Jechaliśmy znowu długo i uciążliwie, autokarem organizatora, do którego zresztą musieliśmy dojechać na zbiórkę do Pabianic. Jechaliśmy nocą. Dzieci pewnie spały, mieliśmy dla nich jakieś poduszeczki i kocyki. Ja się męczyłam.
Zakwaterowali nas w dwurodzinnym domku ze wspólną łazienką i ubikacją. Pokój był jeden, ale spory. Na posiłki chodziliśmy do stołówki w głównym budynku ośrodka. Była tam też sala telewizyjna i jakaś świetlica dla dzieci. Andrzej grywał w ping-ponga. Przed naszym domkiem stała karuzela i huśtawka. Dzieci zawierały nowe znajomości. Chodziliśmy na plażę, na spacery do lasu, pojechaliśmy wąskotorówką do Trzebiatowa.
Mateusza nie zachwyciło morze, tak jak się spodziewałam. Podszedł do tego zjawiska z właściwym sobie dystansem. Z rezerwą wchodził do wody, zawsze w towarzystwie taty. Zdumiał mnie natomiast tym, że bez żadnych oporów dał się namówić na występ podczas jednej z zabaw organizowanych przez podstarzałą panią KO. Wszedł na krzesło i wydeklamował do mikrofonu: "spadła gruszka do fartuszka...". Dostał oklaski i batonika albo lizaka. Kasia dała się tylko namówić na udział w konkursie na wianki.
Jednym z przeżyć, które pewnie dzieci zapamiętały, była utrata Poja. Poj ( a może Pojo), był malutką, kolorową, pluszową gąsieniczką. Na nóżkach miał małe, plastikowe buciki. Przyjechał z Hamburga. Poszliśmy kiedyś do lasu zbierać chrust na ognisko i Poj zaginął. Poszukiwania nic nie dały. Kasia była niepocieszona. Dla odreagowania smutków ułożyli razem z Mateuszem piosenkę, którą wyśpiewywali zawodząc :"Gdzie Pojo legł? Gdzie legł Pojoooo?..." Pojo pewnie legł sobie gdzieś na miękkim mchu. A może znalazło go inne dziecko? Mieliśmy nadzieję, że w dalszym ciągu jest szczęśliwy...:)))
W Pogorzelicy było mnóstwo komarów, które nas gryzły. Pogryzły nas też inne stworzonka, znacznie mniej sympatyczne. W ostatnim dniu turnusu, stojąc przy pożegnalnym ognisku, zobaczyłam ze zgrozą, że po włosach Kasi przechadza się wielka...wesz!!!! Całą podróż powrotną, równie męczącą, jak wyjazd, myślałam o tym, żeby ktoś inny nie dostrzegł tych gości, bo zrobiłaby się pewnie afera. W domu przystąpiliśmy do zbiorowej walki, jako że wszyscy mieliśmy niechcianych lokatorów. Na szczęście udało się ich pozbyć bez nawrotów.
Ostanie nasze wczasy spędziliśmy w Kiekrzu pod Poznaniem. Tam warunki były najlepsze. Przez jakieś niedopatrzenie nie było dla nas jednego pokoju czteroosobowego, tylko dwie dwójki. Okazało się to bardzo wygodne. Mogliśmy w dowolnych konfiguracjach się grupować albo izolować od siebie. Andrzej spał w pokoju z Kasią, a ja z Mateuszem. Na dobranoc Andrzej czytał Mateuszowi "Mikołajka", a ja chodziłam na pogawędki do Kasi. Potem się zamienialiśmy. Przy każdym pokoju była łazienka
Tuż pod ośrodkiem było Jezioro Kierskie i chodziliśmy na wąską, brudnawą plażę z leżakiem, kocem, przekąskami, kołami dmuchanymi i olejkiem do opalania... Dzieci pluskały się w wodzie. Ja zamykałam oczy pod słomianym kapeluszem i raczyłam świętym spokojem. Czasami chodziliśmy na dłuższe spacery wzdłuż jeziora. Pojechaliśmy na wycieczkę do Poznania, gdzie przejechaliśmy się szerokim tramwajem i oglądaliśmy trykające się koziołki na wieży ratusza. Wypożyczyliśmy rower wodny i pływaliśmy po jeziorze. Andrzej znowu grał w ping-ponga. Karmiliśmy łabędzie przypływające do drewnianego pomostu...
Na turnusie było sporo dzieci. Chodziliśmy na plażę w towarzystwie młodej kobiety spod Poznania. Miała córkę i dwóch synów. Agnieszka była w wieku Kasi, Tomek rok starszy od Mateusza. Najstarszy, chyba Patryk, miał ze 12 lat. Wszyscy jakoś szczególnie przypadli sobie do serca. Tak bardzo, że podjęta przez dziewczyny korespondencja trwała długie lata, chociaż Agnieszka w pewnym momencie wyjechała z kraju. Niektóre przyjaźnie zdarzają się jak grom z jasnego nieba:)))