środa, 30 lipca 2008

Psychologia


Na psychologię zdawałam pisemny polski i niemiecki. 
Pisaliśmy w dwóch wielkich salach. Siedziałam z przodu. 
Pisało mi się łatwo. 
Temat: odpowiedzialność moralna człowieka w dramatach Kruczkowskiego. 
Byłam zadowolona. Oddałam jako jedna z pierwszych. Niemiecki też był niezbyt trudny. Za mną siedziała ciemnowłosa dziewczyna i dawała mi błagalne znaki, żebym jej pomogła. Odsłoniłam swoją pracę. Później dowiedziałam się, że to była Magda. Też się dostała.
Na ustnym (polski i biologia) siedziały obie komisje w jednej sali. 

Pośrodku profesor Gerstmann. 
Na biologii pytali mnie o porosty i mikro i makroelementy. Trochę się pogubiłam. 
Za to, gadanie na polskim przerywali mi w połowie - porównanie romantyzmu ze średniowieczem, warstwy społeczne w weselu i znowu coś z Żeromskiego. 
Egzaminy ustne były 7-go lipca. 15-go ogłosili wyniki. 
Zdałam! Zostałam przyjęta! 
Na liście ułożonej alfabetycznie byłam bardzo wysoko:))) Przyjęto 30 osób. Na jedno miejsce startowało chyba 12-stu! 
Potem z odwołań, miejsc rektorskich i innych dołączyła jeszcze dwudziestka. Miałam przed sobą dwa i pół miesiąca wakacji!
Rok 1973, to był drugi rok działalności łódzkiej psychologii. 

Instytut mieścił się w wielkim gmaszysku przy Alei Kościuszki 27. Przechodziło się przez ciemną bramę, potem podwórkiem - studnią, do równie ciemnej następnej bramy. W prawo, po kilku schodkach, mroczny korytarz i z lewej strony, na parterze szatnia. Ciasna, jak wszystko inne w tym zapyziałym domiszczu. 
Panie szatniarki za to były bardzo miłe, uczynne, po kilku semestrach znały nas z widzenia i nawet z nazwiska. 
Na pierwszym piętrze miała jakieś pomieszczenia fizyka i matematyka, drugie dzieliliśmy chyba z nimi, trzecie było całe nasze. 
Całe, to znaczy dwa wąskie korytarze, jedna sala wykładowa o powierzchni klasy szkolnej, kilka pokoików asystenckich, biblioteka, a właściwie biblioteczka instytutowa, jedna albo dwie salki do ćwiczeń i seminariów. 
Poza tym wysoki, wąski i mroczny gabinet profesora Gerstmanna, kierownika tego wszystkiego. 
Na czwartym pietrze były toalety i pokój "doktorostwa" Warzyńskich. On był od psychologii społecznej, ona klinicznej. Warzyńscy, to byli chyba jedyni psycholodzy z wykształcenia. Pozostali kończyli głównie pedagogikę i robili z psychologii doktoraty.
Na Kościuszki mieliśmy tylko część zajęć. 

Lektorat z niemieckiego i pedagogikę, na Narutowicza, niedaleko rektoratu. Statystykę na Rewolucji, w gmachu ekonomii. 
Jakieś ćwiczenia z fizjologii na Akademii Medycznej. 
Jakieś wykłady na Nowotki (dziś Pomorska). 
Przemieszczaliśmy się w ciągu dnia w kilka miejsc. Do tego biegaliśmy intensywnie po bibliotekach - Uniwersyteckiej, Pedagogicznej, Waryńskiego (teraz Piłsudskiego). 
W księgarniach nie było książek z psychologii. 
Stare wydania, nierzadko z początku wieku, można było zdobyć tylko dzięki refleksowi. W końcu była nas 50-tka! 
Czasem zabierałam książki z Waryńskiego na noc, ale i tak rzadko miałam siłę, żeby uczyć się do późna.
Pierwszy semestr był koszmarny. Biegałam z listą zadanych pozycji i traciłam mnóstwo czasu na ich zdobycie, a przecież jeszcze musiałam je przeczytać! Na następne zajęcia! Czyli na za tydzień! Byłam przerażona. 

Nikt nie uczył mnie studiowania. Owszem, mieliśmy coś, co nazywało się "techniki studiowania", ale był to całkiem nieprzydatny dla mnie przedmiot na temat robienia fiszek i teoretycznych sposobów na zapamiętywanie. 
W ogóle nie umiałam z nich skorzystać. Fiszki zabierały mnóstwo czasu i nie pomagały mi w niczym. 
W liceum mieliśmy podręczniki. Zakres stron do "przerobienia" rzadko przekraczał 3-4. Teraz na moim nowym biurku piętrzyły się sterty książek! Przedmioty do "studiowania" były okropnie nudne. 
Napisałam w cudzysłowie, bo nie było to żadne studiowanie, tylko zwykłe uczenie się. Słynne trzy Z-zakuć, zdać, zapomnieć. 
Na pierwszym roku mieliśmy jeden(!) przedmiot związany z tematem naszych studiów - psychologię ogólną. 
Poza tym była ekonomia, logika, statystyka, rachunek prawdopodobieństwa, informatyka...
Zresztą na informatykę prawie nie chodziłam. Nic z niej nie rozumiałam. Pan nudził o systemie zero jedynkowym, komputer, który obejrzeliśmy był olbrzymi i wypluwał kilometry podziurkowanych pasków papieru!!! Pan Latuśkiewicz zaliczał wszystkim, nie patrząc nawet na nazwisko. Mój indeks podrzucił ktoś do podpisu, pewnie Bogusia, bo miała blisko:))
Po pierwszym semestrze mieliśmy pierwszy egzamin. 

U profesora Gerstmanna, z psychologii ogólnej. 
Byłam sparaliżowana strachem. Zdawanie egzaminów przeze mnie nie miało nic wspólnego ze swobodną wymianą myśli i poglądów:)) Wyrzucałam z siebie zapamiętane rzeczy, często bez ładu i składu. Dostałam tróję. 
W semestrze letnim nie było lepiej. Pan doktor Kropiwnicki pytając mnie z ekonomii politycznej podsumował: "wiedzę pani ma, ale strasznie nieuporządkowaną". Trója!
I tak byłam zadowolona. Nie miałam żadnej poprawki!
W późniejszych latach było tylko trochę lepiej. 

Miewałam niezłe oceny z ćwiczeń i seminariów, egzaminy kładłam. Łącznie z magisterskim! 
Zdałam. Trója!
Skończyłam psychologię i nie czułam się psychologiem. 

Byłam niezłym psychotechnikiem. Umiałam i lubiłam robić testy. 
Minęło jeszcze wiele, wiele lat i musiałam się jeszcze wiele nauczyć, żebym na pytanie o zawód mogła ze spokojem odpowiadać: "psycholog".



1 komentarz:

PAPROCH pisze...

Ja też się nie czuję psychologiem:-)
Dobrze wiedzieć, że to przychodzi z czasem;-)