No właśnie.
Kuchnia za szafą od czasu do czasu zamieniała się w pralnię.
W kotle na piecu, w wodzie z mydłem, gotowała się bielizna.
W garnkach grzała się woda do pralki. W balii moczyły się brudy.
Pralka "Frania" wystawiona z kąta prawie na środek "przedpokoju" buczała i przewalała mydlaną wodę z bielizną.
Mama była zła.
Nic dziwnego, pranie trwało długo, czasem ze dwa dni.
Dźwigała kocioł z wrzątkiem, drewnianymi szczypcami przekładała wygotowane rzeczy do pralki, dolewała wody, włączała. Później trzeba było kręcić korbą od wyżymaczki i wycisnąć każdą sztukę.
Po kilku wirowaniach część wody odlać przy pomocy odczepianego, gumowego węża, uważając, żeby go nie wypuścić z ręki, bo cała woda leciała wtedy na podłogę.
Spuszczoną wodę wylać do zlewu. Dolać świeżej, włożyć kolejne sztuki bielizny...
Wszystko wyprane trzeba było wypłukać, najpierw w ciepłej, potem w zimnej wodzie. Do płukania dodawano trochę farbki (nie mam pojęcia co to była za substancja), która dawała niebieskawy odcień bieli. Bielizna pościelowa była zgodnie ze swoją nazwą BIAŁA! I znowu przez wyżymaczkę.
Na koniec zrobić krochmal z mąki kartoflanej.
Najpierw rozbełtać ją w zimnej wodzie, następnie zalać wrzątkiem i szybko mieszać, żeby nie porobiły się krochmalowe "kluchy" (i tak się robiły zawsze i pływały w balli z krochmalem sine gluty).
Wyprane rzeczy wynosiło się na strych.
Aha, najpierw jeszcze koniecznie trzeba było zamówić klucz od strychu u "maglarki", która była meliniarką.
Równocześnie mogła robić pranie określona ilość lokatorów, bo strych miał ograniczoną powierzchnię.
Strych pachniał szczególnie, zakurzonym drewnem i siuśkami. Na ziemi leżała gruba warstwa brudnożółtego pyłu. Podłoga była zerwana.
Przy ścianach dach był bardzo spadzisty i trzeba się było schylać, żeby wyjrzeć przez małe okienko na ulicę. Było bardzo wysoko, jak w niebie:)
Wysuszoną bieliznę pościelową i obrusy "wyciągało" się, to znaczy dwie osoby trzymały za rogi i naprzemiennie pociągały do siebie, żeby w wykrochmalonej na sztywno tkaninie przywrócić układ nitek.
Złożoną w kostkę i zawiniętą w kawałek starego kocyka (zielony w białe, pierzaste listki) niesiono do magla.
To często należało do Jurka obowiązków.
Magiel był po drugiej stronie ulicy.
Wielka machina z ogromnym kołem i korbą. Maglarka pomagała układać rzeczy na zielonkawych płótnach, spryskiwała wodą i ruszał ciężki wałek napędzany przez Jurka, Ojca albo Mamę.
Spakowana pościel, ciężka od resztek wilgoci, pachniała szczególnie, krochmalem i żelazkiem.
Ze względu na trudności z praniem, bielizna pościelowa zmieniana była raz na 6-8 tygodni.
Może zresztą takie wtedy były normy.
Jako dziecko, raz na tydzień, w niedzielę, dostawałam czyste majtki, rajtuzy, koszulkę.
Myślę, że to to samo dotyczyło starszych.
Mimo to, nasz dom wspominam jako czysty.
Szczególnie Tata dbał o porządek, zamiatając nawet dwa razy dziennie pomalowaną na mahoniowy kolor podłogę z desek. Często przecierał szyby. Codziennie mył podeszwy butów. Jeżeli były zabłocone, to po każdym przyjściu.
Malował ramy okienne i drzwi.
Mama przywiązywała dużą wagę do firanek. Po praniu i krochmaleniu rozpinała je na zrobionej przez Tatę drewnianej ramie.
Rama była rozkładana. Po każdym upinaniu i suszeniu wędrowała do komórki.
Firanki sztywne i gładkie leżały złożone w luźną kostkę na szafie, okryte papierem.
Przez długi czas przybijane były do drewnianych karniszy przy pomocy gwoździ. Potem wzbogaciliśmy się o karnisze metalowe z żabkami.
Razem z nimi pojawiły się zasłony. Wydawały mi się bardzo nowoczesne i eleganckie. Czułam się światowo, zaciągając je jednym ruchem ręki!
W domu było dużo różnych zasłonek. Spełniały rolę ścianek, parawanów i ozdóbek. Przysłaniały bałagan, brzydotę i biedę.
Na stole zawsze leżał obrus.
On też przykrywał lichy stan tego mebla, który służył jako stół jadalny, deska do prasowania, biurko, warsztat...
Na stole Mama też wałkowała i kroiła makaron.
Pod stołem bawiłam się w dom.
A na stole...
Kuchnia za szafą od czasu do czasu zamieniała się w pralnię.
W kotle na piecu, w wodzie z mydłem, gotowała się bielizna.
W garnkach grzała się woda do pralki. W balii moczyły się brudy.
Pralka "Frania" wystawiona z kąta prawie na środek "przedpokoju" buczała i przewalała mydlaną wodę z bielizną.
Mama była zła.
Nic dziwnego, pranie trwało długo, czasem ze dwa dni.
Dźwigała kocioł z wrzątkiem, drewnianymi szczypcami przekładała wygotowane rzeczy do pralki, dolewała wody, włączała. Później trzeba było kręcić korbą od wyżymaczki i wycisnąć każdą sztukę.
Po kilku wirowaniach część wody odlać przy pomocy odczepianego, gumowego węża, uważając, żeby go nie wypuścić z ręki, bo cała woda leciała wtedy na podłogę.
Spuszczoną wodę wylać do zlewu. Dolać świeżej, włożyć kolejne sztuki bielizny...
Wszystko wyprane trzeba było wypłukać, najpierw w ciepłej, potem w zimnej wodzie. Do płukania dodawano trochę farbki (nie mam pojęcia co to była za substancja), która dawała niebieskawy odcień bieli. Bielizna pościelowa była zgodnie ze swoją nazwą BIAŁA! I znowu przez wyżymaczkę.
Na koniec zrobić krochmal z mąki kartoflanej.
Najpierw rozbełtać ją w zimnej wodzie, następnie zalać wrzątkiem i szybko mieszać, żeby nie porobiły się krochmalowe "kluchy" (i tak się robiły zawsze i pływały w balli z krochmalem sine gluty).
Wyprane rzeczy wynosiło się na strych.
Aha, najpierw jeszcze koniecznie trzeba było zamówić klucz od strychu u "maglarki", która była meliniarką.
Równocześnie mogła robić pranie określona ilość lokatorów, bo strych miał ograniczoną powierzchnię.
Strych pachniał szczególnie, zakurzonym drewnem i siuśkami. Na ziemi leżała gruba warstwa brudnożółtego pyłu. Podłoga była zerwana.
Przy ścianach dach był bardzo spadzisty i trzeba się było schylać, żeby wyjrzeć przez małe okienko na ulicę. Było bardzo wysoko, jak w niebie:)
Wysuszoną bieliznę pościelową i obrusy "wyciągało" się, to znaczy dwie osoby trzymały za rogi i naprzemiennie pociągały do siebie, żeby w wykrochmalonej na sztywno tkaninie przywrócić układ nitek.
Złożoną w kostkę i zawiniętą w kawałek starego kocyka (zielony w białe, pierzaste listki) niesiono do magla.
To często należało do Jurka obowiązków.
Magiel był po drugiej stronie ulicy.
Wielka machina z ogromnym kołem i korbą. Maglarka pomagała układać rzeczy na zielonkawych płótnach, spryskiwała wodą i ruszał ciężki wałek napędzany przez Jurka, Ojca albo Mamę.
Spakowana pościel, ciężka od resztek wilgoci, pachniała szczególnie, krochmalem i żelazkiem.
Ze względu na trudności z praniem, bielizna pościelowa zmieniana była raz na 6-8 tygodni.
Może zresztą takie wtedy były normy.
Jako dziecko, raz na tydzień, w niedzielę, dostawałam czyste majtki, rajtuzy, koszulkę.
Myślę, że to to samo dotyczyło starszych.
Mimo to, nasz dom wspominam jako czysty.
Szczególnie Tata dbał o porządek, zamiatając nawet dwa razy dziennie pomalowaną na mahoniowy kolor podłogę z desek. Często przecierał szyby. Codziennie mył podeszwy butów. Jeżeli były zabłocone, to po każdym przyjściu.
Malował ramy okienne i drzwi.
Mama przywiązywała dużą wagę do firanek. Po praniu i krochmaleniu rozpinała je na zrobionej przez Tatę drewnianej ramie.
Rama była rozkładana. Po każdym upinaniu i suszeniu wędrowała do komórki.
Firanki sztywne i gładkie leżały złożone w luźną kostkę na szafie, okryte papierem.
Przez długi czas przybijane były do drewnianych karniszy przy pomocy gwoździ. Potem wzbogaciliśmy się o karnisze metalowe z żabkami.
Razem z nimi pojawiły się zasłony. Wydawały mi się bardzo nowoczesne i eleganckie. Czułam się światowo, zaciągając je jednym ruchem ręki!
W domu było dużo różnych zasłonek. Spełniały rolę ścianek, parawanów i ozdóbek. Przysłaniały bałagan, brzydotę i biedę.
Na stole zawsze leżał obrus.
On też przykrywał lichy stan tego mebla, który służył jako stół jadalny, deska do prasowania, biurko, warsztat...
Na stole Mama też wałkowała i kroiła makaron.
Pod stołem bawiłam się w dom.
A na stole...
9 komentarzy:
I znów pobudzasz wyobraźnię:-) Pamiętam z dzieciństwa bujanie w "rozciąganych" poszwach na kołdry oraz zapach magla, gdzie czasem chodziłam z Tatą. A Tata nosił pranie )zawinięte w ręcznik i spięte agrafką)... na głowie:-)
Kochana:) Jesteś moją niezawodną czytelniczką!
A pewnie:-) Tak samo jak ty moją;-)
Witam,
tak sobie właśnie czytam te opisy mieszkania i życia. Ja dokładnie tak pamiętam czas spędzany u dziadków na Obrońców Stalingradu (czyli dziś Legionów).
Pani opisy przywołują liczne i najczęściej wspaniale miłe wspomnienia z dzieciństwa.
Dziękuję :)
Ja tez pamiętam rozciąganie bielizny i magla. no i powiem, że mi trochę brakuje wykrochmalonej pościeli. Strasznie lubię kłaść się pod taką sztywną pościel:)
Mateuszu! Kiedy to było??? I dlaczego lubisz wykrochmaloną pościel?! Przecież ona sztywna jest i nieprzyjazna!
mamusia, fajna jest bo sztywna właśnie:P a to było chyba jak byłem w przedszkolu:)
Świetnie napisany artykuł. Jak dla mnie bomba.
Pani Karolino, dziękuję.
Ciekawe, jak Pani tu trafiła?
To stary post.
Prześlij komentarz