sobota, 27 grudnia 2008

Staś

Marysia i Staś, grudzień 1943r.

Staś, brat Marysi, był zupełnie inny, jak nie z tej rodziny. 
Skończył prawo i został prokuratorem. 
Podobno dość znanym i cenionym. 
Był dumą i chlubą matki i siostry. 
Wysoki, przystojny, urodziwy. Śmiał się głośno, tubalnie. 
Miał jakąś wadę wymowy, która tylko dodawała mu uroku. 
Ożenił się z Marylą, koleżanką ze studiów. 
Ona była sędzią. 
Obie Marysie urodziły w tym samym roku córki. 
Maryla urodziła Anię. Pięć lat później urodził się Piotrek
Staś z rodziną mieszkał w ładnym, dużym mieszkaniu na Narutowicza, naprzeciwko Biblioteki Uniwersyteckiej. Największe wrażenie w tym mieszkaniu robiła na mnie winda, którą trzeba było otwierać specjalnym kluczem. Budynek nie był wysoki, może 5-cio piętrowy, ale miał windę! Myślę, że to taka przedwojenna elegancja. Mieszkali tam wtedy zamożni ludzie, elita.
Maryla była zupełnie inna niż Marysia. 

Zgrabna, zadbana, gustownie ubrana, elokwentna i inteligentna. Chyba ustalała ostre reguły w tym związku, bo Staś nie był aniołem. Kobiety, to był jego żywioł.
Latem, w 1981 roku, pierwszym roku mojego małżeństwa, wyjechaliśmy do Dziwnowa. Tam dostałam od Mamy list i nekrolog. 

Staś jechał z Anką samochodem. Na przejeździe kolejowym wpadli pod pociąg. Staś zginął, Anka przeżyła. Miała 20 lat.
Niedługo potem dowiedziałam się, że Maryla choruje na raka piersi. 

Zmarła po kolejnej wznowie w 1986 roku. 
Piotrek z Anką zostali sami.
Anka studiowała prawo. Też została sędzią, jak matka.
 Wyszła za mąż i urodziła córkę Agatę. Potem się rozwiodła.
Piotrek ożenił się z Sylwią, urodził im się syn Damian.
Nic więcej o nich nie wiem. 

Nie wiem, jak wyglądają. 
Nie poznałabym ich na ulicy .
Wątpię, czy oni pamiętają o moim istnieniu...

czwartek, 25 grudnia 2008

Jurek i Ula

Marysia i Jurek, ślubne.

Męża Marysi, Jurka, nigdy nie lubiłam. Wydawał mi się za gładki, za okrągły, oślizły. 
Uśmiechał się przymilnie do Mamy, do mnie kierował jakieś głupie uwagi, dwuznaczne spojrzenia. 
Dużo pracował. 
Był chyba mechanikiem samochodowym, a może konserwatorem... 
W którymś momencie zaczął chorować na serce. Marysia się martwiła. O niego i o Urszulę.Ula urodziła się w 1961 roku. 
Poród był ciężki, urodziła się niedotleniona. 
Rozwijała się wolniej niż inne dzieci, od początku była za gruba. 
Jej kuzynka Ania, urodzona w tym samym roku, biegała wiotka i szczupła. Ula toczyła się na grubych nóżkach. 
Uczyła się słabo. 
Poszła do szkoły handlowej, ale na praktykach w sklepie nie radziła sobie, myliła się w rachunkach. Przez jakiś czas pracowała jako goniec. Z powodu tuszy zaczęła chorować na kręgosłup. Poszła na rentę. 
Od tego czasu ciągle z rodzicami, jako wieczne zmartwienie Marysi.

czwartek, 11 grudnia 2008

Marysia

Ja nie poznałam atrakcyjnej Marysi. Od kiedy ją pamiętam, zawsze była dość tęga, z nalaną twarzą, niemodnie ubrana. 
Chociaż widać było, że usiłuje dbać o siebie. Malowała włosy na jasny blond a usta czerwoną pomadką.
Nie wiem dokładnie, gdzie pracowała. 

Kiedy podrosła jej córeczka Ula, Marysia zaczęła zajmować się kolportażem książek. Miała nawet przez jakiś czas kiosk z książkami w szpitalu. 
Książki były jej miłością. Często dawała je w prezencie, mnie, Jurkowi, Tacie. 
Później przestała zajmować się kolportażem, bo coraz ciężej było jej chodzić. Właściwie nie wiem, czy chorowała na nogi, czy na otyłość. 
Często dzwoniła do Mamy z prośbą o odwiedzenie jej. Mówiła, że się boi chodzić po ciemku. Mama, choć starsza o kilkanaście lat, nie miała kłopotów z chodzeniem.
Marysia co jakiś czas dzwoniła do mnie. 

Z okazji imienin, świąt. 
Nieodmiennie skarżyła się na zdrowie, swoje, Jurka , Urszuli. 
Nieodmiennie też pytała o "dzieciaczki", nie przyjmując do wiadomości, że już nie są małe, ale całkiem duże.
Ostatni raz widziałam ją na Mamy pogrzebie. 

Ostatni raz zadzwoniła do mnie niedługo przed śmiercią. 
Była bardzo podekscytowana. 
Córka koleżanki nie dostała się na psychologię i Marysia szukała osób, które mogłyby pomóc w przyjęciu! 

Umarła w grudniu 2006 roku. 

Najpierw miała wylew w domu, potem drugi w szpitalu.
'Tak, jak wujek Franek" powiedział mój brat.
Jurek został sam z Urszulą.

niedziela, 30 listopada 2008

Strona taty - Antosia i...

Marysia, Antosia, Staś i Franek. ok. 1942r.
Niedawno dowiedziałam się, jak nazywali się moi pradziadkowie! 
Ze strony dziadka Szczepana - Wojciech (urodzony 13-tego!) i Antonina Janiak, ze strony babci Marianny - Tomasz i Karolina Mamos. Wszyscy pochodzili z tych samych okolic, z ziemi sieradzkiej.
Szczepanowi pierwsza urodziła się córka Antonina. Dostała więc imię po swojej babci. Szczepan miał 22 lata.
Ciotka Antosia przyjechała do Łodzi długo przed wojną. Wyszła za mąż za młodszego o 2 lata Franka Króla. Gdy miała 25 lata urodziła córkę Marię, a dwa lata później syna Stasia.
Franek był dozorcą w kamienicy przy Kościuszki.

 Mieszkali w służbówce, z wejściem z bramy. 
W czasie wojny często gościli (i pewnie żywili) swoje rodzeństwo. 
To tam Kazik, brat Janka, poznał Celinę a Janek Sabinę. Celina przyjaźniła się z Marysią. Była od niej 8 lat starsza.
"Kiedy Rosjanie weszli, Marysia miała 18 lat", tak Mama zawsze obliczała wiek Marysi. Była zatem panną na wydaniu.
Nie wiem, jaki był stosunek ciotki do córki, ale wyglądało na to, że zawiodła jej oczekiwania. 

Długo nie wychodziła za mąż, oddana bez reszty swojemu bratu, Stasiowi. Marysia zrobiła tylko tzw. "małą maturę", pracowała jako urzędniczka. 
Staś skończył prawo i robił coraz większą karierę.
 Przystojny, wygadany, ze specyficzną wymową, zawracał w głowie wielu pannom. 
Marysia była wiecznie sama. Ciągle jeździła na wczasy, skąd przysyłała widokówki i zdjęcia. Wydaje się, że była niebrzydką kobietą, ale może odstraszała poglądami. Powoli zaczynała tyć i robiła się podobna do matki.
Ciotka Antosia zawsze w mojej pamięci i na zdjęciach była gruba. Czesała się w nieśmiertelnego koka. Mówiła głośno i bez ogródek.
Franka prawie nie pamiętam. Miał wylew, po którym jeszcze trochę żył ze sparaliżowaną jedną stroną ciała. Pamiętam, że utykał. Przestał być dozorcą. Lokatorzy kamienicy pouciekali, pewnie byli to Niemcy. Pozostawały puste mieszkania. 

Ciotka z wujkiem i dziećmi wprowadzili się do oficyny i zajęli duże mieszkanie na trzecim piętrze. 
Kiedy ich odwiedzaliśmy, wydawało mi się, że żyją w luksusach. 
Najpierw trzeba było zadzwonić dzwonkiem (nie pukać!). 
Wchodziło się do dużego przedpokoju o nietypowym kształcie wielokąta. Na wprost była łazienka(!) i ubikacja(!). Po prawej stronie - drzwi do kuchni. Kuchnia miała okno. Przy kuchni była spiżarnia(!). 
W kuchni stało pełno naczyń, których przeznaczenia nawet nie znałam. 
Z przedpokoju w lewo wchodziło się przez oszklone drzwi do dużego pokoju z balkonem, a z niego do mniejszego pokoiku-sypialni. 
Meble były ciemne, na wysoki połysk. Stół przykryty koronkową serwetą. 
W kredensie, za szybami przechowywano przeróżne naczynia stołowe. 
Na ścianie wisiała makietka pokoiku góralskiego (pewnie przywieziona przez Marysię z Krynicy). 
Ten mini świat zwieszony w powietrzu fascynował mnie. 
Na framudze drzwi zawieszona była srebrna szufeleczka ze szczoteczką do zmiatania okruchów ze stołu! Czułam się tam, jak w powieści.
Franek zmarł z powodu drugiego wylewu. A może ze zgryzoty, bo Marysia nieoczekiwanie przyprowadziła do domu faceta, za którego chciała wyjść za mąż. Poznali się na wczasach oczywiście. Facet miał na imię Jurek i był o sześć lat młodszy od Marysi. Zresztą wyglądał na młodszego.
Franek zmarł w 1959 roku, Marysia wzięła ślub w 1958. 

Franek nie doczekał się wnuków. Jego pogrzeb był pierwszym, w którym brałam udział. Miałam 5 lat. W kaplicy na cmentarzu na Dołach było dużo ludzi. Mdły zapach świec i cmentarnych kwiatów to pewnie tylko moja wyobraźnia, ale pamiętam przejmujący chłód złożonych dłoni wujka, które mi kazali pocałować na pożegnanie. To było przerażające!
Grób Franka na Dołach długo był jedynym, który odwiedzaliśmy we Wszystkich Świętych. 

Spotykaliśmy tam różne osoby, nie spotykane w innych okolicznościach. Wujka Staśka, ciotkę Monikę, Danusię Glapską z dziećmi, Stasia, Marysię i oczywiście Antosię. Antosię grubą, uczesaną w koka, w chustce na głowie, w pelisie pachnącej naftaliną...
Marysia i Jurek zostali w mieszkaniu na Kościuszki. 

Gospodynią zawsze była ciotka. Mówiła głosem nie znoszącym sprzeciwu. Gotowała. Robiła zakupy. Karmiła wnuczkę. 
Latem zabierała wnuki i wyjeżdżała z nimi na cały sezon na letnisko wykupione do spółki przez Marysię i Stasia. 
Maj, czerwiec, lipiec, sierpień w Kolumnie, na Rogach... 
Jeździliśmy do nich z wizytą. Czasem zostawałam na kilka dni. 
W Kolumnie poznałam Małgosię Szwalbe. Była śliczna. Miała tyle lat, co ja i mieszkała w Łodzi na ulicy Nawrot. Jej tata miał tam zakład krawiecki. Zaprzyjaźniłyśmy się. Odwiedziłam ją kilka razy w tym ciemnym, parterowym mieszkaniu, z oknami wychodzącymi na ruchliwy chodnik. Jej mieszkanie wydawało mi się równie luksusowe, jak mieszkanie ciotki. Z ciężkimi, ciemnymi meblami, wielkim stołem pośrodku jadalni i kredensem z kryształowymi szybkami.
Z Małgosią znalazłyśmy w Kolumnie nad rzeką malutki "półwysep", który stał się naszą zaczarowaną krainą. Chowałyśmy się tam z lalkami przed wszystkimi, a głównie przed Ulą, córeczką Marysi, która zamęczała nas swoją obecnością. 

Kilka lat później usiłowałam odnaleźć półwysep, ale zniknął w tajemniczy sposób, jak cały tamten czas.
Na początku lat 70-tych Antosia zaczęła chorować na cukrzycę. Coraz trudniej jej było chodzić, coraz trudniej było się z nią dogadać. Ciągle jednak rządziła w swoim domu. Wreszcie Staszek z Marysią postanowili umieścić ją w domu dla przewlekle chorych. 

Tam zmarła w 1976roku. Przeżyła Franka o 17 lat.

niedziela, 16 listopada 2008

Wandzia i Zygmoncik...

Ja i Zygmoncik
Aleksandrów, ok.1964r.

Wanda, rocznik 1948. 
Nie wiem o niej zbyt wiele. 
 Średnie dziecko, zawsze trochę w cieniu Krysi. Nie wyróżniała się niczym szczególnym. Kiepsko jej szło w szkole. Skończyła chyba jakąś zawodówkę w Aleksandrowie. Pracowała, jak większość mieszkańców miasteczka, w fabryce pończoch i skarpet.
Krótko przede mną wyszła za mąż. Jej męża nigdy nie poznałam. Nie wiem nawet, jak się nazywał. Chyba nie był wzorowym mężem, zdaje się że pił. Zmarł tragicznie przed dwoma laty.
Wanda urodziła rok po roku dwóch synów, Jarka i Przemka. Nic o nich nie wiem.
No, i Zygmunt. Zygmuś, Zygmoncik. 

Tak do niego mówiły ciocia i Krysia. 
Urodziliśmy się "niedaleko" siebie. Zygmuś w samej końcówce roku 1953, 30-tego lub 31-go grudnia. Zrobili go o rok młodszym. Oficjalna data urodzin, to 1.01. 1954r. 
Jest starszy ode mnie o 6 tygodni. 
Może dobrze, że go odmłodzili. Chociaż starszy, przez długi czas był mniejszy ode mnie. Niższy, szczuplejszy, taki mikrus. 
Jako dzieci lubiliśmy swoje towarzystwo i chętnie bawiliśmy się razem. Chodziliśmy do drewutni. Pachniało w niej drewnem, wiórami i klejem. Pełno tam było zakamarków, miejsc do siadania, wspinania się i chowania. Było ciepło, cicho, bezpiecznie. 
Bawiliśmy się w dom, w sklep, słuchaliśmy deszczu. 
Jedliśmy podwieczorki. Biegaliśmy po błocie, po kałużach, między mokrymi kwiatami słoneczników i peoni na grządkach. 
Wyrywaliśmy z ziemi cienkie, młode marchewki i opłukiwaliśmy przy studni. Chodziliśmy do lasu, do "Berlina", czyli miejsca, gdzie kręcono "Czterech pancernych. 
Czasami spałam u nich, to było jak wakacje. 
Za gęstymi, ciężkimi zasłonami, przy zamkniętych okiennicach, robiło się ciemno. Była to ciemność NIEPRZENIKNIONA. Otwierałam i zamykałam oczy. Nic się nie zmieniało.

Zygmunt kiepsko się uczył. Powtarzał którąś klasę. 

Kiedy ja już byłam w liceum, on kończył podstawówkę. Pomagałam mu w matematyce. 
Wtedy już malował. 
Nawiązał kontakt z Tereską, siostrą Iwonki i bardzo chciał zdawać do szkoły plastycznej, do której ona chodziła. 
Nie zdał. Ani tam, ani do zwykłego liceum. 
Poszedł do zawodówki w Aleksandrowie.
Jego obrazy nie podobały mi się, choć on malował coraz więcej i nawet miewał jakieś wystawy w klubach kultury. 

Obrazy były mroczne, dosłowne albo zbyt symboliczne. 
Krzyczały barwami kwiatów w wazonie albo ociekały krwią. Ta pasja go trochę nobilitowała, bo poza tym coraz rzadziej miałam z nim ochotę rozmawiać. 
Dużo pił, wtedy gadał głupstwa. 
Mówił do mnie "kuzyneczko" i bywał natrętny.  Traciłam do niego sympatię. Mimo to nasze kontakty trwały.
Zapraszał mnie na swoje imieniny, na imprezę do kolegi.
Kiedy zabrali go do wojska, pisał listy.
Był moim partnerem do tańca na weselu Felka i Jurka.
Był jedynym facetem w tamtym nastoletnim czasie, który mnie "emablował", dawał do zrozumienia, że mu się podobam.
Zakochał się niefortunnie w dziewczynie, której nie akceptowała jego rodzina. 

Rozchodzili się. Zdradzała go. Cierpiał. 
Wreszcie się pobrali. 
W 1986r. Grażyna urodziła Michała. 
Krótko wychowywali go razem. Zygmunt wrócił do matki, do Aleksandrowa. Grażyna została z dzieckiem w Łodzi u swoich rodziców.
Któregoś wieczoru, gdy wróciłam z pracy, Zygmunt czekał na mnie u nas w domu z udręczoną miną. Chciał się poradzić, co ma robić w sprawie Grażyny, w sprawie dziecka. Niewiele mogłam mu pomóc.
Rozwiedli się. Michał został z matką.
Zygmunt cały czas mieszkał z ciotka Hanką. 

Najpierw w mieszkaniu na Bielańskiej, później przeprowadzili się do domku na działce, gdzie mieszkali w letnim sezonie. Zajmował się tam sitodrukiem i malował. Tył.
Trochę korespondowaliśmy przez internet. Pisał o swojej mamie, którą się opiekował do końca. Chorowała na Alzheimera.
Ostatni raz widziałam go na pogrzebie Reni. Właściwie ledwo go poznałam. Schudł bardzo, co go odmłodziło. Młodzieżowo ubrany, z plecaczkiem. Ciągle się uroczo uśmiecha. Ciągle nazywa mnie "kuzyneczką"



piątek, 31 października 2008

Krysia

"Na pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej ofiaruje Krysia cioci"
Rok? 1954?

Krysia urodziła się w Niemczech. Była wojna. Kiedy się skończyła, Krysia wróciła z rodzicami do Polski i zamieszkali w Aleksandrowie.
Krysia, sporo starsza od pozostałych dzieci w rodzinie, najczęściej znikała, gdy przyjeżdżaliśmy do nich w odwiedziny. 

Miała chyba spore grono znajomych. 
Takiej, jak na zdjęciu z Jurka komunii już jej właściwie nie pamiętam. Miała wtedy długi , jasny warkocz. Miękkie loki wokół twarzy. Melancholijne spojrzenie.
Krysia skończyła jakąś szkołę handlową. Przez krótki czas pracowała w Łodzi, w sklepie przy Limanowskiego. Później chyba zrobiła maturę. Nie wiem, czy próbowała studiować. 

Myślę, że na zawsze pozostało to jej niezrealizowanym marzeniem. Może nawet kompleksem.
Pracowała w Aleksandrowie, w przyzakładowym Domu Kultury jako K.O. 

To był jej żywioł. 
Organizowała, przewodziła, wymyślała. 
Jeździła na rajdy, wycieczki. 
Ciągle była sama, w każdym razie oficjalnie. 
Inteligentna, zaradna, gustownie ubrana... Jednak zawsze trochę złośliwa, uszczypliwa.
W późnych latach 70-tych dostała własne mieszkanie , na nowym osiedlu w Aleksandrowie. Włożyła w nie dużo serca i pieniędzy. Było jej dumą.
W 1989 roku, w czerwcu, nieoczekiwanie wyszła za mąż. 

Kazio, starszy od niej, był wdowcem z dwójką dorastających dzieci. Zamieszkał u niej. Dzieci zostały w Łodzi.
Krótko potem Krysia straciła pracę. W poradni na Lnianej, gdzie pracowałam, brakowało sekretarki... Powiedziałam jej o tym. Została zatrudniona i nasze drogi splotły się dziwnie. 

Ja, rok później zostałam wicedyrektorem. Byłam jej zwierzchnikiem. Teoretycznie. Krysia mnie strofowała, pouczała i krytykowała. Gorzej niż Mama!
Czasami zaskakiwała mnie pozytywnie. 

Jak wtedy, gdy dała mi (bez okazji!) podgrzewacz do dzbanka z herbatą. Albo, gdy razem z Kazikiem przywieźli nam z działki warzywa i owoce. Albo, gdy telefonowała, żeby dowiedzieć się, jak się czuję ... 
Gdy miałam w pracy atak zapalenia pęcherza, poszła ze mną do okolicznej przychodni i załatwiła wizytę u lekarza. Potem odprowadziła mnie do tramwaju...
Często zwykła mawiać o nas z przekąsem: "co to za rodzina"! 

Zawsze miała nam za złe, że nie odwiedzamy jej w Aleksandrowie. Może czekała też na zaproszenie do nas...
Kiedy spotkałyśmy się, po długim niewidzeniu, na pogrzebie mojej Mamy, pierwsze słowa, które od niej usłyszałam brzmiały: "wiesz, że idę na emeryturę?"
No, i poszła. 

Kiedy wróciłam do pracy po rocznym urlopie, Krysi już nie było w sekretariacie.
Kupili z Kaziem działkę w Rąbieniu i zbudowali dom.
W grudniu 2005 roku nieoczekiwanie spotkałam Krysię w Łodzi, w Rossmanie. Narzekała na swoją mamę, że nie można się z nią dogadać. Kilka dni później Kasia odebrała od Krysi telefon, że ciotka Hanka umarła i będzie pogrzeb. 

Nie pamiętam, z jakiego powodu nie pojechałam. 
Myślę, że Krysia się obraziła. Gdy spotkałyśmy się na pogrzebie Reni, nie odezwała się do mnie ani słowem. 
Nie odezwała się też na ślubie Kasi, chociaż...przyjechała! Mam wyrzuty sumienia wobec Krysi...

środa, 22 października 2008

Renia


Renia, czyli córka Celiny i Kazika. Rocznik 1950.
Renia była kiedyś chuda. Na zdjęciu od komunii ma nogi jak patyki. Chuda i nieśmiała.
Uczyła się tak sobie. 

Liceum skończyła z jakimiś oporami. Wtedy też zaczęła tyć. 
Robiła się grubsza i grubsza. Miała ładną, miłą twarz i niekształtne ciało. 
Jak na ironię jej pasją i miłością były tańce figurowe na lodzie. 
Oglądała zawody, chodziła na rewie, znała nazwiska tancerzy, kolekcjonowała zdjęcia. Wyobrażam sobie, że musiała bardzo cierpieć patrząc najpierw na zgrabne, lekkie tancerki, a potem na siebie w lustrze. Nigdy nie słyszałam, żeby miała jakiegoś chłopaka, kolegę czy mężczyznę.
Po liceum poszła do pracy. Była urzędniczką w banku. 

Wyjeżdżała regularnie na wczasy. Chodziła do kina, do teatru. 
Zawsze z koleżankami, ze znajomymi. Nigdy z facetem... 
Rzadko bywała na imprezach rodzinnych, unikała spotkań. 
Może nie wiedziała, jak rozmawiać z nami. Stosunkowo najlepszy kontakt miała zawsze z Krysią, naszą cioteczną siostrą.
Nigdy się nie usamodzielniła. 

W połowie lat 70-tych przeprowadziła się z rodzicami do nowego mieszkania w blokach na Radogoszczu. Miała tam swój pokój. Swój telewizor.
Byłam u ciotki kilka razy. 

Renia prawie zawsze siedziała u siebie w pokoju. Tak było również wtedy, gdy pojechaliśmy zaprosić ich na nasz ślub. 
Renia na ślub nie przyszła. Nie miałam jej tego za złe.
Właściwie, to ją lubiłam. 

Trochę jej współczułam. 
Zawsze pamiętałam o tym, że kiedyś, gdy byłam małą dziewczynką, Renia oddała mi swoją malutką laleczkę razem z zestawem uszytych przez nią, miniaturowych ubranek, łóżeczkiem z pudełka i pościelką...
Ta laleczka na długo stała się moją ulubioną. Była wielkości środkowego palca. Mogłam ją zawsze mieć przy sobie.
Kiedy Renia skończyła 40-stkę, zaczęła chorować. Wszystko to wiedziałam od Mamy. Sprzedawała mi takie rewelacje, że Renia nie chce iść do ginekologa, bo się wstydzi... Miała jakieś kłopoty z piersiami. 

Potem okazało się, że ma cukrzycę. 
Celina walczyła z nią o niejedzenie słodyczy. Po jakimś czasie Renia schudła. A jeszcze później dowiedziałam się, że ma problemy z jelitami.
"To chyba rak" - powiedziała mi Celina, bez większych zresztą emocji. Zrobiono operację. Było kilka lat spokoju. Chyba nawet wróciła na krótko do pracy. Niestety nastąpiła wznowa. 

Renia cierpiała długo. Umierała w domu. Powoli. Zmarła mając 56 lat.
Ciotka z wujkiem już kilka lat temu przygotowali dla rodziny grobowiec. Na cztery osoby. Czarny marmur za czarnym, metalowym ogrodzeniem. Renia wiedziała z góry, gdzie będzie jej grób...
Na pogrzebie jej rodzice nie płakali. Byli zadowoleni, że sprawili taki porządny, solidny grobowiec...

sobota, 18 października 2008

Cioteczni i wujeczni bracia i siostry

Janeczka i Włodek

Prawie ich nie znam. Ledwo znam imiona. Niektórych widziałam raz w życiu. Najczęściej na czyichś pogrzebach.
Alina, córka Bronka. Rocznik 1935. Wyszła za mąż za Mietka S., urodziła dwie córki, Krysię i Grażynkę. Jedna z nich skończyła medycynę. Która? Żadnej z nich nie widziałam. Obie wyszły za mąż i mają dzieci. Gdzieś sobie żyją, gdzie? I pomyśleć, że mieliśmy wspólnego dziadka!
Janeczka, córka Wincentego. Najpiękniejsza panna młoda. Ciemnowłosa, niebieskooka. Też ma dwie córki. Ostatnio spotkałam ją, jej męża i jej córkę na pogrzebie Reni. Janeczka nadal jest ładną kobietą, pięknie się uśmiecha.
Michał, syn Wincentego ożenił się też z Janeczką. Wiem o nim tylko tyle, że ma dwóch synów i mieszka nadal w Ozorkowie. No, i że nazywa się Łukasik, jak dziadek...
Tragiczna historia wiąże się z moim bratem ciotecznym, Heńkiem, synem ciotki Józi. 

Heniek, urodzony w 1930 roku, przeżył wojnę w Łodzi. Był ładnym dzieckiem, przystojnym chłopcem. W 1948 roku wydarzyła się na Mazurach tragedia. Harcerki, będące na obozie letnim, utonęły razem ze swoimi opiekunkami. W Łodzi odbył się uroczysty pogrzeb kilkunastu z nich. Pochowano je we wspólnej mogile na Cmentarzu przy Ogrodowej. Na pogrzeb przyszły tłumy ludzi. Heniek był wśród nich. Nie wiem, czy wiodła go ciekawość, czy znał którąś z dziewczyn. Wracał do domu i chciał wskoczyć do przepełnionego tramwaju. W drzwiach wisiały słynne "winogrona", tłumy ludzi jadących na stopniach, uwieszonych tylko jedną ręką jakiegoś uchwytu. Drzwi nie były zamykane automatycznie. 
Heńkowi się nie udało. Wpadł pod koła i tramwaj obciął mu nogi. Nie wiem, czy zmarł od razu. 
Miał 18 lat. Józia 46. Pochowała go na cmentarzu na Mani. Teraz leżą tam razem. Dołączyła do swojego syna po 41 latach.
Na zdjęciach z pogrzebu Heńka wszyscy oni tacy młodzi. Janek z Sabiną, Antosia, Hanka... Dzieci - Bożenka, Krysia, Alinka... Idą za karawanem. Jakiś przypadkowy chłopiec w krótkich spodenkach gapi się na kondukt. To było lato. Ciepły  czas...
Stasiek, syn Antosi z "nieprawego" łoża. Jeżeli żyje, ma 77 lat. Tuż po wojnie, jako bardzo młody chłopak wyjechał na Śląsk. Został górnikiem. Urodziło mu się troje dzieci, córka i dwóch synów. Jolę, mniej więcej moją rówieśnicę, poznałam.
Byłyśmy nastolatkami. Przyjechała do swojej babci w odwiedziny na ferie zimowe. Potem było jeszcze kilka listów. Przysłała mi zdjęcie z dedykacją. Nic więcej już o niej nie wiem.
Zosia, a właściwie Bożenka, to młodsza, przyrodnia siostra Staśka. O ile pamiętam, też urodziła się jako dziecko pozamałżeńskie. Dopiero po jakimś czasie wujek ożenił się z ciotką Antosią. 

Zosia wyszła za mąż za Zygmunta W., chudego faceta z dużymi uszami. Urodziła im się dwójka dzieci, Tereska i Janusz. 
W domu u Zosi i Zygmunta byłam chyba tylko raz, na komunii Tereski. Ostatnio widziałam Bożenkę na mamy pogrzebie. Wyglądała lepiej niż na swoim ślubie!
Felek, brat Zosi, jest równolatkiem mojego brata. 

Był wesołym chłopakiem z czupryną ciemnych loków nad czołem. 
Ożenił się mniej więcej w tym samym czasie, co Jurek. Basia, jego żona, była atrakcyjną, zgrabną brunetką. Ich wesele było jednym z nielicznych, na których się bawiłam. Pamiętam olbrzymią salę zastawioną stołami. Jedno gorące danie po drugim. Flaki, rosół, bigos... Potem torty! 
Tańczyłam głównie z moim kuzynem Zygmuntem. Faceci byli coraz bardziej pijani. Znikali, żeby się przespać. Zniknął też pan młody.
Basia dość szybko przytyła, przestała być zgrabna... Urodziła dwóch chłopców. Jeden z nich zachorował na postępujący zanik mięśni i zmarł kilka lat temu. Nie mam pojęcia , który...:(((
Stasiek, to syn kolejnej siostry mamy, Marysi. Stracił matkę, gdy miał 3 lata. Był rok 1938. W 1939 wybuchła wojna. Kto wychowywał Stasia? Ojciec? Dziadek? Nie wiem. Wiem, że jako nastolatek, już po wojnie, trafił do Łodzi. Przez jakiś czas mieszkał razem z Sabiną, Jankiem i małym Jureczkiem w ciasnym pokoiku na Wojska Polskiego. Później Stasiek poszedł do wojska. Poznał Alicję, uroczą blondynkę. Wzięli ślub. Zamieszkali na Kilińskiego przy Jaracza, w wysokiej, ponurej kamienicy, razem z matką Alicji.
Stanowili piękną parę. Oboje blondyni, pogodni, zakochani. Do szczęścia brakowało im dziecka. Po kilku latach zdecydowali się na adopcję. Teraz pewnie zabiegaliby o swoje, nie byli jeszcze wcale starzy, mieli po 27 lat! 

W Domu Małego Dziecka znaleźli Magdę. 
Magda została porzucona jako noworodek przy torach kolejowych. Znalazł ją przechodzący konduktor, czy maszynista. Magda wniosła szczęście do ich domu. Jedyny problem był taki, że Magda była w ogóle niepodobna do rodziców. Miała urodę brunetki.
Kilka miesięcy później okazało się, że Ala jest w ciąży! Oboje szaleli z radości, pokochali Magdę jeszcze bardziej, upatrywali w niej anioła, który przyniósł im szczęście. Urodził się Irek, słodki blondynek.
Szczęście trwało kilkanaście lat. Alicja pracowała w centrali telefonicznej Uniwersytetu, Stasiek był majstrem w jakiejś fabryce włókienniczej. Nagle... No właśnie, nie wiem, czy nagle, ale zaczęło się sypać. Magda dowiedziała się od kogoś , że nie jest prawdziwym dzieckiem swoich rodziców. Uciekła z domu. Szukała matki. Sprawiała kłopoty. Później Stasiek oświadczył, że...się zakochał. Jego wybranką była koleżanka z pracy. Wyprowadził się. Dzieci się na niego obraziły. Magda stanęła po stronie Alicji. Rozwiedli się. Stasiek zniknął z ich życia.
Po kilku latach Magda wyszła za mąż, urodziła córkę. Irek się ożenił. Alicja wyjechała do Szwecji i wyszła za mąż, za Szweda. Później wróciła, nie wiem, czy sama.
Kiedyś zobaczyłam je w tramwaju. Alicję z Magdą i wnuczką. Wnuczka podobna do matki, czarnowłosa i czarnooka. Alicja nadal z blond włosami, mało się zmieniła. Nie poznały mnie.

sobota, 11 października 2008

Ciotka Andzia

Andzia, lat 19, 1942rok

Na imię miała Anna, ale od zawsze nazywaliśmy ją Andzią. Czasami Mama mówiła o niej Hanka.
Andzia była najmłodszą z sióstr. Piegowata i ruda, i zawsze uśmiechnięta.
Wywieziona do Niemiec w czasie wojny, pracowała w gospodarstwie wiejskim, u bauera. Tam poznała Izydora. Pochodził z Wielkopolski, spod Poznania. 

Nie wiem, czy najpierw się pobrali, czy najpierw mieli dziecko. Krysia urodziła się w Niemczech pod koniec wojny.
Wrócili do Polski. 

W Łodzi trudno było o mieszkanie. Zamieszkali w Aleksandrowie. 
Izydor, na którego nie wiadomo dlaczego wołano Zygmunt, był złotą rączką. Robił meble, kapcie, naprawiał wszystko, co się zepsuło. Po wielkopolsku pracowity i oszczędny. 
Anna, czyli Andzia, pracowała w fabryce pończoch i skarpetek. Mieszkali w małej, piętrowej kamieniczce przy cichej ulicy Bielańskiej.
Do Aleksandrowa była cała wyprawa. Najpierw trzeba było dojechać do Żabieńca. Tam była krańcówka tramwajów miejskich. Koniec miasta. 

Potem przechodziliśmy przez tory kolejowe. Dołem, jeśli był otwarty szlaban, albo górą, przez wiadukt. 
Po drugiej stronie miał krańcówkę tramwaj podmiejski 44. 
Często biegliśmy, żeby nie odjechał sprzed nosa. Na następny trzeba było czekać kilkadziesiąt minut. 
Z Żabieńca do Aleksandrowa jechało się kolejne pół godziny. Przez Kochanówkę, Romanów, Szatonię... Za oknami zielone pola, zboża, sady owocowe. Krowy na łąkach.
W domu u Świątków były różne fascynujące miejsca. 

Najpierw weranda. Oszklona z dwóch stron sień, w której można było siedzieć i słuchać deszczu bębniącego o daszek.
Duża kuchnia z kaflowym piecem. 

Wielki pokój podzielony grubą kotarą na sypialnię i stołowy. W oknach drewniane okiennice. Kiedy się je zamknęło, w pokoju robiło się tak ciemno, że nie widziałam dłoni tuż przed twarzą.
Po kilkunastu latach Izydor przerobił mieszkanie. 

Kuchnia zamieniła się w przedpokój i mały pokój dla dzieci. Sypialnia zamieniła się w kuchnię z bieżącą wodą. Ciągnięto ją przy pomocy specjalnej pompy ze studni na podwórzu. 
Z werandy wchodziło się do kibelka wygospodarowanego z dawnego składziku. Nie trzeba już było biegać do drewnianej wygódki za domem. Okiennice zostały. 
Zniknęła za to piękna lalka w falbaniastej, zielonej sukience, sadzana dla ozdoby na pościelonym, wielkim małżeńskim łożu. Łoże zastąpiła wersalka.
Nie zmieniło się podwórko. 

Nie zmieniła się drewutnia ze stosami desek, narzędziami, zapachem świeżo heblowanego drewna i klejów, ze złocistymi wstążkami wiórów. To było najlepsze miejsce do zabawy!
Nie zmienił się ogródek warzywny, w którym ciotka Andzia hodowała marchew, pietruszkę, porzeczki, truskawki, pomidory i róże. W czerwcu, na Taty imieniny, przywoziła bukiety peoni i wiadra truskawek. W październiku, dla Mamy, kolorowe astry.
Kawałek dalej, za Bielańską, zaczynała się droga do lasu. 

Chodziliśmy tam na spacery. 
Pod koniec lat 60-tych, na polu nieopodal, zbudowano dekoracje do serialu o Czterech Pancernych. Dwa czy trzy fronty domów i Bramę Brandenburską. Od tej pory chodziło się do "Berlina".
Dość szybko Łódź się rozrastała. Powstało osiedle Teofilów. Żabieniec przestał być "krańcówką". Tramwaj 44 zaczął kursować z Północnej do rynku w Aleksandrowie. To już był luksus. Umawialiśmy się z Celiną i Kazikiem w zajezdni na Północnej albo szliśmy do przystanku na rogu Zachodniej i Lutomierskiej.
Uwielbiałam jeździć do Aleksandrowa. 
Czasami zostawałam na noc. 
Uwielbiałam inność tego świata - kolory, zapachy. Grube grudy kruszonki z białym lukrem na drożdżowym placku. Migdałowy aromat makowca. Mokre drewno, ziemię po deszczu...
Hanka, czyli Andzia, chorowała na zapalenie żył w nogach. Poszła szybko na rentę. Kupiła maszynę dziewiarską i zaczęła robić w domu swetry. Zarabiała.
Andzia zawsze była zadbana. 

Ubrana dużo gustowniej niż Celina. Dobrze ostrzyżona, z delikatnym makijażem. 
Trochę to zgrzytało, gdy zaczynała mówić z błędami gramatycznymi, ale kiedy byłam dzieckiem, to mnie nie raziło. Zawsze była serdeczna.
W 1948 roku urodziła Wandę a sześć lat później Zygmunta, na którego mówiła Zygmoncik.
Izydor cały czas dużo pracował. 

Pomagał Jurkowi w urządzaniu się w mieszkaniu na Grabieńcu. Był jego ojcem chrzestnym, uważał to za punkt honoru, żeby pomóc. 
Zrobił meble do nowego mieszkania Krysi. 
Szybko się męczył, sapał. Był gruby i lubił sobie wypić. 
Mówił śmiesznie "Miemcy" i "miedźwiedź". 
Zmarł nagle w 1979 roku na zawał. Andzia została sama z Zygmuntem. Dziewczyny już były "na swoim".
Po śmierci Izydora już nie jeździłam do Aleksandrowa. 

Ciotkę Andzię spotykałam u Mamy na imieninach.
Domek na Bielańskiej zburzyli jeszcze przed śmiercią Izydora. 

Zburzyli całą ulicę. Cały mój świat wspomnień. 
Andzia i Izydor dostali nowe mieszkanie w blokach...na Bielańskiej. Nigdy tam nie byłam.
Ciotka powoli dziwaczała. Mieszkała z Zygmuntem w domku na działce. Na Bielańską wracali zimą. Coraz trudniej się było z nią dogadać. Myliła fakty. Bez sensu odpowiadała na pytania. Zygmunt napisał mi w mailu, że cierpi na Alzheimera. Jesienią 2005 roku przewróciła się i złamała biodro. Umarła krótko przed Bożym Narodzeniem.
Ostatni raz jechałam do Aleksandrowa kilkanaście lat temu, na ślub Krysi. Nie poznawałam trasy. Zniknęły pola i krowy. Na miejscu sadów powyrastały nowe bloki, takie same jak wszędzie. Dzisiaj nie ma już nawet tramwaju numer 44. Do Aleksandrowa jeździ się autobusem z Placu Wolności.

wtorek, 7 października 2008

Ciotka Celina

Celina, Celina, Celina...

Ciotkę Celinę wyobrażam sobie jako chudą, kościstą chłopczycę. 
Była chyba najładniejsza z sióstr. Pewnie też miała tego świadomość, bo w albumie mam kolekcję jej zdjęć z okresu wojny. 
Celina sama, Celina z koleżanką, Celina w kapeluszu, Celina z kwiatem ... Zdjęcia z atelier fotograficznego. Rozdawała je chłopakom? 
W czasie wojny miała dwadzieścia kilka lat. Była pełna energii. Mieszkała w Łodzi. Pracowała w jakimś sklepie? Na pewno "załatwiała" dla sióstr dodatkowe kartki żywnościowe. Była zaradna.
Wtedy, nie do końca wiem, w jakich okolicznościach, poznała Kazika Dobronia, młodszego brata Janka. 

Może się zakochała? Może jej coś obiecywał? 
Wywieziony do Niemiec na roboty już nie wrócił do Polski. 
60 lat później ciotka Celina mówiła mi o tym z goryczą i żalem. I ze złością. Nie wybaczyła mu. Nie zapomniała.
W 1945 roku to ona znalazła mieszkanie dla siebie i Sabiny. 

Zdewastowany pokój bez podłogi, na trzecim piętrze, w kamienicy na Bałutach. Kiedyś mieszkali tam Żydzi. Podłogi zerwali, żeby mieć czym palić w piecu. Kilkaset metrów dalej przebiegała granica żydowskiego getta.
W mieszkaniu nie było poza tym wody ani ubikacji. 

Studnia w podwórku nie działała . Trzeba było wędrować z wiadrami do kamienicy naprzeciwko. 
Ciotka pracowała w szwalni. Skądś wytrzasnęła maszynę do szycia i dorabiała w domu.Wprowadziła do szwalni Sabinę. Życie zaczynało się układać.
Nie wiem kiedy i jak Celina poznała drugiego Kazika, Kumpickiego

Kazik pochodził ze wschodu. Znalazł się w centralnej Polsce razem z bratem. Celina miała już chyba dość mieszkania z siostrą, jej mężem i małym siostrzeńcem , który płakał po nocach i nie dawał się wyspać. 
Wyszła za mąż za Kazika. 
Zamieszkali w ciemnym, ponurym mieszkaniu, na parterze oficyny przy ulicy Nowomiejskiej. Mieszkanie składało się z dwóch pomieszczeń. Pokoju, z oknem na ciemne podwórko i kuchni bez okna.
Pamiętam to długie podwórko, którym wędrowało się od bramy. Potem rozszerzało się w mały placyk, w kącie którego było wejście do ciemnego korytarza. Obok schodów na piętro skręcało się w lewo do ciotki. Drzwi dalej była ubikacja.
W kuchni ciotka Celina szyła. Miała coraz więcej klientek. 

Zachorowała na anemię . W pracy mdlała. Nie wiem, czy z tego powodu, ale poszła potem na rentę. 
W 1950 roku, jesienią, urodziła dziewczynkę, której dali na imię Regina. Królowa. Hmm....
Odkąd pamiętam, kuchnia u ciotki zawsze była pełna tkanin, nici, pociętych strzępków, guzików, papierowych form, szpilek, naparstków, mydła krawieckiego... 

Na szyi Celiny zawsze wisiał centymetr. 
Była chuda i złośliwa. 
Wszystkie sukienki szyła mi na wyrost - zawsze były za długie. 
Szyła mi sporo, nie wiem, czy gratis, czy tylko taniej. 
Szyła mi sukienkę do komunii. Poszła też ze mną po buty, do hali targowej na Północnej. Buty były przecenione. Bardzo mi się nie podobały. Były "babcine", z białego zamszu, z ażurkiem i szerokim, szytym rantem podeszwy. Może dzisiaj uchodziłyby za ładne:) Wtedy dziewczynki nosiły zupełnie inne buty. 
Mamie chyba też się nie podobały, bo kupiła mi inne! Z paseczkiem, plastikowe! Nie wiem, czy ciotka to zauważyła.
Nie pamiętam, czy dostawałam od niej jakieś prezenty. Była moją matką chrzestną, ale nie miałam z nią dobrego kontaktu. Wyznawała zasadę, że dzieci nie mają głosu.
Kiedy okazało się, że mamy przeprowadzić się na Retkinię, Celina była jedną z tych, które krytykowały pomysł. Myślę, że mocno stał za tym wujek Kazik. Zawsze był agresywnym malkontentem. 

Duży, grubokościsty, prostacki, mimo że niewątpliwie przystojny. 
Nie wiem, dlaczego ożenił się z Celiną. Był od niej młodszy o 6 lat. 
Może szukał stabilizacji w tych trudnych, powojennych czasach. 
Uwielbiał motocykle, grzyby i bimber. 
W czasie świątecznych, rodzinnych spotkań mówił najgłośniej i zawsze upierał się przy swoich racjach. 
Celina przy Kaziku dziwnie cichła, malała. Co najwyżej wtórowała mu i przytakiwała. 
Kazik przez jakiś czas pracował w CeTeBe. Centrali tekstylno-bawełnianej. Albo tekstyliów bawełnianych...Wszystko jedno. 
Przynosił próbki materiałów. Małe prostokąty, posklejane na brzegu- jeden wzór w kilkunastu kolorach. 
Kwiatki, paski, kratki. Różne faktury. 
Dostawałam je dla lalek. To było fajne, ekscytujące. 
Szyłam pościel, spódniczki na gumkę bluzki... 
Kawałek nowego, kolorowego materiału pociągał mnie tak, jak czysta kartka papieru, prowokował. Może z tamtych szmatek wyrosła moja umiejętność szycia?
Kazik zaczął chorować na astmę. Poszedł na rentę. 

Nie wiem, jak oni to robili, ale mieli zawsze dosyć pieniędzy. 
Których zresztą nie wydawali "na próżno". Kupowali różne dobra. Pościel, artykuły AGD, dwie lodówki... 
We wczesnych latach 70-tych wyprowadzili się do bloków. 
Mieszkanie mieli większe od naszego, trzypokojowe. Na czwartym pietrze, "żeby nikt nad głową nie chodził". 
To piętro z czasem zemściło się na nich. Wujek coraz gorzej chodził, używał laski. Na Celinie spoczęły wszystkie obowiązki. Przez lata jeździła dwa razy w tygodniu na Bałucki Rynek (bezpłatnie, bo jest po 70-dziesiątce). Woziła zakupy - na rynku najtaniej. 
Czasami, jak mi się kiedyś zwierzyła, jeździła dwa razy dziennie, bo jednorazowo już nie mogła tyle udźwignąć... 
Ma 88 lat. Wciąż jest sprawna. Umysłowo i fizycznie. Szybko chodzi. Szybko mówi. Panuje nad sytuacją. Żyje.
Kazik zmarł w zeszłym roku. Celina została sama...

sobota, 27 września 2008

Ciotki i pociotki

Ciocia Józia z Heniem


Swoje ciotki poznałam lepiej. 
Najstarsza z nich, przyrodnia siostra Mamy, Józia, była pierwszym dzieckiem mojego dziadka. 
Wyszła za mąż, za Mietka Wawrzyniaka. 
W 1930 roku urodził im się syn, Henio. Wawrzyniak pił. Tak mówiła Mama.
 Zresztą , wtedy pewnie mało kto nie pił! 
Ciotka wygoniła go z domu. Nie wiem, kiedy to było. Na zdjęciu z trzyletnim Heniem jest sama.
Niewiele wiem o cioci Józi. Na pewno pomagała Mamie, gdy ta przyjechała do Łodzi. 

Gdzie pracowała? Nie wiem. Straciła Henia w 1948roku. 
Często chodziła do niego na cmentarz.. 
Mieszkała sama, potem z Bronkiem. Później, w latach 70-tych związała się ze starszym facetem, wyszła za niego za mąż i zamieszkała w jego domku na Retkini, zresztą ku wielkiemu niezadowoleniu jego córki. 
Staniszewski umarł w 1980 r. 
Józia wróciła do swojego mieszkania na Zakątnej. Była coraz bardziej nieudolna, traciła pamięć. Zginęła tragicznie we własnym mieszkaniu w pożarze. Prawdopodobnie nie wyłączyła na noc maszynki elektrycznej. Miała 87 lat.
Po cioci Józi została mi na pamiątkę gruba, srebrna obrączka z wygrawerowaną datą 21.II.27 i literami J.S. 

Czyja to obrączka? 
Poza tym dostałam, od niej komplet sześciu białych, porcelanowych filiżanek i talerzyków ze złotym paskiem. Z fabryki porcelany "Karolina". 
Filiżanek prawie nigdy nie używam. Boję się, że się potłuką i nie będzie już żadnego śladu po cioci Józi Wawrzyniakowej.
Babcia Antonina jako pierwszą urodziła dziewczynkę. Dali jej na imię... Antonina.Ciotka Antosia była niewysoka, bardzo piegowata i miała wesołą , okrągłą twarz. 

Miała 22 lata, gdy urodziła nieślubne dziecko, chłopca. Czy wygonili ją z domu? Nie wiem. 
Wtedy mniej więcej, zabrała moją Mamę, a swoją siostrę Sabinę i z małym Stasiem wyjechała do Łodzi. Staś (dostał imię po ojcu) nazywał się Łukasik. Następny Stasiek pojawił się w życiu mojej ciotki Antosi przed wojną. Był młodszy od niej o 7 lat. Nie od razu się pobrali. Najpierw urodziła się Bożenka (w 1939), którą zresztą wszyscy nazywali Zosią. Podobno wszystkie dziewczynki urodzone w czasie okupacji niemieckiej dostawały na imię Bożena albo Krystyna!
Wujek Stasiek Błaszczyk został wywieziony do Niemiec na roboty. Bożenka-Zosia dorastała bez ojca. Dopiero po wojnie jej rodzice wzięli ślub i urodził się jej brat, Felek. 

Błaszczykowie mieszkali na Dąbrowie, na ulicy Anczyca. 
Kiedy byłam mała, ta część Łodzi wyglądała, jak wieś. 
Nieskanalizowane domy, właściwie domki. Każdy w ogródku za siatką. Rynsztokami płynęły pomyje. 
Domek na Anczyca był parterowy, drewniany chyba, składał się z kuchni i jednej izby. W ogródku stała wygódka z serduszkiem w drzwiach. 
Grządki pełne były kwiatów: irysy, peonie, tulipany, gladiole, lwie paszcze... Przy ścianie domu pięły się malwy. Rosło też kilka drzew owocowych, na pewno wiśnie, jabłonie grusze. Agrest i porzeczki. Marchewka, którą ciotka raczyła nas, wyrwaną z ziemi i opłukaną pod studnią. Bujny, zielony koperek. Żółta, słodka fasolka w sprężystych strączkach.
Latem zawsze dostawaliśmy do picia kwas chlebowy. 

Wracaliśmy stamtąd z naręczami kwiatów. 
Na rogu Dąbrowskiego i Kilińskiego trzeba się było przesiadać na tramwaj 1-nkę. To była daleka wyprawa.
W latach 60-tych domki przy Anczyca zburzono. 

Błaszczykowie dostali mieszkanie po drugiej stronie osiedla. Dwa pokoje w amfiladzie i kuchnię. Kuchnia nie miała okna. W pokoju Felka mieścił się tapczan i nic więcej. 
Zosia była już "na swoim". 
Wujek Stasiek nie pożył długo w tej ciasnocie. Zmarł w 1971r. 
Ciotka Antosia została sama. Coraz bardziej dziwaczała. Znosiła do domu różne rupiecie. Mieszkała głównie na działkach. Rodzice coraz rzadziej ją odwiedzali. Przestała ich chyba poznawać. Umarła w 1990r. Miała 82 lata.
O kolejnej mojej ciotce Marii, urodzonej dwa lata po Antosi, nie wiem prawie nic. Nie wiem, czy wyszła za mąż, za ojca swojego syna. 

Stasia urodziła , gdy miała 25 lat. Trzy lata później zmarła. Zdaje się, że w jakichś tragicznych okolicznościach. Podobno się odchudzała. Gruźlica? Nie wiem.
Dwie ciotki, siostry Mamy, o których wiem najwięcej, to Celina i Anna. O nich musi być całkiem oddzielny wpis.

środa, 24 września 2008

Strona Łukasików-wujkowie i wujenki

Wujek Janek, ułan

Pierworodnym synem dziadka Antoniego był Bronek.  
Pamiętam go jako wysokiego i bardzo chudego faceta o zapadniętych policzkach. Pachniał naftaliną. Nie wiem, kiedy rozwiódł się z pierwszą żoną. Miał z nią córkę Alinę, której chyba nigdy nie poznałam. Mieszkała na Złotnie z mężem i dwiema córkami. 
Mama od czasu do czasu przynosiła jakieś wieści o nich.
Wujek Bronek miał potem jeszcze dwie żony, Klarę i Melanię. Z którąś z nich mieszkał na Dachowej, malutkiej uliczce na Chojnach. Byłam tam raz. Pamiętam śmierdzące rynsztoki, pełne brunatnych, pienistych ścieków.
Jednak najbardziej kojarzy mi się wujek Bronek z ciocią Józią. Myślałam nawet, że są małżeństwem! 
Ale oni byli rodzeństwem.
 Józia była o rok starsza. Przez długi czas mieszkali razem w malutkim mieszkanku przy Zakątnej. W środku królowały dwa łóżka wysoko zasłane pościelą i nakryte kordonkowymi narzutami.
Wujek Bronek czasami przychodził do nas w odwiedziny. Raz, czy dwa przyniósł duży słój ze złocistym, płynnym miodem, przywieziony ze wsi. Miód stał potem miesiącami na dolnej półce w szafie, chowany na specjalne okazje. Zdaje się, że także do wódki, którą tata przyrządzał ze spirytusu, wody i karmelu.
Wujek poza tym zadziwiał wszystkich tym, że nie miał dużej części żołądka, którą wycięli mu z powodu wrzodów, a może raka? Żył jeszcze potem długie lata. Zmarł w 1980r.
Wujek Wincenty prawie w ogóle nie pozostał w mojej pamięci. Mieszkał w Ozorkowie z ciotką Anią i dziećmi, Janką i Michałem. Kilka razy tam byliśmy. 

Podróż była koszmarnie długa, telepiącym się tramwajem, o twardych siedzeniach z drewnianych klepek. 
Wujek był niski, pewnie podobny do dziadka Antoniego. 
Najlepiej zapamiętałam ślub i wesele jego córki Janeczki. 
Najpierw cierpiałam straszliwie - Mama kupiła dla panny młodej białe lewkonie, kwiaty z ...korzeniami! Wydawało mi się to tak niestosowne, że odmówiłam ich trzymania. 
Ślub odbywał się w dużym kościele, Janeczka wyglądała olśniewająco. Pan młody, Włodek, jakby mniej... 
Potem było wesele, bardzo huczne. Dzieci biegały samopas między stołami, nikt nas nie pilnował. Późną nocą ktoś zgarnął nas do mieszkania i poszliśmy spać w ciasnym, niskim pokoju pod spadzistym dachem. Lewkonii nie lubię do tej pory!
Dwaj wujkowie, rodzeni bracia Mamy, to tylko historia. 

 Szczepan, starszy od Sabinki o dwa lata, zmarł na gruźlicę w 1937 roku. Ze zdjęcia zrobionego rok wcześniej patrzy szczupły chłopak o wydatnych ustach, krótko ostrzyżony. Żył tylko 23 lata.
Janek, równolatek mojego Taty, był ułanem. 

Ożenił się z panną z sąsiedniej wsi, Helenką. Mieli dwoje dzieci, które stracili. Pewnie zmarły na jedną z licznych zakaźnych chorób, na które nie stosowano żadnych szczepionek. 
Janek ułan, zginął w 1943 roku. Nie wiem gdzie. Nie wiem w jakich okolicznościach. Pochowany jest na cmentarzu obok swojej matki.

niedziela, 21 września 2008

Dziadkowie-Łukasikowie

Brat pradziadka Macieja, Józef Dobroń

Może było normą w tamtych czasach, że młode kobiety umierały i zostawiały wdowców z dziećmi. W każdym razie babcia Antonina była również drugą żoną dziadka Antoniego. Jego pierwsza żona, Katarzyna, osierociła troje dzieci - Józię, Bronka i Wicka. Rodzeni byli niemal rok po roku. Nie wiem, w którym roku zmarła Katarzyna, ale najstarsze dziecko babci, jej imienniczka Antosia, urodziła się w 1908. Babcia Antonina miała wtedy 20 lat. Józia miała 6, Bronek 5 , a Wicek 3. Niezła gromadka.
Po dwóch latach dołączyła Marysia, potem Janek, Szczepan, Sabina i Celina. Najmłodsza, Ania, urodziła się w roku 1923. Potem babcia bywała pewnie jeszcze w ciąży. Nie mogła, nie chciała więcej rodzić? Zmarła mając 42 lata. Sabina miała wtedy lat 14. Zawsze twierdziła, że babcia umarła w wyniku komplikacji po kolejnej skrobance. Zostawiła siedmioro własnych dzieci. Przybrane były już dorosłe. Najmłodsza, Anna , miała 7 lat.
Co się zmieniło w ich życiu, czy poczuli brak matki? Czy już wtedy musieli liczyć sami na siebie?
Dziadek Antoni ożenił się po raz trzeci dużo później. Dzieci już nie mieli, może byli za starzy. W momencie śmierci Antoniny dziadek miał już 59 lat, był starszy od babci 0 lat 17! Został z dziećmi, najmłodsza mogła być spokojnie jego wnuczką..
Nie wiem, co działo się z Celiną i Anią. 

Sabina spakowała manatki (miała co pakować?) i pojechała do Łodzi na służbę. Myślę, że dziadek specjalnie nie tęsknił. Czy w ogóle zauważył brak Sabiny? W końcu kilka lat wcześniej potrafił "przehandlować " ją za worek kartofli, który z kolei zamienił na wódkę... 
To wersja Sabinki. Może zresztą to nie były kartofle, tylko pszenica... Tak, czy owak życiem dziadka rządziła wódka. Może też papierosy.
Dziadek przeżył wojnę (nie wiem, gdzie) i zmarł na raka krtani w 1947 roku. Podobno jeszcze zdążył ucieszyć się z wnuka Jurka. Podobno wtedy już nie pił...
Sabina opisywała go jako małego, chudego rudzielca. Myślę, że go nie lubiła. Nie dał jej niczego dobrego w życiu. Ani opieki, ani miłości, tylko rude włosy. I piegi.
Kiedy myślę o dziadku Antonim, trudno mi uwierzyć, że jestem z nim spokrewniona w tak prostej linii!
Prawie nic nie wiem o moich pradziadkach.
Rodzicami dziadka Szczepana byli Wojciech Dobroń i Antonina z domu Janiak. Oprócz niego mieli jeszcze Pawła, który zmarł mając rok, Teklę (zmarła w 1951 roku, prawdopodobnie bezpotomnie), Franka, Wiktoryę i najmłodszą Maryannę, urodzoną w 1890. 

Wojciech urodził się, gdy jego ojciec, a mój prapradziadek miał 52 lata! Praprababcia, Maryanna Jeziorska miała 36. Oprócz Wojciecha mieli jeszcze ośmioro innych dzieci, które żyły dłużej lub krócej. 
Maciej urodził się w roku 1796 , na Wielkopolsce. Jego ojciec miał na imię Paweł, matką była Gertruda Janiak. Rodzicami babci Marianny byli Tomasz Osetek i Karolina Mamos.
Dziadek Antoni Łukasik miał również liczne rodzeństwo, braci: Walentego, Wojciecha, Ludwika i siostry: Helenę i Marię. Babcia Antonina nazywała się z domu Koperska i wiem o niej tylko tyle, że miała brata Michała.
Tyle ludzi z przeszłości, których geny dziedziczę. Jakie to dziwne, że tak niewiele o nich wiem. Czy moi prawnukowie też nic nie będą o mnie wiedzieć? Kim będą? Jaki będzie ich świat?

sobota, 20 września 2008

Korzenie-dziadkowie Dobroniowie


Najdłużej żyła moja babcia Marianna, mama taty. Ale nawet jej nie pamiętam. Zmarła, gdy miałam rok.
Babcia była drugą żoną dziadka Szczepana. Jego pierwsza żona zmarła, nie wiem dlaczego. Z pierwszego małżeństwa zostało dwoje dzieci, Antosia i Staszek. Babcia Marianna w krótkim czasie urodziła jeszcze Janka, Józię, Władka, Kazika i Józka. Wszyscy mieszkali w czworakach, w Biskupicach, niedaleko Sieradza. Pracowali dla dziedzica, w zamian dostawali dach nad głową i jakąś część zbiorów.
Czym się zajmowała wtedy, w początkach XX wieku ta dwudziestokilkulatka? Nosiła dzieci przy piersi, gotowała gary ziemniaków, a raczej kartofli, doiła krowy, gotowała karmę dla świń, chodziła w pole na wykopki, wiązała snopki po żniwach. Chodziła na targ do Warty? Co niedzielę do kościoła?
Miała 45 lat, gdy zmarł jej mąż. Jedyna córka, Józia, była już mężatką. Babcia Marianna zapakowała skromny dobytek na wóz i przyjechała do Józi, do Łodzi. Przeżyła tam całą wojnę. Z tamtego okresu pewnie pochodzi jedyne zdjęcie, które mam. Babcia ma grube rysy, nisko osadzone brwi. Znajome bruzdy, od nosa do ust i dwie pionowe zmarszczki na czole. Jakbym patrzyła na siebie... Kąciki ust opuszczone. Czy była szczęśliwa? Na pewno nie radosna. Włosy ma okryte białą chustką, na szyi trzy sznury korali. To były prawdziwe korale, czerwone, ciężkie. Walały się potem długo w mojej szufladzie. Rozsypały się. Używałam ich jako ozdób do lalczynych sukienek. Któregoś razu ozdobiłam sobie nimi szkolne pantofle. Z trzech sznurków zostały trzy sztuki- mam je nanizane na agrafkę. Moja jedyna pamiątka (oprócz tych zmarszczek, oczywiście!)
Babcia Marianna przychodziła do mnie, gdy mamie skończył się urlop macierzyński. Zmarła, gdy miałam rok. Właśnie zaczynałam chodzić.
Nie pamiętam mojej babci, ale wiem, że mnie dotykała. Może mnie przewijała? Może nosiła na rękach. Może całowała? Może śpiewała mi kołysanki? Może mnie kochała?...
Dziadek Szczepan był starszy od babci o 13 lat. Nie wiem, jak miała na imię jego pierwsza żona i z jakiego powodu umarła. Zostawiła mu dwoje dzieci, Antosię i Stasia. Dziadek miał już dobrze po 30-stce, gdy ożenił się po raz drugi. Z miłości? Wątpię. Potrzebował kobiety do gospodarstwa i opieki nad dziećmi. Kobiety do łóżka. W krótkim czasie urodziło mu się jeszcze pięcioro dzieci. W 1912 Janek, w 1915 Józia, w 1917 Kazik, 1920 Władek i w końcu w 1924 Józek.
Wiem od taty, że dziadek był dobrym człowiekiem. Mówił do swojego syna pieszczotliwie. "Janiu", a może "Jasiu". Uczył go zajmować się końmi. Chodzili razem w pole. Którejś jesieni (a może wiosny), dziadek przeziębił się (przy orce? przy wykopkach? przy sianiu?) Długo chorował na zapalenie płuc. Potem przyszła gruźlica. Zmarł w grudniu 1932 roku, tuż przed samą wigilią. Jasiek miał 20 lat. Antosia i Stasiek mieli już swoje rodziny, mieszkali w Łodzi. Janek został głową rodziny. Odziedziczył po swoim ojcu dobroć, uczciwość i pracowitość. Zabrał w świat jego miłość.

piątek, 5 września 2008

Praca

Studia skończyłam w kwietniu. 
Przede mną rozpościerała się niewiadoma przestrzeń pod hasłem "praca". 
Nie miałam pojęcia, jak się do tego zabrać. 
Pani G. w jakimś odruchu przyzwoitości albo poczuciu obowiązku dała mi namiary na pracownię psychotechniczną przy MPK. Miałabym badać kandydatów na kierowców i motorniczych. Okazało się, że etat jest niepewny, może będzie a może nie...
Iwonka załatwiła mi na trzy miesiące pracę w nowo otwartym przedszkolu na Retkini. 

Opiekowałam się grupą pięcio- i sześciolatków. Oczywiście, nie miałam zielonego pojęcia o pracy w przedszkolu. Nie było żadnego programu, wymyślałam zabawy, czytałam książeczki, wychodziłam do ogródka, rozbierałam, ubierałam, karmiłam, wycierałam nosy... 
Najtrudniej było, gdy szłam na 6-tą rano. 
Chociaż było lato i o świcie już widno, to i tak wędrowałam zaspana. Chodziłam pieszo, między blokami, za kościołem były jeszcze stare domki i ogrody... 
Czasami, gdy docierałam na miejsce, już czekali na mnie rodzice z zaspanymi dzieciakami na rękach. 
Snuliśmy się sennie po pustych salach, usiłowałam jakoś zorganizować im czas do śniadania. 
Jeżeli byłam od rana, wychodziłam już o 12-tej.. 
Przedtem na ogół dawali mi obiad. Oddawałam go często dzieciakom, niektóre lubiły dużo jeść:) Na mnie czekał obiad w domu.
Dzieci bardzo szybko wyczuły, że mogą mi wejść na głowę. Rozrabiały, nie słuchały i często moja praca polegała na przetrwaniu do końca bez obrażeń cielesnych!
I tak się bez nich nie obeszło. 

Któregoś razu dzieci pomagały w rozkładaniu leżaczków przed popołudniową drzemką. 
Leżaczki miały drewniane ramy. Jeden chłopczyk drugiemu przyłożył leżaczkiem w główkę... Polała się krew! 
 Oczywiście pobiegłam do dyrekcji (nie wiem, co się działo z grupą, czy ktoś został z dziećmi?). 
Pani dyrektor nie miała nawet apteczki! Kazała mi zawieźć dziecko na pogotowie pediatryczne do szpitala Korczaka. 
Pojechałam...autobusem! 
Założyli mu kilka szwów. Nawet nie płakał. Wrócił do przedszkola i czekał, aż go rodzice po południu odbiorą. 
Ja, z wyrzutami sumienia tłumaczyłam gęsto, jak do tego doszło. Oni, ze znużeniem wysłuchali i ...podziękowali! 
Myślę, że gdyby to wydarzyło się dzisiaj, cała sprawa potoczyłaby się nieco inaczej:))
Ostatniego dnia lipca z ulgą pożegnałam się z przedszkolem i pojechałam na zasłużony odpoczynek. 

Rena zaprosiła mnie do Sopotu. 
Właściwie, to zaoferowała mi wolną "chatę", bo oni sami wyjeżdżali do Biecza, do rodziców Leszka. Skorzystałam skwapliwie. Ściągnęłam Iwonę z Agnieszką, a potem Jurka. 
Pogoda nie była najlepsza. Trochę padało, trochę wiało. 
Spałam na polowym łóżku naprzeciwko otwartego okna i zaziębiłam się. Uporczywy kaszel po powrocie do Łodzi nie mijał. Kasłałam i chodziłam po różnych instytucjach w poszukiwaniu pracy. 
Oczywiście, odsyłali mnie z kwitkiem. 
Naiwnym, wchodzącym z ulicy, nie dawali wtedy (a może nigdy?) pracy. Iwonka zaczęła rozpytywać po znajomych. Po jakimś czasie ktoś coś obiecał...
Ja kaszlałam coraz bardziej. 
Lekarka na rejonie zdiagnozowała zapalenie oskrzeli. Dostałam antybiotyk, potem drugi. Bez skutku. Wreszcie pomogła mi penicylina.
 Pamiętam, że spocona jak mysz, po kontrolnym prześwietleniu płuc, eskortowana przez mamę, dotarłam do jakiegoś telefonu i zadzwoniłam pod wskazany adres. Praca czekała od 1-szego października. Był rok 1978.
Dostałam pracę w Poradni Wychowawczo-Zawodowej przy ulicy Glinianej. Było to wyjątkowe zadupie. 

Dojeżdżałam do Dworca Łódź-Kaliska, tam przesiadałam się w następny tramwaj. Potem spory kawałek od przystanku po ulicy Glinianej, która była często ciemna i pusta. Poradnia znajdowała się w starej willi z ogródkiem!
Nikt się specjalnie nie przejmował mną. 

Pani dyrektor też była nowa i miała własne problemy z adaptacją:)
 Gruba pani sekretarka Lucyna była tam szarą eminencją i rządziła wszystkim. 
Dostałam pod opiekę trzy szkoły i pięć przedszkoli, pewnie około dwustu tzw. teczek, to znaczy kopert z indywidualną dokumentacją dzieci. Pakowałam te teczki do ohydnej, granatowej, służbowej torby i wędrowałam do szkół. Tam w pokoju pedagoga przyjmowałam poszczególnych nauczycieli z klas I-IV. Wszyscy zgłaszali swoje pretensje w stosunku do "okropnych" uczniów i kończyli sakramentalnym:"trzeba by go przebadać". Ja skrupulatnie notowałam i po powrocie do poradni wyznaczałam dziesiątki terminów na te badania. 
Rodzice dostawali wezwanie do poradni (zupełnie jak do wojska!) i przyprowadzali swoje dzieci, często wyładowując swoją złość na mnie. Traktowali tę wizytę, jak karę, napiętnowanie.
 Później opinie wysyłane były do szkół, rodzice najczęściej nie mieli do nich wglądu. Taki system! 
Czułam się przytłoczona, zagubiona, czułam się jak maszyna do robienia testów. Na dodatek cały czas kasłałam, dostawałam zadyszki i oblewał mnie pot. 
Mama oczywiście panikowała i wysyłała mnie ciągle do lekarza. Lekarka rozkładała ręce i twierdziła, że to stan po ostrym zapaleniu oskrzeli. Środki na kaszel nie pomagały. 
Po pół roku któraś z moich koleżanek z pracy doradziła domowy "lek"-mleko z miodem, masłem i czosnkiem! Fuj!! Smakowało i śmierdziało okropnie! Ale pomogło:))) Teraz, po latach, z takimi właśnie przeżyciami kojarzy mi się nowa praca:)
Mniej więcej po roku robienia badań i pisania opinii usłyszałam od pani Eli S.:"ja 10 lat tu pracuję i już się przyzwyczaiłam". 10 lat!!! 

 Pomyślałam, że oszaleję, gdy będę to robiła choćby jeszcze przez lat 5!
W tym roku mija 30 lat od mojego zatrudnienia. Na szczęście nauczyłam się robić jeszcze wiele innych rzeczy:)) 

I bardzo lubię swoja pracę:))

wtorek, 26 sierpnia 2008

Bogusia, Wiesia i ...

Bogusia i ja. Murzasichle 1977r.

Bogusia zapadła mi w serce. 

Była równocześnie inna i taka jak ja. Wysoka, szczupła, z jasnymi włosami. Chodziła wyprostowana, co sprawiało, że wyglądała na pewną siebie, zdecydowaną. 
Równocześnie była zwyczajna, "normalna". Dogadywałyśmy się doskonale.
Bogusia była dojrzalsza, samodzielniejsza. Pewna swoich racji. Wkrótce stałyśmy się nierozłączne. Zdaje się jednak, że ona szła przodem, a ja za nią..

U Bogusi w domu czułam się jak u siebie. 
Mieszkała z trzema kobietami - mamą, babcią i ciotką. I z suczką Kropką. Ojca straciła dość wcześnie, zmarł, gdy miała 12 lat.
Jej mama była dużą, postawną kobietą. Ciotka przeciwnie, z wadą kręgosłupa, drobna, siedziała całymi godzinami zgarbiona przy stole i rozwiązywała krzyżówki. Lubiłam je i one mnie chyba lubiły. Dostawałam tam jeść i dobre słowo.
W okienkach między zajęciami szłyśmy na Armii Ludowej. 

W kąciku oddzielonym zasłonką, przy świetle małej lampki, gadałyśmy do upojenia. Opowiadałyśmy sobie swoje życie, plotkowałyśmy o koleżankach, wykładowcach, o kuzynce Ewie..:) 
 Czasami ciotka Danusia głośno komentowała te nasze rozmowy albo wtrącała swoje trzy grosze. Bogusia się złościła, mnie to specjalnie nie przeszkadzało. Byłam przyzwyczajona do życia "na kupie".
Babcia, nieustannie zajęta w kuchni, wołała nas na zalewajkę, albo na pomidorową... 

Czarna Kropka podnosiła się leniwie spod maszyny do szycia, gdzie najchętniej spała i wtykała mi nos na kolana, domagając się pieszczot.
Piłyśmy morze herbaty. Herbaty parzonej w szklankach, mocnej, czarnej od fusów...
Robiłyśmy dla siebie nawzajem notatki z wykładów. Uczyłyśmy się razem do egzaminów. Wybierałyśmy te same grupy na zajęciach.

Dwie dziewczyny na B.
Około III roku studiów Bogusia zaczęła zajmować się Pawłem, chłopcem z Domu Dziecka. Poznała go na koloniach letnich. 

Paweł był ślicznym czterolatkiem, miał ciemne włosy i czarne oczy. Zawojował wszystkie kobiety w rodzinie. Najpierw Bogusia przyprowadzała go na soboty i niedziele, potem na święta, ferie, na coraz dłużej... 
Wreszcie stało się jasne, że Paweł zostanie w jej życiu na długo. 
Jej chłopak , a późniejszy mąż, zaakceptował Pawła. Na ślubnych zdjęciach Bogusi i Włodka jest też Paweł w malutkim garniturze:))) Stali się od razu pełną rodziną:)))
Podziwiałam Bogusię za to, co robiła. 

Od początku wiedziała, że Paweł to nie jest chwilowy kaprys. Była zdecydowana na konsekwencje swojej decyzji. Zawsze serdeczna i życzliwa dla innych, nie zawodziła, ani w przyjaźni ani w innych sprawach.
W ciągu kolejnych lat urodziła dwóch synów.

 Dzięki Pawłowi jest już babcią:)
Nadal się przyjaźnimy. I całe szczęście...!


Jakoś w trakcie studiów, nie za bardzo pamiętam kiedy, zaczęła się moja przyjaźń z Wiesią. 

Wiesia, w odróżnieniu od Bogusi, była miękka, ciepła i jasna. 
Pulchna, niewysoka, z burzą jasnych loczków. Roześmiana. Uwiodła tym uśmiechem moją Mamę. 
Gdy wyjeżdżała na wakacje, przysyłała mi kartki z pozdrowieniami. Czasem listy, pisane okrągłym, zamaszystym pismem.
Wiesia mieszkała w Pabianicach. Codziennie dojeżdżała na zajęcia pociągiem. 

 Odwiedzałam ją w tych Pabianicach na ulicy Moniuszki, gdzie mieszkała ze swoją siostrą bliźniaczką. Siedziałyśmy w małym pokoju przy piecu i jadłyśmy ciasto pieczone przez siostrę Dorotę. Dorota była duszą domową, Wiesia duszą rozrywkową:))

W 1980 roku Wiesia zaprosiła mnie na swój ślub, potem na wesele. Wcale nie chciało mi się iść. Był 11-ty maja. Wiał wiatr i czekała mnie długa, nudna podróż do Pabianic. 

Założyłam zieloną, lureksową sukienkę i pojechałam. 
Na głowie miałam zrobioną niedawno, pierwszą w życiu, trwałą ondulację:))) Siedzieliśmy przy kilku zestawionych, długaśnych stołach. Uśmiechałam się bezosobowo do nikogo, bo nikogo tam prawie nie znałam. 
Nagle zaczął się jakiś szum i usłyszałam, że "Andrzej Piątkowski przyszedł". Czekali na niego z dawaniem zbiorowego prezentu. Tak poznałam swojego męża:)))
Wiesia i Grześ wpisali się w nasze życie na stałe. Są jednymi z niewielu naszych zaprzyjaźnionych małżeństw. 

Nasze dzieci dziedziczyły po ich synach śpioszki, pieluchy, spodenki. 
Ich syn Jacek jeździł w wózeczku po naszej córce... 
Długo pracowałyśmy z Wiesią w tej samej poradni. 
Spędzaliśmy razem Sylwestry. 
Wiesia urządzała tradycyjne imprezy ostatkowe. 
Mamy bardzo wiele wspomnień. I wspólnych zdjęć. I nowych, świeckich tradycji:)))

Zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się na mojej drodze Rena. 

Przed egzaminem z nauk politycznych poczułam się bardzo źle. Rena odstąpiła mi swoją kolejkę, potem chyba odwiozła mnie do domu. 
Jeszcze bardziej potem zaprosiła mnie do siebie. 
Mieszkała w uroczym miejscu Łodzi, na ulicy Skrzydlatej. Z jej domu był tylko krok do lasu łagiewnickiego. 
Byłam u niej kilka razy, poznałam jej przystojnego kuzyna Jacka, który nagle wlał gorącą czekoladę do mojej duszy - powiedział, że jestem ładna!!! Jacka spotkałam tylko raz w życiu, ale i tak na zawsze pozostanę mu wdzięczna:)
Rena nagle zaczęła do mnie pisać listy z wakacji w Karwi. 

Zakochała się, miała jakieś wątpliwości. 
Odpisywałam jej filozoficznie i z głębi serca, bo doświadczeń nie miałam żadnych! Nagle okazało się, że są razem, że pobierają się, że Rena zostaje w Sopocie.
Romantyczny ślub - oni i świadkowie. Za bukiet - maki zerwane rano przed blokiem. Sukienka prosta, biała, jak od pierwszej komunii... Żadnych welonów. Żadnego wesela. 

Zamieszkali w miniaturowej kawalerce z materacem zamiast łóżka. Za oknami szumiała Zatoka Gdańska. Odwiedziłam ich w Sopocie dwa razy, rok po roku. Potem jeszcze raz, z Andrzejem. Ich życie, proste, bezpretensjonalne, wydawało mi się ideałem...
W 1980 roku Rena urodziła Jaśka, potem Anię. Potem Marysię. Potem Krzysię...

 Przeprowadzili się do Gdyni. 
Korespondowałam z nią jeszcze przez jakiś czas.  
Nagle ochrzciła się. 
Nagle stała się ortodoksyjną katoliczką. 
Korespondencja nasza urwała się też nagle. J
a ją urwałam. Nie poradziłam sobie z jej wiarą. Szkoda:(

Była jeszcze Kasia Pawłowska. Ekscentryczna Kasia, która kochała swojego jamnika Fido i film "Hair". 

Mieszkałyśmy w sąsiednich blokach i często ją odwiedzałam. 
Spotykała na swojej drodze oryginalnych mężczyzn, którzy ją niszczyli . 
W rezultacie wyszła za mąż za narkomana i dzieliła z nim ten trudny los. Nie wiem, co się z nią teraz dzieje.

Wreszcie Bogdan. Kumpel, prawie przyjaciel. 

Był jednym z sześciu facetów na roku. Maturę robił w Technikum Mechanicznym. Zdawał do szkoły aktorskiej, ale go nie przyjęli. Tańczył w zespole "Harnama". Człowiek orkiestra. Poza tym był swojski, chłopak z Chojen.
Bogdan był niewysokim blondynem. W żaden sposób nie wzbudzał mojego zainteresowania jako mężczyzna, ale lubiłam go bardzo. 

We trójkę z Bogusią uczyliśmy się do egzaminów. Pomagałyśmy mu w niemieckim. Bogdan ze swoim uroczym uśmiechem potrafił działać cuda na różnych zajęciach, szczególnie prowadzonych przez kobiety. 
Około II roku zakochał się w Renie. Ona chyba też w nim. Byli ze sobą długo. Potem się rozstali. Bogdan bardzo to przeżywał. Wybrał mnie sobie na powiernicę. 
W środku księżycowej nocy, w czasie obozu naukowego w Eligiowie, chodziliśmy po szosie i po polach kartoflanych. Słuchałam go. Czułam się wyróżniona, w końcu było tam jeszcze ze dwadzieścia dziewczyn.
Zaraz po studiach, nieoczekiwanie dla mnie, oznajmił, że się żeni. 

Na ślub wypożyczył sobie ...frak! 
Elżbieta, jego żona, wkrótce urodziła córkę. Wyjechali do Zduńskiej Woli, Bogdan dostał tam pracę.
Teraz. po 30-stu latach widzę go na zdjęciach w Naszej Klasie - siwy pan, zdobywca jaskiń, jeździ na nartach i na rolkach! Cały Bogdan!
Inne twarze i imiona ze studiów stosunkowo mi bliskie, to Małgosia, urocza blondynka z wysokim czołem. Janeczka, z dołeczkami w policzkach. Jola, śmieszka, jedna z pierwszych mam na roku. Wysoka Magda, rzeczowa i dosadna. Długowłosa Alina...
Nie mam prawie żadnych zdjęć:(

środa, 6 sierpnia 2008

Psychologia-ludzie i ludziska











W drodze z Eligiowa do Sulmierzyc na codzienną porcję diagnozowania...


Na tej wymarzonej psychologii nie czułam się komfortowo. 
Wbrew moim naiwnym oczekiwaniom, prowadzący zajęcia wcale nie byli życzliwymi, empatycznymi (to słowo poznałam później) ludźmi, realizującymi założenia psychologii humanistycznej:))))
Być może takim człowiekiem był profesor Gerstmann, ale tak się go bałam, że nie dane mi było doświadczyć jego mądrości.
Doktor Lucyna G., młodziutka wtedy, świeżo po doktoracie (mówiło się, że wyjątkowo zdolna i wyjątkowo młoda, jak na doktorat, miała 28 lat), siała grozę swoją zasadniczą miną i nieprzejednaną postawą "belfra". Pamiętam ją jako niewysoką, pulchnawą brunetkę, z zawsze zaciśniętymi ustami i ściągniętymi brwiami. Często nosiła mini spódniczki i fryzurę na "pazia". Katowała nas żmudnymi dyskusjami na temat "Wstępu do psychologii" Tomaszewskiego. Dyskusje miały wysoki poziom intelektualny i w związku z tym niewielu dyskutantów:)) 

Z którychś zajęć pani doktor nas wyprosiła, orzekłszy, że jesteśmy nieprzygotowani. Nie stroniła od przykrych słów. Nie była w związku z tym lubiana. Obdarzono ją wdzięczną ksywką "Lucy".
Jakoś z panią G. się zgrałam. Ona lubiła testy, eksperymenty i tabelki i ja też:) Była jedyną, która stawiała mi piątki z ćwiczeń. Więc w końcu wybrałam ją na promotora swojej pracy magisterskiej. 

Recenzentem był profesor Gerstmann. On za pracę postawił mi czwórkę. 
Na egzamin szłam pełna dobrych myśli. 
Niestety. Trzecim w komisji był dziekan, albo prodziekan, chyba historyk. Nikt mnie nie uprzedził, że on też może zadawać pytania!!! 
Spytał mnie o coś z pogranicza historii współczesnej i polityki. Oczywiście mnie zatkało! Po wyjściu nawet nie byłam w stanie powtórzyć, o co mnie pytali. Pani G. na moje nieśmiałe:"jak mi poszło", machnęła z niesmakiem ręką i zadarła wysoko swój i tak zadarty nos. Z zaciśniętymi ustami pokazała mi plecy. I tyle ja widziałam. To było najbardziej upokarzające przeżycie na całych studiach:(
Panią G. spotkałam po kilkunastu latach na warsztacie prowadzonym przez Andrzeja Samsona. Robiła wrażenie wyluzowanej i była ze wszystkimi na "ty". Nie spytałam jej, czy mnie pamięta.
Profesor Gerstmann był autorytetem. 

Był dużym, zwalistym mężczyzną. Gdy wdrapał się na trzecie piętro instytutu, bywał zasapany. Do studentów miał stosunek odrobinę ironiczny i zdystansowany. Wykłady prowadził ciekawie, choć nie tak porywająco, jak doktor Wierzbicki z psychiatrii. Nie mówiło się o nim Gerstmann, tylko po prostu "profesor". Było wiadomo, o kogo chodzi, bo był tam jedynym profesorem !
6-go grudnia 1983 roku, dokładnie w 6t-ą miesięcznicę naszej córki Kasi, cała rodzina Gerstmannów zginęła tragicznie w czasie wybuchu gazu, w bloku na Retkini. Profesor, jego żona, ich dwóch synów (jeden z nich, Przemysław też był psychologiem) i syn Przemka, Bartek. Synowa Iza, była w pracy...
Na wykłady z ekonomii politycznej chodziliśmy do gmachu Ekonomii. Wysoki, chudy, nerwowy pan doktor Kropiwnicki też mówił ciekawie, ale chyba nie za bardzo lubił studentów. 

Poza tym zapamiętałam go jako dość niechlujnego faceta, w pomiętym i poplamionym garniturze. 
Inaczej magister Marek Belka, prowadzący ćwiczenia. Ten był bardzo schludny, ułożony, cichy i systematyczny. Na zajęcia przychodził z modną wtedy, sztywną, czarną aktówką, za którą się trochę chował.
Poczciwy doktor Miller od statystyki i rachunku prawdopodobieństwa uśmiechał się często i zachęcająco. Nie było łatwo u niego zdać, ale przynajmniej nie robił uszczypliwych uwag na temat naszej inteligencji.
Nieduży, okrągły i ciągle spocony docent Gregorowicz od logiki, chodził w czarnym garniturze z kamizelką. Długo sapał, gdy już wszedł do nas na wykład. Potem obficie pryskał śliną na siedzących w pierwszych rzędach. Krążyły plotki, że potrafi być porywczy i grubiański. Na szczęście nie zdawaliśmy egzaminu z logiki.
Z Gdańska przyjeżdżał dwa razy w miesiącu docent Rembowski, który nauczał nas psychologii rozwojowej i wychowawczej. Ten był niefrasobliwy i nie przykładał szczególnej wagi ani do punktualności, ani do składanych obietnic. Wykładał swobodnie, z dużą ilością dygresji. Egzamin zdawało się trójkami i ten jeden jedyny raz czułam się potraktowana jak partner w dyskusji.
Ćwiczenia, seminaria i konwersatoria z psychologii wychowawczej i rozwojowej prowadziły dwie młode kobiety, panie Niedźwiecka i Żmijewska. Niestety, zlały mi się we wspomnieniach i nie potrafię odróżnić jednej od drugiej. 

Za to doktor Jaroszczyk-Steiner pamiętam bardzo dobrze. 
Jasnowłosa, zawsze nienagannie ubrana, elegancka. Bardzo kulturalna w kontakcie. Prawie cały czas się uśmiechała, co nie znaczy, że była ciepłą, miłą blondyneczką. Trzymała duży dystans i niełatwo ją było zbajerować:) Była wymagająca i krytyczna, ale raczej nie czepiała się bez powodu.
Było jeszcze dużo innych osób, które zjawiały się przed nami "na katedrze"... Lektorzy, panie od ćwiczeń ze statystyki, logiki i filozofii, fachowcy od nauk politycznych, delikatna profesor Ija Lazari-Pawłowska od etyki, której wykłady głupio opuszczałam, no i oczywiście cała plejada wojskowych na szkoleniu obronnym, które przez cały trzeci rok zatruwało nam każdy piątek od 8.00 do 14.00!!! 

Panowie majorzy i kapitanowie niezmiernie serio traktowali swoją powinność, opowiadając nam o taktyce wojennej, zasadach obrony przeciwlotniczej, budowie radiostacji, typach granatów i używaniu maski przeciwgazowej. 
My, niewdzięczne i prześmiewcze, chichotałyśmy po kątach. Najśmieszniej było na szkoleniu sanitarnym, kiedy pan major miał opory przy nazywaniu pewnych części ciała:))) 
Żeby sobie umilić tę nudę, zapisywałyśmy z Bogusią różne śmieszne powiedzonka. Niestety, czas porwał wszystko z papieru i z pamięci...
Muszę przyznać, że wiele uczących nas osób było bardzo rzetelnych i starało się nas dobrze nauczyć. 

Chodziliśmy na praktyki w wiele miejsc, uczestniczyliśmy w różnych eksperymentach i przedsięwzięciach. 
Byliśmy w żłobku, przedszkolu, domu dziecka, pogotowiu opiekuńczym, w Poradni Wychowawczo-Zawodowej. 
Doktor Jaroszczyk zorganizowała nam praktyki w zakładzie pracy chronionej dla osób upośledzonych. Dorośli z upośledzeniem w stopniu lekkim i umiarkowanym zajmowali się tam głownie pakowaniem kwasku cytrynowego do torebek. Robiliśmy im kontrolne badanie testem Wechslera.
Przez cały jeden semestr każdy zajmował się jakimś wybranym dzieckiem, które musiał zdiagnozować i ułożyć dla niego program pracy terapeutycznej, wtedy nazywało się to reedukacja. 

Chodziłam do chłopca, mniej więcej dziesięciolatka, i raz w tygodniu, z samego rana, katowałam go jakimiś ćwiczeniami. Pracowaliśmy w pokoju, który był równocześnie sypialnią, jadalnią i bawialnią, na dużym, okrągłym stole przykrytym koronkowym obrusem...
Doktor "Lucy" wprowadziła nas w program badania wcześniaków. 

W szpitalu na Spornej robiłyśmy wywiady z rodzicami i chyba jakieś testy z dziećmi.
Dzięki doktorowi Warzyńskiemu, w ramach psychologii społecznej, jeździłam kiedyś całą noc z patrolem policyjnym. Zaliczyłam pościg za włamywaczami, interwencję w kłótnię rodzinną, wizytę w izbie wytrzeźwień i nocny pobyt na posterunku. Było super!
Byliśmy też w szpitalu psychiatrycznym na oddziale obserwacyjnym. Chodziłam długo po korytarzu, pod rękę ze schizofreniczką i słuchałam jej opowieści.
Przemek Gerstmann, stawiający u nas pierwsze kroki jako asystent, zaszalał i kazał przeprowadzić wywiad z ciekawą osobą, wykorzystując nowoczesne metody:) Zrobiłam to przy pomocy mojego wielkiego, szpulowego magnetofonu! Osobą, z którą rozmawiałam był jakiś chłopak, nie mam pojęcia skąd go wytrzasnęłam!
Byliśmy też na letnim obozie naukowym. Spaliśmy w starej szkole, wszystkie razem w wielkiej klasie. Dwóch naszych kolegów miało oddzielny apartament, na korytarzu! 

Codziennie rano, po wspólnie zjedzonym śniadaniu, braliśmy nasze pomoce naukowe (wielkie torby z testami) i wędrowaliśmy kilka kilometrów do szkoły zbiorczej w Sulmierzycach, gdzie robiliśmy badania, żeby zdiagnozować dyslektyków. 
Niektóre badania robiliśmy w domach, wędrując po okolicznych wsiach. Wieczorami lało się wino. Niestety nie było to stare wino, tylko całkiem młody sikacz, po którym ostro się rzygało!!! (No, ja nie piłam dużo, to i nie chorowałam:)))
W tych trudnych warunkach i przy pomocy takiej skromnej kadry wyrośliśmy na całkiem przyzwoitych fachowców.
Kolega Krzysztof K., to znany dziś i szanowany psychoterapeuta, dyrektor znanego instytutu.
Kolega Valdi i koleżanka Ola zostali na uczelni i gnębią kolejne roczniki studentów.
Koleżanka Ewa, w której beznadziejnie kochał się Krzyś, oraz trzy inne nasze koleżanki, Joasia, Monika i Wiesia, to wzięte psychoterapeutki z certyfikatami.
Spora grupka piastuje lub piastowała stanowiska kierownicze w różnych instytucjach.
Ja...No, cóż, jestem psychologiem:)