Kiedy byłam mała, nowe ciuchy dostawałam, gdy stare się podarły albo zrobiły drastycznie za małe. Zresztą sukienki zawsze można było podłużać, a poza tym trochę krótsza czy trochę dłuższa, to nie miało znaczenia. Celina i tak szyła mi wszystko na wyrost.
Najgorzej było z butami. Nogi mi rosły i każda kolejna pora roku oznaczała kupno nowej pary. Wiosną na ogół nosiłam czółenka z paseczkiem, latem sandałki albo gdynki. Na zimę dostawałam "tatrzanki", buty za kostkę z grubego filcu, zapinane z przodu na suwak. Pierwsze tzw. kozaczki miałam pewnie pod koniec szkoły podstawowej. Czułam się w nich całkiem DOROSŁA!!
Płaszcze i palta zimowe miałam szyte na miarę, przez Celinę albo naszego podwórzowego krawca Chudzika. Jeden płaszcz, w szarą grubą kratę, uszyto mi w spółdzielni krawieckiej na Starym Rynku.
Dorośli mieli gorzej, oni nie wyrastali ze swoich palt, sukienek i garniturów. Wystarczały im na lata. Tata miał jeden ciemny garnitur, zakładał go w "gości" i na pogrzeby.
Mamie sukienki szyła Celina, wszystkie właściwie takie same, tylko materiał się zmieniał - dopasowane princeski z małym dekoltem, z krótkimi lub długimi rękawami. Jedną, "dyżurną" sukienkę mama zakładała w święta. Sukienka była z miękkiej, turkusowej wełny, pasowały do niej sztuczne perełki.
Latem sukienki miały na sobie groszki albo mazaje.
Kupno nowego ubrania, to w ogóle było duże przedsięwzięcie. Planowane. Wyprawa do miasta. Pieniądze odłożone z "trzynastki", lub wzięta tzw. chwilówka, czyli bardzo krótkoterminowa pożyczka.
Pojęcie"modne" dotarło do mnie pewnie dopiero pod koniec szkoły podstawowej. Ubrania były codzienne albo świąteczne. Nowe albo stare. No, może jeszcze dostawały określenie "twarzowe". Twarzowe dla mamy były odcienie zieleni i granatu. Dla dzieci twarzowe były barwy jasne. Ciemne zarezerwowano dla starych ludzi.
Na studiach prawie wszystkie ciuchy szyłam sobie sama, albo robiłam na drutach. Swetry, czapki, szaliki, rękawiczki, skarpetki... Gładkie i we wzory, z wrabianymi motywami, w paski, melanżowe, grube i cienkie...
Szyłam spódnice, bluzki, kamizelki, spodnie, sukienki, torebki i wdzianka... Dla siebie i dla innych.
Zakupy ciuchowe robiłam tak rzadko, że nieomal wszystkie je pamiętam: brązowa, dopasowana sukienka z dzianiny, kremowy elastyczny golf, sportowa spódnica z granatowego sztruksu, długi, granatowy płaszcz z kapturem zapinany na kołki...
Przez całe lata 80-te i 90-te nosiłam ciuchy z paczek przysyłanych przez moją szwagierkę z Niemiec. Skracałam, zwężałam, przerabiałam... Z niektórych szyłam rzeczy dla dzieci. Zawsze byłam nieźle ubrana.
Te paczki były zbawieniem, gdy nasze finanse oscylowały co miesiąc wokół zera.
Myślę, że z tych wszystkich powodów kupienie drogiego ubrania przekracza moje umiejętności życiowe:))) Zawsze się zastanawiam, jak można by to taniej uszyć albo przerobić z czegoś innego:)))
Poza tym solidne, drogie rzeczy mnie przytłaczają. Kiedyś kupiłam drogie skórzane kozaki i musiałam je nosić przez dziesięć lat. Były solidne i ... śmiertelnie nudne! Dlatego kupuję tani ciuch kiepskiej jakości z pełną świadomością jego nietrwałości. Później nie szkoda go wyrzucić. I można sobie zafundować coś nowego :))
Chociaż miewam ekstrawaganckie "zachcianki"- miałam okres kupowania kolorowych rajstop, kolorowych pasków, a teraz lubię kolorowe szaliki. Ale to niewinne i tanie hobby:)
P.S. Na wszystkich zdjęciach jestem w w ciuchach, które sama uszyłam lub wydziergałam:) Łącznie z torbą!