Czy już pisałam, że lubię odpusty?
Lubię!
I byłam dziś na odpuście.
Odpust w naszej parafii jest co roku. W pierwszą niedzielę po imieninach świętego Wojciecha.
I co roku idę tam z zapałem dziecka.
Kiedyś chodziliśmy razem. Dzieci dostawały jakieś pieniądze, żeby mogły sobie kupić, co będą chciały.
Ach, te męki wyboru! I to kusi, i to nęci!
Kupowaliśmy im obwarzanki na sznureczku, lekkie, rumiane torusy.
Watę cukrową, którą podkradałam, pod pozorem, że odpada z patyczka.
Kasia dostawała od taty pierścionek z niebieskim oczkiem, a Mateusz ode mnie piłkę na gumce, albo balona. Albo pukawkę ze sznurkiem.
Na odpuście kupiliśmy Banana.
I wiatraczki na druciku. I włochatego pająka, który podskakiwał, gdy się przycisnęło gumową gruszkę. I pacyfę na czarnym rzemyku.
Na odpuście gra disco polo i trąbią plastikowe trąbki.
Ćwierkają nakręcane ptaszki. Strzelają kapiszony.
Koników drewnianych dziś nie widziałam, ale były plastikowe, duże krowy do siedzenia. I silikonowe zegarki.
Na stoiskach z płytami królowała Anna German.
Tylko parasoli nie widziałam, a przydałyby się, bo co i rusz mżyło.
Synek kupił mnie i Ani obwarzanki i cukrową watę.
I najbardziej mi było żal, że nie mam Ciebie przy sobie, Kochany...