Jutro zaczyna się wrzesień.
Pierwszy dzień mojej pierwszej klasy zaczynał się w piątek. Podobno.
Droga do szkoły wydawała mi się bardzo daleka! (Google pokazuje mi dziś 220 metrów)
W szkole wszystko było za duże.
Za wysokie schody, za dużo dzieciaków, za długie korytarze, za dużo drzwi do klas.
Pani też była za duża i wcale się nie uśmiechała.
Mama została w szkolnym przedsionku, a ja (bez mamy!!!), za innymi dzieciakami w opadających rajtuzach, szurającymi kapciami po wypastowanym parkiecie, wpadającymi na siebie, trzymającymi się za ręce, ja też ściskając dłoń jakiejś innej wystraszonej dziewczynki, poszłam zwiedzać tę za dużą szkołę .
Zobaczyliśmy naszą klasę na pierwszym piętrze. I a.
W sali stały zielone ławki z opadającymi pulpitami. Pośrodku miały wycięte okrągłe dziury na kałamarze, z boków podłużne rowki do odkładania ołówków i piór.
Na ścianie, z przodu wisiały wielkie tablice, jedna gładka, druga z namalowanymi linijkami i kratką.
Wszędzie unosił się zapach pasty do podłóg i mokrych ścierek.
Usiadłam w ławce pod oknem, razem z chudą dziewczynką o imieniu Bożenka.
Ja miałam cienkie warkoczyki, ona niezbyt porządny, koński ogon.
Obie miałyśmy fartuchy z czarnej satyny.
Chłopcy mieli powygalane z tyłu głowy i grzywki opadające na oczy.
Niektórym dzieciakom ciekły z nosa szkliste gile, pozostałość po niedawnym, rozpaczliwym rozstaniu z mamą.
Na parapetach okien stały zielone paprotki.
Pani wyczytała nasze nazwiska i powiedziała, czego w szkole nie wolno robić. Niczego.
Potem mogliśmy wrócić do naszych rodziców.
Dobra, pomyślałam, mam to z głowy!
Naiwna!
To był dopiero początek.
Jutro nasz Wnuk zaczyna pierwszą klasę!!!!!
Szkoła jest wieczna, jak trawa!
To nie jest moja klasa, ale jest na nim Kuzynka Renia.
A rok był a.d.1957.