Pamiętam taką wycieczkę, długą, całodniową.
Rano wyruszyliśmy na szlak. Była niedziela i autobusy jeździły rzadko. Miły pan Jan z Milówki podwiózł nas swoją taksówką do Żabnicy i ruszyliśmy w górę, w kierunku Rysianki i Hali Lipowskiej.
Szło się tak sobie, trochę nudno, trochę uciążliwie. Po wertepach, przez las. Ścieżki się wiły, kręciły, prowadziły poprzez zwalone pieńki, błotniste ślady po deszczu, ciurkające strumyki.
Dzieci marudziły, chciały jeść, albo pić, albo żeby wolniej iść, albo że za gorąco...
Szłam i myślałam, że mam dosyć tego włażenia ciągle do góry, że już chciałabym wracać. A do domu ciągle było daleko.
Na Rysiance wiało i było pełno ludzi. Mąż zarządził, że idziemy dalej, bez zatrzymywania się w schronisku.
Cholera! Ciągle tylko dalej i dalej!
Na Hali Lipowskiej zjedliśmy wreszcie obiad. Byłam zadowolona. Zostało już tylko schodzenie.
Prawie zaraz za schroniskiem przywitała nas Redykalna Hala i to była nagroda za trudy.
Bezkresne widoki na pasmo Beskidów, różne odcieni zieleni, żółci i błękitu.
Przed nami wijąca się, leciutko opadająca w dół, ścieżka szlaku.
Ho, ho, tak w Polskę iść!!!
No tak, tylko że jeszcze trzy godziny mieliśmy schodzić...
Pod koniec dnia, kiedy słońce ładnie chyliło się ku zachodowi (romantycznie bardzo!), na nogach sztywnych jak kołki, zwlekałam się w kierunku Rajczy, która uparcie cały czas była w dole.
Zatrzymaliśmy się na chwilę, na skraju olbrzymiego, jagodowego pola. Nagle naszła mnie ochota, żeby się położyć i zostać tam, gdzie jestem. Zatrzymać się w tej drodze, która nie dość, że była uciążliwa i męcząca, to jeszcze zbliżała nas do końca.
Końca wycieczki, końca dnia, końca urlopu.
No cóż, to było już dawno. Bardzo dawno, 16 lat temu. Z jakiegoś powodu ta chwila często wraca do mnie.
Teraz też chciałabym się zatrzymać i położyć na skraju jagodowego pola.
P.S. Dla niezorientowanych: adres drugiego bloga- http://hipoteczna.blogspot.com/
Rano wyruszyliśmy na szlak. Była niedziela i autobusy jeździły rzadko. Miły pan Jan z Milówki podwiózł nas swoją taksówką do Żabnicy i ruszyliśmy w górę, w kierunku Rysianki i Hali Lipowskiej.
Szło się tak sobie, trochę nudno, trochę uciążliwie. Po wertepach, przez las. Ścieżki się wiły, kręciły, prowadziły poprzez zwalone pieńki, błotniste ślady po deszczu, ciurkające strumyki.
Dzieci marudziły, chciały jeść, albo pić, albo żeby wolniej iść, albo że za gorąco...
Szłam i myślałam, że mam dosyć tego włażenia ciągle do góry, że już chciałabym wracać. A do domu ciągle było daleko.
Na Rysiance wiało i było pełno ludzi. Mąż zarządził, że idziemy dalej, bez zatrzymywania się w schronisku.
Cholera! Ciągle tylko dalej i dalej!
Na Hali Lipowskiej zjedliśmy wreszcie obiad. Byłam zadowolona. Zostało już tylko schodzenie.
Prawie zaraz za schroniskiem przywitała nas Redykalna Hala i to była nagroda za trudy.
Bezkresne widoki na pasmo Beskidów, różne odcieni zieleni, żółci i błękitu.
Przed nami wijąca się, leciutko opadająca w dół, ścieżka szlaku.
Ho, ho, tak w Polskę iść!!!
No tak, tylko że jeszcze trzy godziny mieliśmy schodzić...
Pod koniec dnia, kiedy słońce ładnie chyliło się ku zachodowi (romantycznie bardzo!), na nogach sztywnych jak kołki, zwlekałam się w kierunku Rajczy, która uparcie cały czas była w dole.
Zatrzymaliśmy się na chwilę, na skraju olbrzymiego, jagodowego pola. Nagle naszła mnie ochota, żeby się położyć i zostać tam, gdzie jestem. Zatrzymać się w tej drodze, która nie dość, że była uciążliwa i męcząca, to jeszcze zbliżała nas do końca.
Końca wycieczki, końca dnia, końca urlopu.
No cóż, to było już dawno. Bardzo dawno, 16 lat temu. Z jakiegoś powodu ta chwila często wraca do mnie.
Teraz też chciałabym się zatrzymać i położyć na skraju jagodowego pola.
P.S. Dla niezorientowanych: adres drugiego bloga- http://hipoteczna.blogspot.com/