Miałam pisać dalej o gastronomicznych przygodach... Jakoś mi przeszło. Zastanawiam się, czy właśnie się skończyła moja "niekończąca się opowieść..."?
W domu remont. I przypomniało mi się, jakie to remonty drzewiej bywały...:)
W małym mieszkaniu na Wojska Polskiego malowane było co najmniej dwa razy. Część rzeczy wyniesione było na korytarz, pół piętra wyżej, na schody wiodące na strych. Wszyscy tak robili. Czy rodzice obawiali się, że coś nam ukradną? Nie wiem. Może honor złodziejski zakazywał kraść "swoim":) Resztę gratów zsuwali na środek pokoju i przykrywali szmatami. Przypuszczam, że folie malarskie były nieznane:)
Na pewno jedną noc przespałam na tym korytarzu. Jeszcze teraz umiem sobie przypomnieć charakterystyczny zapach kurzu i lęk przed zaśnięciem. Otwierałam oczy, żeby kontrolować sytuację. Za małym oknem na schodach widziałam granatowe niebo z gwiazdami. Na pewno było lato.
Pan Zdzisiek, w okresach niepicia, był sprawnym malarzem. Sufit na biało. Ściany zielone. Na to kładziony wałkiem wzorek w innym kolorze. Albo dwóch. Na przykład brązowy i srebrny. Potem tata malował okna. Od strony mieszkania na biało. Od ulicy na brązowo, albo mahoń. Na końcu podłogę. Jakoś chyba na raty musiał to robić, bo przecież pełno mebli było w środku. Na samym końcu malował kawałek pod drzwiami i kładł kawałek deseczki, po której wychodziliśmy z mieszkania. Podłogę też malował na mahoń. Czasem jasny mahoń.
Farby śmierdziały, kręciły w nosie. Zapach olejnych nawet lubiłam. Mokry tynk cuchnął okropnie. Potem trzeba było sprzątać. Nie pamiętam swojego czynnego udziału w tych zajęciach.
Jeden remont odbył się, gdy wyjechałam na kolonie letnie do Grotnik. Po powrocie zastałam inne mieszkanie! Zniknęło jedno łóżko, dostałam fotel do spania, a Jurek wersalkę.
W nowym mieszkaniu, w blokach, nie trzeba było malować podłóg. Paskudne płytki PCV przykryliśmy sznurkowymi dywanami. Zapanowała moda na białe ściany. Na kafelki i terakotę rodziców nie było stać. W kuchni na podłodze położyli lenteks. Wszechobecne rury przyjęli z dobrodziejstwem inwentarza i pozasłaniali, gdzie się dało zasłonkami. I tak było cudnie!
W naszym nowym, małżeńskim mieszkaniu na Chojnach odpadł problem podłóg. Tak nam się przynajmniej wydawało. We wszystkich pokojach leżała buraczkowa wykładzina dywanowa. Przyklejona bezpośrednio na beton. W przedpokoju i w kuchni szaro - maziate płytki PCV. W toalecie i w łazience goły beton.
Ściany malowaliśmy sami. We wszystkich pokojach chyba na beżowo. BE- żowo. A raczej w beżowe łaty, które wylazły po wyschnięciu. Ściany były nierówne i chropawe, a sufit z wielkim uskokiem na łączeniu płyt. O żadnej gładzi nie słyszeliśmy, pewnie zresztą nie byłoby nas stać na nią. Przedpokój pomalowaliśmy na trawiasty zielony kolor. Do dziś mam uraz do zielonych ścian:)
Nie mieliśmy pieniędzy na glazurę ani inne bajery, nie wspominając już o tym, że takie luksusy trzeba było zdobyć, wystać, dać za nie łapówkę, albo kupić w Peweksie. Za dolary albo bony. Kupiliśmy kilkanaście kafelków, żeby położyć nad wanną w celu uszczelnienia dziury przy ścianie. To był cały luksus. Wanna z przodu zasłonięta była kawałem grubej płyty pilśniowej.
W kiblu na ścianie powiesiliśmy plastikowa półkę. Na drugiej, małą szafeczkę którą odziedziczyliśmy po Andrzeja siostrze. Im służyła za apteczkę. Na drzwiczkach miała przymocowane lusterko. Razem z mini umywalką tworzyła w luksusowe wyposażenie!
Czas PRAWDZIWYCH remontów miał dopiero nadejść.