środa, 6 sierpnia 2008

Psychologia-ludzie i ludziska











W drodze z Eligiowa do Sulmierzyc na codzienną porcję diagnozowania...


Na tej wymarzonej psychologii nie czułam się komfortowo. 
Wbrew moim naiwnym oczekiwaniom, prowadzący zajęcia wcale nie byli życzliwymi, empatycznymi (to słowo poznałam później) ludźmi, realizującymi założenia psychologii humanistycznej:))))
Być może takim człowiekiem był profesor Gerstmann, ale tak się go bałam, że nie dane mi było doświadczyć jego mądrości.
Doktor Lucyna G., młodziutka wtedy, świeżo po doktoracie (mówiło się, że wyjątkowo zdolna i wyjątkowo młoda, jak na doktorat, miała 28 lat), siała grozę swoją zasadniczą miną i nieprzejednaną postawą "belfra". Pamiętam ją jako niewysoką, pulchnawą brunetkę, z zawsze zaciśniętymi ustami i ściągniętymi brwiami. Często nosiła mini spódniczki i fryzurę na "pazia". Katowała nas żmudnymi dyskusjami na temat "Wstępu do psychologii" Tomaszewskiego. Dyskusje miały wysoki poziom intelektualny i w związku z tym niewielu dyskutantów:)) 

Z którychś zajęć pani doktor nas wyprosiła, orzekłszy, że jesteśmy nieprzygotowani. Nie stroniła od przykrych słów. Nie była w związku z tym lubiana. Obdarzono ją wdzięczną ksywką "Lucy".
Jakoś z panią G. się zgrałam. Ona lubiła testy, eksperymenty i tabelki i ja też:) Była jedyną, która stawiała mi piątki z ćwiczeń. Więc w końcu wybrałam ją na promotora swojej pracy magisterskiej. 

Recenzentem był profesor Gerstmann. On za pracę postawił mi czwórkę. 
Na egzamin szłam pełna dobrych myśli. 
Niestety. Trzecim w komisji był dziekan, albo prodziekan, chyba historyk. Nikt mnie nie uprzedził, że on też może zadawać pytania!!! 
Spytał mnie o coś z pogranicza historii współczesnej i polityki. Oczywiście mnie zatkało! Po wyjściu nawet nie byłam w stanie powtórzyć, o co mnie pytali. Pani G. na moje nieśmiałe:"jak mi poszło", machnęła z niesmakiem ręką i zadarła wysoko swój i tak zadarty nos. Z zaciśniętymi ustami pokazała mi plecy. I tyle ja widziałam. To było najbardziej upokarzające przeżycie na całych studiach:(
Panią G. spotkałam po kilkunastu latach na warsztacie prowadzonym przez Andrzeja Samsona. Robiła wrażenie wyluzowanej i była ze wszystkimi na "ty". Nie spytałam jej, czy mnie pamięta.
Profesor Gerstmann był autorytetem. 

Był dużym, zwalistym mężczyzną. Gdy wdrapał się na trzecie piętro instytutu, bywał zasapany. Do studentów miał stosunek odrobinę ironiczny i zdystansowany. Wykłady prowadził ciekawie, choć nie tak porywająco, jak doktor Wierzbicki z psychiatrii. Nie mówiło się o nim Gerstmann, tylko po prostu "profesor". Było wiadomo, o kogo chodzi, bo był tam jedynym profesorem !
6-go grudnia 1983 roku, dokładnie w 6t-ą miesięcznicę naszej córki Kasi, cała rodzina Gerstmannów zginęła tragicznie w czasie wybuchu gazu, w bloku na Retkini. Profesor, jego żona, ich dwóch synów (jeden z nich, Przemysław też był psychologiem) i syn Przemka, Bartek. Synowa Iza, była w pracy...
Na wykłady z ekonomii politycznej chodziliśmy do gmachu Ekonomii. Wysoki, chudy, nerwowy pan doktor Kropiwnicki też mówił ciekawie, ale chyba nie za bardzo lubił studentów. 

Poza tym zapamiętałam go jako dość niechlujnego faceta, w pomiętym i poplamionym garniturze. 
Inaczej magister Marek Belka, prowadzący ćwiczenia. Ten był bardzo schludny, ułożony, cichy i systematyczny. Na zajęcia przychodził z modną wtedy, sztywną, czarną aktówką, za którą się trochę chował.
Poczciwy doktor Miller od statystyki i rachunku prawdopodobieństwa uśmiechał się często i zachęcająco. Nie było łatwo u niego zdać, ale przynajmniej nie robił uszczypliwych uwag na temat naszej inteligencji.
Nieduży, okrągły i ciągle spocony docent Gregorowicz od logiki, chodził w czarnym garniturze z kamizelką. Długo sapał, gdy już wszedł do nas na wykład. Potem obficie pryskał śliną na siedzących w pierwszych rzędach. Krążyły plotki, że potrafi być porywczy i grubiański. Na szczęście nie zdawaliśmy egzaminu z logiki.
Z Gdańska przyjeżdżał dwa razy w miesiącu docent Rembowski, który nauczał nas psychologii rozwojowej i wychowawczej. Ten był niefrasobliwy i nie przykładał szczególnej wagi ani do punktualności, ani do składanych obietnic. Wykładał swobodnie, z dużą ilością dygresji. Egzamin zdawało się trójkami i ten jeden jedyny raz czułam się potraktowana jak partner w dyskusji.
Ćwiczenia, seminaria i konwersatoria z psychologii wychowawczej i rozwojowej prowadziły dwie młode kobiety, panie Niedźwiecka i Żmijewska. Niestety, zlały mi się we wspomnieniach i nie potrafię odróżnić jednej od drugiej. 

Za to doktor Jaroszczyk-Steiner pamiętam bardzo dobrze. 
Jasnowłosa, zawsze nienagannie ubrana, elegancka. Bardzo kulturalna w kontakcie. Prawie cały czas się uśmiechała, co nie znaczy, że była ciepłą, miłą blondyneczką. Trzymała duży dystans i niełatwo ją było zbajerować:) Była wymagająca i krytyczna, ale raczej nie czepiała się bez powodu.
Było jeszcze dużo innych osób, które zjawiały się przed nami "na katedrze"... Lektorzy, panie od ćwiczeń ze statystyki, logiki i filozofii, fachowcy od nauk politycznych, delikatna profesor Ija Lazari-Pawłowska od etyki, której wykłady głupio opuszczałam, no i oczywiście cała plejada wojskowych na szkoleniu obronnym, które przez cały trzeci rok zatruwało nam każdy piątek od 8.00 do 14.00!!! 

Panowie majorzy i kapitanowie niezmiernie serio traktowali swoją powinność, opowiadając nam o taktyce wojennej, zasadach obrony przeciwlotniczej, budowie radiostacji, typach granatów i używaniu maski przeciwgazowej. 
My, niewdzięczne i prześmiewcze, chichotałyśmy po kątach. Najśmieszniej było na szkoleniu sanitarnym, kiedy pan major miał opory przy nazywaniu pewnych części ciała:))) 
Żeby sobie umilić tę nudę, zapisywałyśmy z Bogusią różne śmieszne powiedzonka. Niestety, czas porwał wszystko z papieru i z pamięci...
Muszę przyznać, że wiele uczących nas osób było bardzo rzetelnych i starało się nas dobrze nauczyć. 

Chodziliśmy na praktyki w wiele miejsc, uczestniczyliśmy w różnych eksperymentach i przedsięwzięciach. 
Byliśmy w żłobku, przedszkolu, domu dziecka, pogotowiu opiekuńczym, w Poradni Wychowawczo-Zawodowej. 
Doktor Jaroszczyk zorganizowała nam praktyki w zakładzie pracy chronionej dla osób upośledzonych. Dorośli z upośledzeniem w stopniu lekkim i umiarkowanym zajmowali się tam głownie pakowaniem kwasku cytrynowego do torebek. Robiliśmy im kontrolne badanie testem Wechslera.
Przez cały jeden semestr każdy zajmował się jakimś wybranym dzieckiem, które musiał zdiagnozować i ułożyć dla niego program pracy terapeutycznej, wtedy nazywało się to reedukacja. 

Chodziłam do chłopca, mniej więcej dziesięciolatka, i raz w tygodniu, z samego rana, katowałam go jakimiś ćwiczeniami. Pracowaliśmy w pokoju, który był równocześnie sypialnią, jadalnią i bawialnią, na dużym, okrągłym stole przykrytym koronkowym obrusem...
Doktor "Lucy" wprowadziła nas w program badania wcześniaków. 

W szpitalu na Spornej robiłyśmy wywiady z rodzicami i chyba jakieś testy z dziećmi.
Dzięki doktorowi Warzyńskiemu, w ramach psychologii społecznej, jeździłam kiedyś całą noc z patrolem policyjnym. Zaliczyłam pościg za włamywaczami, interwencję w kłótnię rodzinną, wizytę w izbie wytrzeźwień i nocny pobyt na posterunku. Było super!
Byliśmy też w szpitalu psychiatrycznym na oddziale obserwacyjnym. Chodziłam długo po korytarzu, pod rękę ze schizofreniczką i słuchałam jej opowieści.
Przemek Gerstmann, stawiający u nas pierwsze kroki jako asystent, zaszalał i kazał przeprowadzić wywiad z ciekawą osobą, wykorzystując nowoczesne metody:) Zrobiłam to przy pomocy mojego wielkiego, szpulowego magnetofonu! Osobą, z którą rozmawiałam był jakiś chłopak, nie mam pojęcia skąd go wytrzasnęłam!
Byliśmy też na letnim obozie naukowym. Spaliśmy w starej szkole, wszystkie razem w wielkiej klasie. Dwóch naszych kolegów miało oddzielny apartament, na korytarzu! 

Codziennie rano, po wspólnie zjedzonym śniadaniu, braliśmy nasze pomoce naukowe (wielkie torby z testami) i wędrowaliśmy kilka kilometrów do szkoły zbiorczej w Sulmierzycach, gdzie robiliśmy badania, żeby zdiagnozować dyslektyków. 
Niektóre badania robiliśmy w domach, wędrując po okolicznych wsiach. Wieczorami lało się wino. Niestety nie było to stare wino, tylko całkiem młody sikacz, po którym ostro się rzygało!!! (No, ja nie piłam dużo, to i nie chorowałam:)))
W tych trudnych warunkach i przy pomocy takiej skromnej kadry wyrośliśmy na całkiem przyzwoitych fachowców.
Kolega Krzysztof K., to znany dziś i szanowany psychoterapeuta, dyrektor znanego instytutu.
Kolega Valdi i koleżanka Ola zostali na uczelni i gnębią kolejne roczniki studentów.
Koleżanka Ewa, w której beznadziejnie kochał się Krzyś, oraz trzy inne nasze koleżanki, Joasia, Monika i Wiesia, to wzięte psychoterapeutki z certyfikatami.
Spora grupka piastuje lub piastowała stanowiska kierownicze w różnych instytucjach.
Ja...No, cóż, jestem psychologiem:)







7 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Lucy... Ech, za "moich czasów" nie była wcale pulchna. Bardzo szczupła, wciąż bardzo zadbana kobieta, chyba zresztą wiesz, jak teraz wygląda... Nigdy za nią personalnie nie szalałam, ale muszę przyznać, że jej wykład z "Emocji i Motywacji" był całkiem ciekawy.
A koleżanka Ola R... No, gnębić to ona gnębi, ale jej wykłady to po prostu cud-miód. Z "Uczenia i Pamięci" opuściłam tylko jeden jedyny wykład, jak byłam chora:-)

mamuśka pisze...

Ale ty dostawałaś same piątki:))

PAPROCH pisze...

No, prawie:-p

agacioszka pisze...

Hmm,

a ja miałam etykę z panią Katarzyną de Lazari-Radek :) Wiem z pewnością, że to jej rodzina, ale nie wiem, w jakim stopniu pokrewieństwa (kobitka młoda, koło 30).

Ale wydaje mi się, że odmłodziła Pani Kasię. W grudniu 1984 to ona chyba miała 18 miesięcy :)

Czyta się jak zwykle cudownie, widzę te wszystkie postaci i te wydarzenia.

mamuśka pisze...

A bo też się pomyliłam!To było oczywiście w 1983roku!

agacioszka pisze...

Jak to powiedział kiedyś ktoś mądry - "Mylić się jest rzeczą ludzką" :) Pozdrawiam

Anonimowy pisze...

A ja mam obecnie zajęcia z p. Izabellą Gerstmann - jest psychiatrą i świetną kobietą ! Nigdy w życiu nie pomyślałabym, że przeżyła taką tragedię...:(