niedziela, 6 czerwca 2021

Ten dzień.

 


O  TYM  dniu już było nieraz.

O tym, że był poniedziałek.

Że w całym domu pachniało jaśminem.

Oraz, że obudziłam się rano o wpół do piątej i skurcze miałam co sześć minut. 

Miałam na sobie bawełnianą, granatowo-niebieską sukienkę w kwiatki.

A w szpitalu na śniadanie był twarożek. Który zjadłam.

I o tym, że lekarz na obchodzie porannym negatywnie wyraził się o mojej inteligencji. A ja nie zaprotestowałam. Chociaż to chamskie było.

O narkozie.

O "po narkozie".

O smutnych dniach szpitalnych.

O tęsknocie.


O tym wszystkim już było. 

I ciągle to dobrze pamiętam.

Bo się wtedy urodziła. 

Nasza wyczekiwana Córeczka.

Z granatowymi oczami.

 

Mówią, że miłość matki jest bezwarunkowa. I na zawsze. 

 

Chociaż inni mówią, że są okoliczności, warunki, sytuacje, że nie...

 

Przeczytałam kiedyś wypowiedź pewnego terapeuty, dosyć znanego, że po latach żalu za swoje niełatwe dzieciństwo, uznał,  że fakt, iż jego matka nie pozbyła się go, nie pozwoliła mu umrzeć z głodu, z pragnienia i zimna, jest wystarczający, aby mógł być jej wdzięcznym.

 

Ja dostałam od mojej Mamy mnóstwo skarbów.

I mogłam je rozdawać. 

 

Mogłam tulić, kołysać, pocieszać.

Karmić, podziwiać, rozweselać. 

Mogłam całować po piętkach.

Łaskotać. 

Opowiadać bajki do snu.

Kochać.

Bo jak można nie kochać CUDU?