![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhEff247GtyZgXIbO5s_rUVZUFY_aIHOJ0HwUnZbuiwHyzF5zZ9tN0jZxwNdoBNxdNvtNro-JOQHU6g2x6MJ4HE9I-hOjPTuNAVGC6NpmxnU4xKHdLyNDVwpfNa4QHcbGUl-QcgSok5u1M/s320/Image002.jpg)
Jak większość moich koleżanek ze studiów, postanowiłam zarobić na koloniach. Na pierwszym roku zapisałam się na kurs dla wychowawców kolonijnych. Kurs był krótki i nudny. Dostałam zaświadczenie.
Nie pamiętam, jak wpadłam na pomysł, żeby zgłosić się do ZPW "Norbelana", czyli Zakładów Przemysłu Wełnianego im. Norberta Barlickiego. W każdym razie podpisałam umowę na dwa turnusy. Dwa razy po trzy tygodnie. W Justynowie pod Łodzią.
Na miejsce zbiórki odprowadził mnie tata. Czułam się prawie tak samo niepewnie, jak zgromadzone tam dzieci. Miałam 20 lat.
Do Justynowa zabrał nas autokar. W olbrzymiej stołówce pani kierowniczka wyczytywała nazwiska dzieci i przydzielała do grup. Ja dostałam grupę dziewcząt w wieku 10-12 lat. Obładowane walizkami i tobołkami wędrowałyśmy przez olbrzymi teren koloni do pawilonu numer, nomem omen, trzynaście! Ostatniego w szeregu.
Pawilon mieścił w sobie pięć sześcioosobowych sal, pokój dla wychowawcy (czyli dla mnie), pokój dla pomocy wychowawcy (brak), łazienkę, toalety, walizkarnię i spory hol ze stolikami, przeznaczony na gry i zabawy.
Czekaliśmy jeszcze na dzieci z Tomaszowa, ze Złocieńca i z Wasilkowa. Po każdą "partię" chodziłam oddzielnie, przeżywając pierwszy stres związany ze świadomością, że zostawiam grupę bez opieki. W sumie zebrało się 30 dziewczynek. Ja jedna!
Ośrodek był nowiutki, wielu rzeczy jeszcze brakowało, wiele wydawano za pokwitowaniem z magazynu. Po wszystko trzeba było wędrować do "centrum" ośrodka, gdzie mieściła się administracja, pokoje kierownictwa i gabinet lekarski.
Teren był bardzo rozległy. W niedziele, gdy przyjeżdżali rodzice, kierownik kolonii porozumiewał się z "bramą" za pomocą walkie-talkie. Wokół rosły sosny i inne drzewa, byliśmy w prawdziwym lesie.
Grupa była bardzo zróżnicowana. Teraz można by powiedzieć, że miała charakter integracyjny. Dziewczyny pochodziły i z dużego miasta i ze wsi. Ich rodziny miały różny status społeczny i skrajnie różne warunki materialne. Nawet mówiły inaczej. Te z Wasilkowa wyraźnie "zaciągały" w sposób charakterystyczny dla obszarów Białegostoku. Przychodziły do mnie, do pokoju i opowiadały o swoich rodzinach, o tatce, który pije i bracie w więzieniu. Słuchałam i nabierałam pokory wobec życia.
Pogoda nie była najlepsza. Siedziałyśmy w holu i wymyślałyśmy różne zabawy. Muszę powiedzieć, że on
e miały więcej pomysłów niż ja:)
Nowiutki ośrodek oficjalnie został otwarty na trzy dni przed końcem pierwszego turnusu. Kierownictwo zarządziło generalne porządki i wszyscy(trzynaście grup!) koloniści dostali świeżutką pościel. Przyjechała prasa, telewizja i partyjni działacze, którzy całowali się z dzieciakami wręczającymi kwiatki w czasie uroczystego apelu. I ja tam byłam...
A w drugim turnusie dostałam grupę chłopców i to już całkiem inna historia!
Nie pamiętam, jak wpadłam na pomysł, żeby zgłosić się do ZPW "Norbelana", czyli Zakładów Przemysłu Wełnianego im. Norberta Barlickiego. W każdym razie podpisałam umowę na dwa turnusy. Dwa razy po trzy tygodnie. W Justynowie pod Łodzią.
Na miejsce zbiórki odprowadził mnie tata. Czułam się prawie tak samo niepewnie, jak zgromadzone tam dzieci. Miałam 20 lat.
Do Justynowa zabrał nas autokar. W olbrzymiej stołówce pani kierowniczka wyczytywała nazwiska dzieci i przydzielała do grup. Ja dostałam grupę dziewcząt w wieku 10-12 lat. Obładowane walizkami i tobołkami wędrowałyśmy przez olbrzymi teren koloni do pawilonu numer, nomem omen, trzynaście! Ostatniego w szeregu.
Pawilon mieścił w sobie pięć sześcioosobowych sal, pokój dla wychowawcy (czyli dla mnie), pokój dla pomocy wychowawcy (brak), łazienkę, toalety, walizkarnię i spory hol ze stolikami, przeznaczony na gry i zabawy.
Czekaliśmy jeszcze na dzieci z Tomaszowa, ze Złocieńca i z Wasilkowa. Po każdą "partię" chodziłam oddzielnie, przeżywając pierwszy stres związany ze świadomością, że zostawiam grupę bez opieki. W sumie zebrało się 30 dziewczynek. Ja jedna!
Ośrodek był nowiutki, wielu rzeczy jeszcze brakowało, wiele wydawano za pokwitowaniem z magazynu. Po wszystko trzeba było wędrować do "centrum" ośrodka, gdzie mieściła się administracja, pokoje kierownictwa i gabinet lekarski.
Teren był bardzo rozległy. W niedziele, gdy przyjeżdżali rodzice, kierownik kolonii porozumiewał się z "bramą" za pomocą walkie-talkie. Wokół rosły sosny i inne drzewa, byliśmy w prawdziwym lesie.
Grupa była bardzo zróżnicowana. Teraz można by powiedzieć, że miała charakter integracyjny. Dziewczyny pochodziły i z dużego miasta i ze wsi. Ich rodziny miały różny status społeczny i skrajnie różne warunki materialne. Nawet mówiły inaczej. Te z Wasilkowa wyraźnie "zaciągały" w sposób charakterystyczny dla obszarów Białegostoku. Przychodziły do mnie, do pokoju i opowiadały o swoich rodzinach, o tatce, który pije i bracie w więzieniu. Słuchałam i nabierałam pokory wobec życia.
Pogoda nie była najlepsza. Siedziałyśmy w holu i wymyślałyśmy różne zabawy. Muszę powiedzieć, że on
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgN8MtF_88TmeUpicDymTQ7a63vfX_2r5Q1jftam2pCcKHGszQLpAJwgcC4zBlsni7p1usVTPfaHAlD2oXSAYWQU1-Fdtd8-SkLpbDM0manHr1lD6AknZHLXWm2wH14zFZpqkBvD3gOFRI/s320/Image001.jpg)
Nowiutki ośrodek oficjalnie został otwarty na trzy dni przed końcem pierwszego turnusu. Kierownictwo zarządziło generalne porządki i wszyscy(trzynaście grup!) koloniści dostali świeżutką pościel. Przyjechała prasa, telewizja i partyjni działacze, którzy całowali się z dzieciakami wręczającymi kwiatki w czasie uroczystego apelu. I ja tam byłam...
A w drugim turnusie dostałam grupę chłopców i to już całkiem inna historia!
6 komentarzy:
Ojej, chłopaków to bym się bała chyba ;-)
Eee tam,
ja kiedyś dostałam pod opiekę ośmiu chłopców z domu dziecka. Byli fantastyczni, choć troszkę psocili. :)
Och, niektórzy chłopcy byli fantastyczni , a niektórzy baaaaardzo psocili:)
Grzesiu, Grzesiu, zawsze piszesz mądre rzeczy:)))
W ośrodku Norbelany pracowałem chyba w 1985 roku. Miałem 19 lat i przez dwa turnusy byłem sprzątaczkiem -jak nazwała moje stanowisko pracy jedna z kolonistek -w dwóch pawilonach i kawałku kuchni. Mieszkaliśmy w "centrum" czyli na piętrze tego dużego budynku w którym było ambulatorium.
Zdaje się, że ostatnio ośrodek kolonijny stał nieużywany, niedawno ktoś go tam podobno kupił. Na takiej stronie Forgotten.pl znalazłem zdjęcia -zdewastowany korytarz jednego z pawilonów, zniszczone wnętrze stołówki. Warto spojrzeć, polecam.
Zajrzałam. Strasznie to wygląda!
Prześlij komentarz