"Siostro i bracie, nie maż po wiacie! Bo kto maże po wiacie, temu spiorą gacie!"
Ta urocza twórczość przywitała nas na którymś z przystanków PKS.
W góry bracia i siostry!
Nawet nie wiem dokładnie, jak to się stało, że dzieci się w te góry "wciągnęły". Obok marudzenia zaczęła się pojawiać fascynacja. Mateusz w góry poszedł po raz pierwszy z ojcem na wędrówkę po schroniskach, gdy miał 8 lat. Pierwsza trasa, którą przebyli wiodła z Krynicy Górskiej przez Jaworzynę Krynicką na Halę Łabowską i trwała pewnie ze sześć godzin. Mateusz wcale się nie zraził. Wprost przeciwnie, nabrał ochoty na więcej. Tym bardziej, że Kasia zdobyła po kolei trzy odznaki turystyczne. Pewnie chciał ją dogonić:)
Przez kolejne cztery lata wspólne wakacje też spędzaliśmy na południu kraju.
W 1995r. pojechaliśmy do Krościenka i do Krynicy. Rok był trudny. Tata chorował i w czerwcu miał operację. Wiedzieliśmy już, że to rak i że nic się nie dało zrobić. Wahałam się, nie wiedziałam, co począć. Mieliśmy wyjechać na miesiąc, kwatery były już zamówione. Pomyślałam, że powinno być w miarę normalnie, bo to daje większy spokój. Ale nic nie zmieni już faktu, że ostatni miesiąc życia mojego ojca spędziłam z dala od niego.
W Krościenku spotkaliśmy się z naszą sąsiadką Marysią i jej córką Olgą. Pogoda była upalna. Mimo to chodziliśmy na długie wycieczki, bo chyba trochę chcieliśmy udowodnić Marysi, która chętnie opowiadała o swoich wyprawach w góry, że i my potrafimy... Poszliśmy na Przechybę (długą i nudną trasą), na Lubań, na Turbacz, gdzie w wielgachnym schronisku kazali nam zdejmować buty przy drzwiach. Spłynęliśmy na tratwach przełomem Dunajca.
Po dwóch tygodniach pojechaliśmy do Krynicy. W dużej willi położonej wysoko nad miastem dostaliśmy dwa pokoje, łazienkę i dostęp do obszernej, czystej kuchni. Znowu chodziliśmy na wycieczki. W Nowym Targu kupiłam sobie wygodne buty, które sprzedawczyni reklamowała jako "buty robione dla drwali kanadyjskich". Miały grubą podeszwę i zapewnienie, że są tak impregnowane, żeby wytrzymać przebywanie w wodzie przez jakąś abstrakcyjnie dużą ilość godzin! Miały niewielkie zarysowanie na czubku i dlatego zostały cofnięte z eksportu. Buty były cudownie wygodne i mogłam w nich wreszcie długo chodzić. "Zdobyliśmy" Jaworzynę, Huzary, odwiedziliśmy schronisko nad Łomniczką i cudowne, przyjazne dla turystów schronisko na hali Łabowskiej. Do Krynicy schodziliśmy zwykle ubłoceni, spoceni i mało świąteczni. Na deptaku spotykaliśmy eleganckie panie na szpileczkach z kudłatymi pieseczkami:))) Orkiestra grała utwory symfoniczne w muszli koncertowej. Ufryzowani kuracjusze popijali wody mineralne z frymuśnych kubeczków z dzióbkiem i szukali śladów Nikifora Krynickiego w turkusowo malowanym domu-muzeum. Ja też szukałam śladów sprzed lat. Byłam tam z rodzicami w roku 1969. Po z górą 25-ciu latach odnalazłam dom z balkonem, pomnik Mickiewicza i dziewczyny z gołębiami, legendarne sanatorium Patria, które wybudował Jan Kiepura. Dzwoniłam do taty i opowiadałam o swoich znaleziskach, miałam wrażenie, że robię coś dla niego...
Tata umarł w dzień naszego powrotu. Potem nie chciałam już jechać do Krynicy.
Przez kolejne dwa lata jeździliśmy do Milówki. Tej samej, z której są bracia Golcowie, choć wtedy jeszcze o nich nie słyszeliśmy. Miła Milówka przyjęła nas gościnnie. Z jednej strony Beskid Żywiecki, z drugiej Śląski. Wspaniałe, rozległe widoki z Rycerzowej, z Miziowej Hali i Przełęczy Koniakowskiej. Za pierwszym razem towarzyszyli nam Jurek z Iwonką. Poszliśmy na wycieczkę na Baranią Górę i mój brat w słynnych białych adidasach nie zabłocił się ani odrobinę :)))
Bracia i siostry grzali się nawzajem swoim ciepłem. Kasia i Mateusz tworzyli zgodną drużynę. Mieszkali razem, razem bałaganili, razem prali i razem tworzyli "rodzinny kabaret". Mój brat śpiewał o Czterech Pancernych i o tym, że go nikt nie kocha, więc pójdzie jeść robaki... Było wesoło, było głośno, było naprawdę miło w tej Milówce.
Gdzieś nad Wisłą... 1998r
Ostatni nasz rodzinny wyjazd zdarzył się w roku 1998. Oczywiście, wyjeżdżając jeszcze o tym nie wiedziałam. Jednak już na miejscu było widać, że nasza nastoletnia córka Kasia potrzebuje innych atrakcji niż zdobywanie Trzech Kopców. Sam jej wygląd nie wskazywał na umiłowanie turystyki. Chodziła w długich do ziemi spódnicach i czarnych glanach. Albo w czarnych spodniach rurkach. W czarnych t-shirtach. Na głowie motała jakąś chustkę albo zakładała mój stary płócienny kapelusz, który ufarbowała ... niespodzianka! na czarno! Tylko plecak miała zielony, wielki, wojskowy tornister z wymalowaną pacyfą i tekstami z Nirvany. Kiedy przechadzaliśmy się po deptaku, chwytałam posyłane jej spojrzenia chłopaków i młodych mężczyzn. Czas jest nieubłagany...
W tej Wiśle nie było specjalnych atrakcji, poza bilardem i wózkami z gotowaną kukurydzą. Małyszomania jeszcze się nie zaczęła. Maskotką miasta był wielki, biały Bulinek. Kasi podobała się zapewne restauracja przy rynku, w której obsługiwał miły, młody kelner. Mateusz preferował targ z dużą ilością straganów i różnych różności. Po dwóch tygodniach ja wróciłam z Kasią do domu, żeby wyprawić ją na obóz do Zawoi. Mateusz z Andrzejem ruszyli na wyprawę schroniskową.
Jechałyśmy przez Katowice. Wiozłam dużego miśka z białej wełny, którego Mateusz wyprosił na wiślańskim targu. W Katowicach czekałyśmy na przesiadkę do Łodzi. Poszłyśmy do McDonalda na obiad. Bolała mnie głowa. Było mi smutno. Jakbym czuła, że coś się kończy...
Nawet nie wiem dokładnie, jak to się stało, że dzieci się w te góry "wciągnęły". Obok marudzenia zaczęła się pojawiać fascynacja. Mateusz w góry poszedł po raz pierwszy z ojcem na wędrówkę po schroniskach, gdy miał 8 lat. Pierwsza trasa, którą przebyli wiodła z Krynicy Górskiej przez Jaworzynę Krynicką na Halę Łabowską i trwała pewnie ze sześć godzin. Mateusz wcale się nie zraził. Wprost przeciwnie, nabrał ochoty na więcej. Tym bardziej, że Kasia zdobyła po kolei trzy odznaki turystyczne. Pewnie chciał ją dogonić:)
Przez kolejne cztery lata wspólne wakacje też spędzaliśmy na południu kraju.
W 1995r. pojechaliśmy do Krościenka i do Krynicy. Rok był trudny. Tata chorował i w czerwcu miał operację. Wiedzieliśmy już, że to rak i że nic się nie dało zrobić. Wahałam się, nie wiedziałam, co począć. Mieliśmy wyjechać na miesiąc, kwatery były już zamówione. Pomyślałam, że powinno być w miarę normalnie, bo to daje większy spokój. Ale nic nie zmieni już faktu, że ostatni miesiąc życia mojego ojca spędziłam z dala od niego.
W Krościenku spotkaliśmy się z naszą sąsiadką Marysią i jej córką Olgą. Pogoda była upalna. Mimo to chodziliśmy na długie wycieczki, bo chyba trochę chcieliśmy udowodnić Marysi, która chętnie opowiadała o swoich wyprawach w góry, że i my potrafimy... Poszliśmy na Przechybę (długą i nudną trasą), na Lubań, na Turbacz, gdzie w wielgachnym schronisku kazali nam zdejmować buty przy drzwiach. Spłynęliśmy na tratwach przełomem Dunajca.
Po dwóch tygodniach pojechaliśmy do Krynicy. W dużej willi położonej wysoko nad miastem dostaliśmy dwa pokoje, łazienkę i dostęp do obszernej, czystej kuchni. Znowu chodziliśmy na wycieczki. W Nowym Targu kupiłam sobie wygodne buty, które sprzedawczyni reklamowała jako "buty robione dla drwali kanadyjskich". Miały grubą podeszwę i zapewnienie, że są tak impregnowane, żeby wytrzymać przebywanie w wodzie przez jakąś abstrakcyjnie dużą ilość godzin! Miały niewielkie zarysowanie na czubku i dlatego zostały cofnięte z eksportu. Buty były cudownie wygodne i mogłam w nich wreszcie długo chodzić. "Zdobyliśmy" Jaworzynę, Huzary, odwiedziliśmy schronisko nad Łomniczką i cudowne, przyjazne dla turystów schronisko na hali Łabowskiej. Do Krynicy schodziliśmy zwykle ubłoceni, spoceni i mało świąteczni. Na deptaku spotykaliśmy eleganckie panie na szpileczkach z kudłatymi pieseczkami:))) Orkiestra grała utwory symfoniczne w muszli koncertowej. Ufryzowani kuracjusze popijali wody mineralne z frymuśnych kubeczków z dzióbkiem i szukali śladów Nikifora Krynickiego w turkusowo malowanym domu-muzeum. Ja też szukałam śladów sprzed lat. Byłam tam z rodzicami w roku 1969. Po z górą 25-ciu latach odnalazłam dom z balkonem, pomnik Mickiewicza i dziewczyny z gołębiami, legendarne sanatorium Patria, które wybudował Jan Kiepura. Dzwoniłam do taty i opowiadałam o swoich znaleziskach, miałam wrażenie, że robię coś dla niego...
Tata umarł w dzień naszego powrotu. Potem nie chciałam już jechać do Krynicy.
Przez kolejne dwa lata jeździliśmy do Milówki. Tej samej, z której są bracia Golcowie, choć wtedy jeszcze o nich nie słyszeliśmy. Miła Milówka przyjęła nas gościnnie. Z jednej strony Beskid Żywiecki, z drugiej Śląski. Wspaniałe, rozległe widoki z Rycerzowej, z Miziowej Hali i Przełęczy Koniakowskiej. Za pierwszym razem towarzyszyli nam Jurek z Iwonką. Poszliśmy na wycieczkę na Baranią Górę i mój brat w słynnych białych adidasach nie zabłocił się ani odrobinę :)))
Bracia i siostry grzali się nawzajem swoim ciepłem. Kasia i Mateusz tworzyli zgodną drużynę. Mieszkali razem, razem bałaganili, razem prali i razem tworzyli "rodzinny kabaret". Mój brat śpiewał o Czterech Pancernych i o tym, że go nikt nie kocha, więc pójdzie jeść robaki... Było wesoło, było głośno, było naprawdę miło w tej Milówce.
Gdzieś nad Wisłą... 1998r
Ostatni nasz rodzinny wyjazd zdarzył się w roku 1998. Oczywiście, wyjeżdżając jeszcze o tym nie wiedziałam. Jednak już na miejscu było widać, że nasza nastoletnia córka Kasia potrzebuje innych atrakcji niż zdobywanie Trzech Kopców. Sam jej wygląd nie wskazywał na umiłowanie turystyki. Chodziła w długich do ziemi spódnicach i czarnych glanach. Albo w czarnych spodniach rurkach. W czarnych t-shirtach. Na głowie motała jakąś chustkę albo zakładała mój stary płócienny kapelusz, który ufarbowała ... niespodzianka! na czarno! Tylko plecak miała zielony, wielki, wojskowy tornister z wymalowaną pacyfą i tekstami z Nirvany. Kiedy przechadzaliśmy się po deptaku, chwytałam posyłane jej spojrzenia chłopaków i młodych mężczyzn. Czas jest nieubłagany...
W tej Wiśle nie było specjalnych atrakcji, poza bilardem i wózkami z gotowaną kukurydzą. Małyszomania jeszcze się nie zaczęła. Maskotką miasta był wielki, biały Bulinek. Kasi podobała się zapewne restauracja przy rynku, w której obsługiwał miły, młody kelner. Mateusz preferował targ z dużą ilością straganów i różnych różności. Po dwóch tygodniach ja wróciłam z Kasią do domu, żeby wyprawić ją na obóz do Zawoi. Mateusz z Andrzejem ruszyli na wyprawę schroniskową.
Jechałyśmy przez Katowice. Wiozłam dużego miśka z białej wełny, którego Mateusz wyprosił na wiślańskim targu. W Katowicach czekałyśmy na przesiadkę do Łodzi. Poszłyśmy do McDonalda na obiad. Bolała mnie głowa. Było mi smutno. Jakbym czuła, że coś się kończy...
12 komentarzy:
Ale należy pamiętać, że "coś się kończy, coś zaczyna..." :)
Więc po pierwsze ja ten tekst pamiętam inaczej.. "Siostro, bracie nie pisz po wiacie, bo Ci starzy spiro gacie" Ale może sie mylę;) Poza tym wydaje mi się, że cala trasa na Łabowską w tamtych warunkach i biorąc pod uwagę, że miałem 8 lat mogła trwać nawet około 8 godzin... Ale i tak mi się podobało, taki survival.
I tak na koniec, to chciałem zaznaczyć, że te buty chyba nadal działają.. więc na prawdę muszą być niezłe!
Może nawet osiem:))) A spałeś podobno potem 13 godzin!
A buty działają. Uwielbiam je!
Coś się zawsze zaczyna.
Wtedy zaczęło się akurat coś niefajnego. Ale zawsze przecież się coś kończy:)))
Pozdrawiam nostalgicznie
Ja pamiętam jeszcze inaczej - "Siostro, bracie, nie pisz po wiacie, bo ci spiero gacie" ;-) Teraz już nikt nie sprawdzi, jak to naprawdę było...
Milówkę wspominam cudownie! Jedne z najlepszych wakacji w moim życiu chyba.
A w Wiśle wcale nie było tak źle, mam wrażenie, że może trochę się "odłączałam", ale z Wami też bywało sympatycznie;-) A ten Bulinek to się nazywał Wiślaczek:-)
A tak, Wiślaczek. Wiedziałam, że jakoś głupio:)))
A pamiętasz może, do kogo był podobny pan kelner?
Niestety, nie pamiętam. Podejrzewam wszak, że był szatynem albo brunetem, szczupłym, możliwe, że z dużym nosem - miałam upodobanie do tego typu już wtedy;-)
No i miał długie włosy:]
Mateusz, jesteś pewien? Bo tego akurat nie pamiętam (choć prawdopodobnie tak mogło być:-)
A mnie się wydaje, że był raczej podobny do Pismaka:)
Hmm, hmm... Ale ja chyba Pismaka jeszcze nie znałam wtedy... Zresztą Pismak nigdy mi się jakoś szalenie z urody nie podobał... Może Pająka masz na myśli?;-)
Miałam Pismaka na myśli. Pająk, to ten z liceum na Królewskiej, nie? Taki wysoki, z kudłami...
Tak... No to nie wiem, naprawdę nie pamiętam już, jak wyglądał ten kelner, choć oczywiście pamiętam, że mi się podobał;-) Jak wielu młodych mężczyzn wtedy;-)
Prześlij komentarz