środa, 26 lipca 2023

Mądrość Twaina

 



Czy już pisałam, że rozwiązywanie krzyżówek jest dobre na wszystko?

W miesięczniku "Szaradzista", co go na wyścigi z Bratem rozkminiamy, taki oto tekst mi się ukazał po mozolnym wstawieniu 122 liter do diagramoszyfru:

"Życie nie składa się ani głównie, ani nawet w większej części z faktów i zdarzeń, składa się głównie z burzy myśli, która nieustannie szaleje w umyśle" Mark Twain.

Toż to o mnie jest!

Burza myśli, burza słów, okrzyków, melodii i znaków zapytania. 

 

Lubię Twaina. 

Czytałam Twaina.

Nie tylko historie o urwisie Tomku i jego przyjacielu obdartusie Huckleberrym Finnie. 

Lubię Twaina, bo Twain lubił koty.

"W różnych okresach życia otaczał się aż 19 kotami, nadając im wymyślne nazwy, takie jak Apollinaris, Belzebub, Blatherskite, Buffalo Bill, Satan, Sin, Sour Mash, Tammany, Zoroaster, Soapy Sal, Pestilence i Bambino."

"Mówi się, że Twain po prostu nie mógł żyć bez swoich kotów, więc gdy był na wakacjach, pytał, czy mógłby „wynająć” inne pupile. Najsłynniejszy epizod wynajmu kotów miał miejsce w Dublinie w New Hampshire w 1906 roku gdy autor wynajął trzy kocięta na lato. Jeden o imieniu Sackcloth. Pozostałe dwa były identyczne i przeszły pod wspólną nazwą Ashes. Nie chciał ich posiadać, bo wtedy musiałby zabrać je za sobą. Wolał je wynająć i zapłacić wystarczająco, aby zapewnić im późniejszą opiekę."

Poszperałam trochę i znalazłam jeszcze więcej jego mądrości:


"Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości."

 

"Bądź ostrożny czytając książki o zdrowiu. Możesz umrzeć na błąd w druku" 


 "Hałas nie do­wodzi nicze­go. Ku­ra, która zniosła jaj­ko, gdacze nieraz tak głośno, jak gdy­by zniosła planetę"


 "Tak, myślę, że kocham go jedynie dlatego, że jest MÓJ i jest MĘŻCZYZNĄ. Przypuszczam, że nie ma żadnego innego powodu."

 

 "Nie bądźmy tacy wybredni. Lepiej mieć używane diamenty niż nie mieć ich wcale."

 I moje ulubione:


niedziela, 23 lipca 2023

Superowo


 - Kocham tu być! - oznajmił Wnuk po tygodniowym pobycie u mnie

(Zupa ogórkowa, park linowy, wypad do S. na ruskie, do Świętych Wszystkich na pizzę, na ramen do Ramen, do Galerii po spodnie; poza tym na kolację - "to co zawsze", na śniadania "to co wczoraj", no i święty spokój - żyj i daj żyć innym)

- Bo tu jest super - uzupełnił Wnuk, widząc pytanie w moich oczach.

- Potwierdzam - zaskoczył mnie Ojciec Wnuka.

 

No to super. Super, że super.

 

Już mi to mówił, parę razy.

Bo mnie lubi? Kocha?

Bo mówili mu w przedszkolu, że "u babci jest słodko, świat pachnie szarlotką" i "jak macie babcię to się nie trapcie, bo wam nie spadnie z głowy włos"

Chociaż u mnie, to pachnie  raczej tą ogórkową, smażoną cebulką i  pierniczkami. Szarlotka nie jest na topie.


Ale  tak o sobie myśleć, że super?

Mogłabym jeszcze i tak, i siak, i lepiej, i milej...

Byłoby super.

 

Natalia de Barbaro "Przędza" :

"Kiedy zobaczę siebie w swojej wielohistorii, mogę przestać siebie oceniać i oprotestowywać. Porzucam dychotomiczny obraz świata- dobrze/źle i wtedy moje ciało się  rozluźnia"


Jestem SUPER.

Rozluźniona, okrywam się moją wielokolorową "basiowością" i jest mi ciepło. 

Mój Wnuczek nie rzuca słów na wiatr.


 

W obiektywie Wnuka

 

 

piątek, 21 lipca 2023

Wspomnij mnie




Wspomnienia, to skarb.
Wspomnienia, to życie nieutracone. 
Wspomnienia wzruszają, łza się w oku kręci. Taka łezka sentymentalna.

Wspomnienia bolą. Jak cholera.
Rozdrapują mnie na nowo. 
Płaczę.
Od wczoraj słucham piosenki i płaczę.

Bo wspomnienia są tak żywe, tak realne, jakby to, co teraz żyję, było snem tylko, i zaraz się obudzę do tamtej rzeczywistości.

Nasz piękny wieczór.
Tańczyliśmy, gdy Leszek Długosz śpiewał te swoje piosenki liryczne.
Nic jeszcze o sobie nie wiedzieliśmy, a jakby już wszystko było wiadomo.

Tańczyliśmy.
Miał takie miękkie włosy na karku.
Miał takie ciepłe ramiona.
Pachniał tytoniem i rozgrzaną skórą.
Jeszcze nigdy nie czułam się taka szczęśliwa. I lekka. 
I tylko ty, i tylko ja.

Nagle ta piosenka...
 

Berlin 1913 

Julian Tuwim

O, smętne, śnieżne nevermore!
Dni utracone, ukochane!
Widzę cię znów w Café du Nord
W mroźny, mglisty poranek.

Strach, słodki strach od stóp do głów,
Dygot błękitnych, czułych nerwów,
I sen był znów, i list był znów:
Mgła legendarnych perfum.

Lecz nie ma mnie i nie ma mnie,
I nigdy w życiu mnie nie będzie.
Zostanę w liście, zostanę w śnie,
W tkliwej, śnieżnej legendzie.

Nic o tym nie wiesz. Czekasz, drżąc.
Dzień sennie sypie się i szepce.
Ach, serce moje i młodość mą
W srebrnej nosisz torebce.

 Wczoraj? A co to było? Tak:
Carmen, kareta, wino, walce...
Mignęło w oczach. Nie – to ptak,
Wyszyty na woalce.

Pusto i ciepło w tym Café.
Zima się w oknie szronem perli.
Nie przyjdę. Idź. Nie spotkasz mnie.
...Wielki, wielki jest Berlin.


Wtedy też chciało mi się płakać. 
Bo oni już wszyscy, kimkolwiek byli w Berlinie 1913-tego roku, wszyscy już nie żyli. A nie wiadomo, czy spotkali się w końcu.
I Tuwim też już nie żył. 
A myśmy żyli jeszcze, ale przecież...
Jakbym wtedy zajrzała w przyszłość.

I wpadła mi w oko, w ucho, w serce ta piosenka nagle przedwczoraj.
Młody mężczyzna, chłopak właściwie...
Mężczyzna z miękkim zarostem, ze spojrzeniem spod długich rzęs.
Śpiewa dla mnie.
Śpiewa, a ja płaczę. 
Tak, jakbym nie była sobą teraz, prawie 70-letnią, jakbym znowu była tamtą dziewczyną w bluzce w czerwone kropki, dziewczyną kołysaną ramionami mojego mężczyzny w tańcu trwającym od lat.



Tęsknota też boli.

czwartek, 20 lipca 2023

Ulica Miła

 

 

Ulica Miła wcale nie jest miła.

Ulicą Miłą nie chodź, moja mila.

Domy, domy, domy surowe,

trzypiętrowe, czteropiętrowe,

idą, suną, ciągną się prosto,

napęczniałe bólem i troską.

W każdym domu cuchnie podwórko,

w każdym domu jazgot i turkot,

błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica.

Miła ulica.

Miła ulica. 

 

Jakoś tak mi przyszło pisać o ulicach.

Na pewno już o tym było.

Bo wszystko już było.

Ulica, onegdaj Zakątna, przypomniała mi o  tym wierszu Władysława Broniewskiego. 

Broniewskiego, który był nie tylko poetą rewolucyjno-robotniczo-socjalistycznym. Był też poetą lirycznym  i dramatycznym, powiedziałabym nawet, że poetą tragicznym.

"Ulica Miła", kiedy ją poznałam, pasowała jak ulał do moich Bałut.

Chodziłam tymi ulicami, wśród odrapanych kamienic, śmierdzących rynsztoków, rachitycznych drzewek czepiających się z całej siły korzeniami skrawka ziemi pośród bruku.

Po kocich łbach turkotały koła furmanek.

Rozklekotane tramwaje wprawiały w drżenie szyby w oknach.

- Szmat, szmat!- krzyczał  facet zbierający stare szmaty na szmaciany handel.

Latem na parapetach okien wylegiwały się przepocone pierzyny i poduszki, które gubiły pierze.

Albo stare kobiety wsparte na łokciach, chłonące historie uliczne, jak najlepszy film.

Miałam taki okres turpistyczny, pewnie w czasie dojrzewającego buntu i oporu, kiedy zachwycałam się tymi obrazami. Nawet wiersze pisałam. 

Oczarowana widokiem ceglanej plamy na brudnym murze, oświetlonej nagłym promieniem słońca zza chmur, stałam i prawie płakałam ze wzruszenia nad tą piękną brzydotą.

"Czarna jak płyta gramofonowa
z tą samą piosnką, od nowa, od nowa.

Ulica Sarg. Ulica Sarg.
Katastrofalna ulica.

NAJLEPSZY TUSZ DO RZĘS
"DWIE PROZERPINY"
Miłość? Rozplączesz jak węzeł.
Laur? Przyjdzie później czy prędzej;

Lecz gdy cię, człowiecze,
ulica urzecze,
jak szmaragd upadniesz na dno."

- a to już oczywiście Gałczyński


"Moja ulica", to było dla mnie to miejsce w którym zaczynałam się czuć bezpiecznie, gdy wracałam do domu z innej ulicy. Choćby i tak samo nazwanej. Moja ulica była kawałkiem "od do", dwa szeregi kamienic wyższych i niższych, jezdnia, dwa chodniki z wejściami do bram. 

Za bramami były podwórka. 

Teraz nie ma podwórek, są tylko "przedbloki".

Podwórka, otoczone z trzech stron oficynami, były jak wielkie place zabaw. Przy naszej bramie kręciła się, lub siedziała z tamborkiem na kolanach dozorczyni i byle kto tam nie zachodził, a i dzieci przeganiała, gdy za bardzo w stronę "za bramy" ganiały.

Latem bywaliśmy więc na podwórku, w chłodne dni na schodach, parapetach okiennych i korytarzach klatek schodowych.

Przedszkole, półkolonie i ogródek jordanowski w jednym.

 

Więc, kiedy tak szłam ulicą poniekąd Zakątną, przypomniała mi się moja "miła", równie brzydka, brzydko-piękna ulica. 

Ulica piękna we wspomnieniach, piękna moim dzieciństwem i moją młodością.

 

A podobno jest gdzieś ulica
(lecz jak tam dojść? którędy?)
ulica zdradzonego dzieciństwa,
ulica Wielkiej Kolędy.
Na ulicy tej taki znajomy,
w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie,
stoi dom jak inne domy,
dom, w którym żeś się urodził.
Ten sam stróż stoi przy bramie.
Przed bramą ten sam kamień.
Pyta stróż: "gdzieś pan był tyle lat?"
"Wędrowałem przez głupi świat".

(K.I.Gałczyński)

 

Dlatego, gdy słyszę tę piosenkę, zawsze się wzruszam. Do łez.



 

wtorek, 18 lipca 2023

Ulica P.

Ulica P. dawniej nazywała się Zakątna. 

Prawie jak Pokątna. 

Ta Pokątna za pubem Dziurawy Kocioł. Ta, na której czary, mary, potwory i zaraz za nią ulica Śmiertelnego Nokturnu.

Na ulicy Zakątnej mieszkała kiedyś nasza ciotka Józia ze swoim bratem, a wujkiem naszym Bronkiem.  

Jak przez mgłę, ale jednak pamiętam wizytę w ich domu na tej Zakątnej, pokątnej ulicy.

Wąski, ciemny pokój, z wysokim jak w wieży oknem wychodzącym na podwórko-studnię.

W tej ciasnej klitce musiało zmieścić się wszystko, a może nawet i więcej. 

Wielkie łóżko z górą puchatych poduszek, poukładanych jedna na drugiej, prawie jak w bajce o królewnie na ziarnku grochu.

Stół z krzesłami, stolik z radiem, stołek z miską, zlew z kranem, piec z fajerkami, doniczki z kwiatami, ramki z obrazami świętymi. No, i ich dwoje rzecz jasna.  Ciekawe, czy spali w jednym łóżku. Zresztą przez długi czas byłam przekonana, że są małżeństwem. 

Taka to była ulica.

Teraz nazywa się P. 

 

Los, a raczej rozkopane od A do Z  miasto, zmusiły mnie niedawno do pójścia ulicą P. od jej zarania do ujścia.

(Miasto rozkopane jest raczej od E do W, czyli ze wschodu na zachód, a ja musiałam dostać się z N do S)

Więc poszłam.

 

Ostatni raz wędrowałam ulicą P. w Dzień Świętych Wszystkich, towarzystwo miałam zacne, a zapadający szybko zmrok  krył w swoich objęciach mury, bramy, dachy i wszystko , co cichociemne.

Malowniczo świeciły niektóre okienka, nieliczne lampy okalały blaskiem korony drzew, a przy końcu ulicy P. powitał nas woonerf (wow!), całkiem jeszcze nowiutki, może ledwo trzyletni.

Ławeczki stylizowane, zaciszne (nomen omen) zakątki wśród krzewów, roślinki i płotki. Całość opromieniona magicznym światłem zwieszających się lamp.  Księżyc nad głowami. 

(To ostatnie to licentia poetica, bo nie pamiętam, czy księżyc ów był)

 O woonerfie poczytałam sobie na stronie UMŁ:

(pogrubienia moje, dla lepszego dramatyzmu)

"Jednym ze zwycięskich wniosków z budżetu obywatelskiego w poprzednich latach była przebudowa ul. P. na otoczenie bardziej przyjazne mieszkańcom.

Przeznaczony do przebudowy odcinek liczy ponad 300 metrów. W ten sposób stanie się najdłuższym woonerfem w Łodzi. 

- Po zakończeniu inwestycji będzie to strefa, po której mieszkańcy Łodzi będą mogli poruszać się całą szerokością. To będzie teren publiczny łączący funkcje ulicy, deptaka, parkingu i miejsca spotkań. Będzie to również strefa uspokojonego ruchu z priorytetem dla pieszych i rowerzystów. Zadbaliśmy też o podwyższenie bezpieczeństwa.

 Po kompletnym zrealizowaniu inwestycji na całym odcinku nawierzchnia zyska ozdobną kostkę, pojawią się nowe meble miejskie, czyli ławki, stojaki rowerowe, kosze. Będzie też blisko 60 miejsc parkingowych i nowe oświetlenie. Zieleń wzbogaci się o krzewy i byliny.

Łodzianie pokochali rozwiązanie, które wycisza ruch samochodowy, wprowadza więcej zieleni i zachęca do spotkań oraz spędzania czasu na świeżym powietrzu w bezpiecznej przestrzeni.

 - Wiemy, że ta okolica nie cieszyła się dobrą opinią wśród łodzian, ale chcemy to zmienić. Liczymy, że mieszkańcy docenią to, co tutaj robimy, a nawet samodzielnie zaczną dbać o tę okolicę - przekonuje Piotr W. z Zarządu Inwestycji Miejskich."


A zatem do meritum: poszłam. 

Woonerf. 

Meble miejskie  -  obecne. 

Stojaki rowerowe - puste.

Oświetlenie na miejscu - nie aktywne, bo słońce odwala robotę i wyciąga na tzw. światło dzienne wszystko, co noc zakrywa

Zieleń - owszem, mocno wzbogacona, nawet miejscami nadmiernie rozrośnięta

Mieszkańcy "zachęceni do spotkań oraz spędzania czasu na świeżym powietrzu w bezpiecznej przestrzeni" - bardzo obecni. Licznie zasiadają na ławeczkach (obficie obesranych przez gołębie i inną faunę latającą), bezpiecznie prężą muskuły okryte białymi niegdyś podkoszulkami na ramiączkach, w rękach dzierżą piwo, a z ust  sfruwają swobodnie "k...y j....e" i "p.......ne ch..e"

Po obu stronach woonerfu zabudowania, po lewej widzimy proszę państwa "nową inwestycję mieszkaniową", czyli dość wypasione apartamentowce z zakodowanymi wejściami, po prawej "starą zabudowę czynszową"

Zabudowa straszy łuszczącym się tynkiem, zapomnianymi sklepikami za rdzewiejącą roletą, licznymi i wielokulturowymi napisami na ścianach wszystkich. ŁKS rządzi.

Z bram zalatuje moczem i stęchlizną.

Na chodnikach pety, puszki po piwie, rozdeptane resztki zapiekanki z pobliskiej Żabki.

Nieświeży pan siedzi na kamiennych schodkach i odprowadza mnie wzrokiem. Bo, co ja tu robię?  Ja tam obca jestem.

Nie ma czarów, zostały mary, potwory i śmiertelna beznadzieja. 

Nie zauważam nikogo, kto pasowałby do  "143 komfortowych mieszkań o przemyślanych rozkładach. Wolisz 2, 3, a może 4 pokoje?"


Mija mnie para pchająca dwa wózki z dwoma maleństwami, jednym większym maleństwem i drugim mniejszym.

On mizernej postury, z twarzą naznaczoną życiem.

Ona, bardzo młoda, z perspektywą wielu jeszcze maleństw przed sobą.

Raczej nie zamieszkują apartamentowców.

Ale...

Może się mylę?

Może ich dzieci będą się wychowywać w  salonach z aneksem kuchennym, wśród wygodnych zestawów wypoczynkowych, na przeszklonych tarasach z widokiem na woonerf?

Albo dzieci ich dzieci...

Może wśród żyjących tam mugoli ukrywają się jacyś czarodzieje i książęta. Choćby i półkrwi?

Może dorzucą do mar i potworów czary i niewidy?

Ulicę P. wieńczy piękny, neogotycki  Kościół Środowisk Twórczych.

Niektórzy wierzą też w inne siły.

I w cuda.

Kto wie, czy ulica kapitana P. nie stanie się kiedyś nawet ulicą wyższej rangi.

P.S. Ja i tak jestem z Bałut...


niedziela, 2 lipca 2023

Znowu tam...



...byłam.

Po 41 latach  po raz drugi w Kołobrzegu.

Logistyka wyjazdu okazała się dość prosta. 

Mieszkanie wysprzątane, koty umówione na opiekę, bilety wykupione, trasa obkumana, plecak spakowany.

Plus kije w futerale. Jak wędka albo karabin.

Dworzec Łódź-Chojny o godzinie 6.48 opromieniony letnim,  rannym słońcem.

Na peronie pasażerowie w liczbie trzech.

Na dworcu dwie kasy, czynnych zero.

Dużo drzwi. Większość zamknięta.

Sporo ławek. Wszystkie wolne.

Najwięcej tablic z nakazami, zakazami i informacjami. 


Pociąg przyjeżdża i odjeżdża z opóźnieniem.

Które się może zwiększyć albo zmniejszyć. 

Pozostaje stabilne .

Jedziemy, jedziemy. 

Jaka piękna Polska cała...

Sobie czytam, sobie rozwiązuję, sobie rozmyślam.

Aż tu nagle! W Kaliszu! Wsiada Anioł!

Anioł ma białe giezło, białe skrzydła anielskie, włosy blond i anielską twarz.  Oczy przepasane białą koronką. Ciekawe, czego nie chce widzieć.

Aniołowi towarzyszy gwardia osób wcale nie anielskich, w ubraniach dziurawych, z włosami jak płomień albo i piekło. 

Gitarę mają, na której nie grają nic. 

Idę do miejsca z napisem WC i po drodze podglądam Anioła. Może mi się przyśnił? Nie! Siedzi wśród gawiedzi i dalej nic nie widzi. 

Wokół Anioła jest normalnie raczej. Gawiedź je kanapki, pije wodę Żywiec i głośno gada. O pierdołach.

Nie mogę przestać myśleć o Aniele.

Wypatruję go na poszczególnych stacjach, zastanawiając się, dokąd jedzie. Pleszew? Jarocin? Chocicza? Może Środa? 

- Oni do Poznania jadą - komentuje ktoś z tłumu, który coraz większy nad moją głową i Anioła mi zasłania - Na paradę równości.

W Poznaniu faktycznie roi się od zielonowłosych i tęczowych. Przebranych i nieubranych. Różowe Dredy w towarzystwie czarnych Emo. Niosą plakaty, kwiaty i dzieci.

Anioła brak.

Biegnę na peron dziesiąty. Schodami w górę, schodami w dół. 


 

W lewo. W prawo na zewnątrz. Znowu w dół,  a może w górę, kto by spamiętał te schody.

Jadę w wagonie jedenastym. 

 


Myślę ciągle o Aniele.

Czy on tylko dla mnie tam był? 

Nie wiem, ale dojeżdżam szczęśliwie i wpadam w obszerne ramiona Syna. Czeka przy wyjściu. 

A razem z nim  czeka na mnie 10 wspaniałych dni urlopu.

Czasami  w coś wierzę. 

Ostatnio w Anioły.