albo z koperkiem. Pycha! Rzodkiewki ze śmietaną! Do tego grube pajdy chleba z masłem.
Na rynku i na rogach ulic pojawiały się baby z wiadrami żonkili, tulipanów i narcyzów. Zapach narcyzów, to do dziś dla mnie ewidentny symbol wiosny!
Forsycje zakwitały na żółto. Wierzby wypuszczały pierwsze listki.
Mama zabierała mnie na zakupy - potrzebowałam nowych butów, albo płaszcza wiosennego. Czasem już w kwietniu zakładałam podkolanówki. Pozbywałam się ciepłych majtek i czapki. Na nosie wyskakiwały mi pierwsze piegi.
Wiosna, to oczywiście też Wielkanoc. O tym już pisałam. Ale przygotowania do świąt zaczynały się wcześniej. Wszyscy myli okna i trzepali chodniki i dywany.
Tata siał owies do doniczki.
Kury zaczynały nieść nowe jajka i nie zdarzały się już zbuki.
W szkole robiliśmy pisanki z wydmuszek.
To było prawdziwe ODRODZENIE.
Teraz... no cóż. Rzodkiewki, ogórki i sałatę jemy przez cały rok. I jabłka. I pomidory.
Jajka kury znoszą też na okrągło, nieświadome zmiany w porach roku.
Plastikowe pisanki można kupić w hipermarkecie. Także plastikowe żonkile.
I czy ktoś jeszcze używa słowa "nowalijki"?
Nie zmieniło się słońce, które wiernie trzyma się starych zasad. Wschodzi coraz wcześniej i zachodzi później niż zimą.
Forsycje ciągle kwitną na żółto, a wierzby pylą najwcześniej. Może niedługo wrócą jaskółki?
Na razie znowu mróz chwycił. Rzeczka zamarzła i mostek ocalał.
Wysypuję kaszę na parapet za oknem i przylatują tylko gołębie.
Oby do wiosny...
Mała rzeczka płynąca nieopodal zamieniła się raptem w rwący nurt. Niesie ze sobą kawały kry i przerzucony nad nią mostek z betonowej płyty nagle znalazł się w niebezpieczeństwie. Jeżeli zerwie most, jak będziemy się przedostawać do ulubionego hipermarketu??? Trzeba będzie chodzić "naobkoło".
Słońce wczoraj grzało mocno, nie zważając na to, że jeszcze luty. Ptaki darły się w nagich gałęziach drzew - wiosna się zbliża!!!
No, może przedwiośnie. Dziś już nie świeci. Jest mglisto, dymy z kominów płożą się płasko, jakby nie miały siły przebić się przez wilgotny tuman Ale na termometrze "plusy" i śnieg nadal topnieje odsłaniając smętny krajobraz: śmieci, psie kupy, zgniłe liście, sczerniałe resztki trawy.
Myślę sobie, jak to wyglądało kiedyś, dawniej. Jakie były "tamte" wiosny sprzed lat.
Na pewno nie zaczynały się w lutym. Wiadomo, idzie luty, podkuj buty. Ale też: czasem luty ostro kuty, czasem w lutym same pluty... No nie wiem. Na pewno na Grzegorza idzie zima do morza. Przysłowia mądrością narodów. Hmm...
Przedwiośnie, czyli przednówek oznaczało ubóstwo w wyborze warzyw i owoców. Ziemniaki były poprzerastane i pomarszczone. Tata przynosił je z komórki, bo zawsze na zimę mieliśmy zrobiony zapas. Wiadomo, w sklepie na przednówku ceny były wysokie.
Jabłka spod łózka już dawno się skończyły, można było tylko jeść takie z kompotu. Marchew też była wyschnięta. Nie było ogórków na mizerię ani sałaty. Obiady ratowano kiszoną kapustą. I kiszonymi ogórkami ze słoików, których rządki ustawione jesienią na szafie, teraz topniały w oczach.
Pierwszymi zwiastunami wiosny były nowalijki. Drogie, jak czort. Pierwsze rzodkiewki, szczypiorek, młoda cebulka. Młode ziemniaki pewnie dopiero w maju. Gotowane w mundurkach albo tylko oskrobane, żeby tracić jak najmniej cennych bulw. Podawane ze zsiadłym mlekiem i szczypiorkiem albo z koperkiem. Pycha! Rzodkiewki ze śmietaną! Do tego grube pajdy chleba z masłem.
Na rynku i na rogach ulic pojawiały się baby z wiadrami żonkili, tulipanów i narcyzów. Zapach narcyzów, to do dziś dla mnie ewidentny symbol wiosny!
Forsycje zakwitały na żółto. Wierzby wypuszczały pierwsze listki.
Mama zabierała mnie na zakupy - potrzebowałam nowych butów, albo płaszcza wiosennego. Czasem już w kwietniu zakładałam podkolanówki. Pozbywałam się ciepłych majtek i czapki. Na nosie wyskakiwały mi pierwsze piegi.
Wiosna, to oczywiście też Wielkanoc. O tym już pisałam. Ale przygotowania do świąt zaczynały się wcześniej. Wszyscy myli okna i trzepali chodniki i dywany.
Tata siał owies do doniczki.
Kury zaczynały nieść nowe jajka i nie zdarzały się już zbuki.
W szkole robiliśmy pisanki z wydmuszek.
To było prawdziwe ODRODZENIE.
Teraz... no cóż. Rzodkiewki, ogórki i sałatę jemy przez cały rok. I jabłka. I pomidory.
Jajka kury znoszą też na okrągło, nieświadome zmiany w porach roku.
Plastikowe pisanki można kupić w hipermarkecie. Także plastikowe żonkile.
I czy ktoś jeszcze używa słowa "nowalijki"?
Nie zmieniło się słońce, które wiernie trzyma się starych zasad. Wschodzi coraz wcześniej i zachodzi później niż zimą.
Forsycje ciągle kwitną na żółto, a wierzby pylą najwcześniej. Może niedługo wrócą jaskółki?
Na razie znowu mróz chwycił. Rzeczka zamarzła i mostek ocalał.
Wysypuję kaszę na parapet za oknem i przylatują tylko gołębie.
Oby do wiosny...
Och nie! Naobkoło do Karfura?! Toż to katastrofa! ;-)
OdpowiedzUsuńA tak serio - ja używam słowa "nowalijki" i tak naprawdę to one są i smakują wiosną. Te rzodkiewki co można kupić w styczniu w ogóle nie smakują jak rzodkiewki... Dla mnie wiosna to właśnie rzodkiewki. I szparagi :-p No i oczywiście żonkile, forsycje i właśnie kapiący, topniejący śnieg...
A mróz znowu wczoraj był? To chyba tylko na noc?...
Może w nocy.
OdpowiedzUsuńA słowo"szparagi" to dopiero po ślubie poznałam:))))
Ja też używam słowa "nowalijki". I do tego jeszcze dodam, że u nas przy każdej spożywanej nowalijce trzeba było pociągnąć za ucho siedzących najbliżej członków rodziny. Chyba na szczęście...
OdpowiedzUsuńI podpisuję się pod postem Paprocha, że nowalijki smakują wtedy, kiedy są nowalijkami. Pomidory zimą smakują jak z papieru, rzodkiewki wcale nie są ostre, sałata szybko więdnie itepe itede :)
Pociąganie za ucho znam:)
OdpowiedzUsuńRzodkiewki, ogórki i sałata z hipermarketu zima nie smakują dobrze, ale jednak można je kupić, jak ktoś lubi ...
Warto wspomnieć, że jajka były kiedyś pierwszej i drugiej świeżości, a te drugie: chłodnicze i wapienne (przechowywane w wodzie wapiennej). Tylko te pierwsze nadawały się na kogel-mogel. W sklepach były specjalne lampy do prześwietlania jaj. W sklepach wiejskich jaja były raczej skupywane niż sprzedawane i tam już wówczas je stemplowano.
OdpowiedzUsuńSłusznie, pamiętam jajka wapienne.Ale wiosna już chyba nimi nie handlowano.Kury niosły świeże. A moi rodzice najchętniej kupowali jajka na rynku, "od baby"
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Wiosna była słoneczna i jajeczna.
OdpowiedzUsuńA na razie "jajeczna" zima trwa:)))
OdpowiedzUsuń