wtorek, 1 lipca 2008

100ka - nauczyciele

Na zdjęciu pani Markiewicz z Tomkiem K. w czasie zabawy ostatkowej w 1969r.

Pierwszą moją "panią" była pani Teresa Kowalczuk. 

Dosyć wysoka, szczupła. 
Nie wspominam jej jakoś szczególnie serdecznie, nie wywarła chyba na mnie wrażenia. Jedyna rzecz, jaką pamiętam, oprócz uwag na temat pisma, to fakt, że czasem sadzała mnie przy swoim biurku i kazała głośno czytać dla klasy, gdy wychodziła gdzieś na chwilę.
Druga klasa zaczęła się dramatycznie. 


Wychowawcą został pan Kozieł, na którego wszyscy mówili "kozioł".
Zdaje się, że ta nasza klasa nie była najlepsza pod względem zachowania, w każdym razie facet miał sobie lepiej poradzić.
 Być może tak było, kiedyś panował niepisany zwyczaj, że do klas "a" chodziły dzieci z najuboższych rodzin, z marginesu społecznego. 
Najlepsi, z dobrych domów, trafiali do "c". 
Pan Kozieł był surowy, głośno mówił, nie przebierał w słowach i umiał dogryźć złośliwie.
Udało mi się przenieść do klasy "b". 

W ogóle nie pamiętam nauczycielki, chyba zostawiła nas w środku roku z jakiegoś powodu.
 Na świadectwie z promocją do klasy III podpisała się pani Łysoniewska. Pani Łysoniewska była naszą wychowawczynią przez następne dwa lata. Była dużą kobietą, chyba dość przystojną, zawsze nosiła włosy ułożone w tzw. chałkę.
W V klasie przejęła nas pani Stasia Mielczarek. 

To była bardzo starsza już pani, tuż przed emeryturą. Uczyła matematyki. Była niska i przysadzista. Traktowała nas z matczyną dobrocią. Odwiedzała wszystkich po kolei w domach, poznawała rodziców, warunki domowe, atmosferę. Pamiętam, że kiedyś całą klasą wybraliśmy się do jednego z kolegów, który z niewiadomych przyczyn długo nie chodził do szkoły. Nie było żadnych kazań, pani powiedziała, że się martwimy o niego. Następnego dnia Jerzyk przyszedł na lekcje.
Kolejną i ostatnią wychowawczynią, najlepiej zapamiętaną, była fizyczka, pani Elżbieta Markiewicz. 

Była bardzo atrakcyjna, zawsze ładnie ubrana, uczesana i umalowana. Farbowała włosy na czarno. Była stosunkowo młoda. Myślę, że miała około 30tki.
 Dużo i głośno się śmiała, miała różne pomysły na aktywowanie nas. 
Po rozdaniu świadectw ukończenia szkoły odprowadziliśmy ją, dużą gromadą do domu. Nieśliśmy ogromne naręcza kwiatów, czekoladek i innych upominków. Przyjęła nas w swoim malutkim mieszkanku na Teofilowie. Dziewczyny płakały. Obiecywaliśmy sobie spotkania, odwiedziny... 
Z tego, co pamiętam spotkaliśmy się z nią raz,  5 lat po skończeniu szkoły. Byłam na I roku studiów. Wszyscy wydorośleli, ze dwie dziewczyny były już mężatkami. 
Pani Markiewicz w ogóle się nie zmieniła. Ciągle z tą samą fryzurą, kruczoczarna, elegancka...
Po wielu latach, miałam już dzieci, spotkałam ją nagle w szkole, w której miałam kurs BHP. Uczyła tam fizyki. Przybyło jej zmarszczek oczywiście, ale była cały czas TAKA SAMA!!! 

Nie wiem, czy mnie sobie przypomniała, twierdziła, że tak, ale zginęła gdzieś dawna serdeczność. Uprzejmie powiedziałyśmy sobie do widzenia...
A klasa "a" szczęśliwie dotrwała do końca z panem Koziełem. 

W czwartej uczył nas matematyki. 
Kiedy mnie zobaczył, powiedział triumfalnie "no i co Dobroń, nie udało ci się uciec przede mną..." 
 Kiedyś bezceremonialne zawołał przy całej klasie: " Dobroń nie dłub w nosie, bo to nie kopalnia!" 
Ale był dobrym matematykiem:)
Matematyki uczyła nas też pani Andrzejczak. Była równie surowa, jak pan Kozieł, ale nie taka dosadna. Uczyła jasno, konkretnie. Myślę, że dzięki niej  radziłam sobie 
nieźle z matmą w LO.
Polskiego od V klasy uczyła nas pani Miżołembska, drobna, niewysoka blondynka. 

Traktowała mnie bardzo ulgowo i jechałam na tzw. "opinii". Bardziej pamiętam ją jako opiekunkę samorządu szkolnego i sklepiku.
 Kiedyś zabrała mnie i Krysię na zebranie takich szkolnych zarządów spółdzielni uczniowskich. Byłam niezwykle przejęta. Zebranie było organizowane w wielkiej sali, siedzieliśmy przy stolikach ze "społemowskim" kwiatkiem w wazoniku i podano nam do jedzenia...flaki!!! 
Pierwszy raz jadłam wtedy flaki i bardzo mi smakowały!!
Nauczycielką, która na serio dodała mi skrzydeł, była pani Jadwiga Wojciechowska. 

Uczyła nas polskiego przez ostatnie dwa lata. 
Przeczytała moje pierwsze wiersze, o niektórych powiedziała, że "przypominają jej Jasnorzewską" i ja urosłam!!! 
Zaprosiła mnie do siebie do domu, żeby pogadać o tych wierszach. 
Kiedy już byłam w liceum, dostałam od niej pocztówkę z nosorożcem, prosiła mnie o zeszyt od polskiego z VIII klasy, jako materiał do pracy z kolejną klasą. Oczywiście zeszyt dałam, a pocztówkę mam do dziś:)
Nauczycielką, którą również miło wspominam, była pani od chemii, nazwała się Zawisza, niestety, nie pamiętam jej imienia. Dość postawna, z krótkimi, brązowymi włosami, zawsze życzliwie uśmiechnięta. Dobrze uczyła chemii i wierzyła w moje możliwości. Przydało się w LO.
Miła była też pani Garmulewicz od historii. Niestety, mimo, że ciekawie opowiadała, historii nigdy nie polubiłam ani nie zrozumiałam jej wagi. Zawsze twierdziłam, że co było to było, po co do tego wracać, szczególnie do czasów, które są tak dawne, że można się co najwyżej domyślać prawdy o nich.
W ogóle nie pamiętam nauczycielki geografii, jedynie ogólne wrażenie niechęci do tego przedmiotu, który był koszmarnie nudny i nie mogłam nigdy zapamiętać żadnych danych statystycznych, nazw regionów, miejsca złóż naturalnych, et cetera... Geografia była do bani!
Przedziwną mieszanką była biologia, która zaczęła się katastrofą. Pani Miłosz z pasją przekreśliła narysowanego przeze mnie pomidora, już nie pamiętam, z jakiego powodu... 

Dodała jakiś niemiły komentarz. Znienawidziłam ją! 
Zeszyt musiałam przepisać. 
Jednak stopniowo zaczynałam lubić biologię, pani Miłosz jakby nie pamiętała w ogóle incydentu z pomidorem, zaczęła mnie traktować lepiej, w miarę jak poznawała moje możliwości i wiadomości. 
Po pewnym czasie nawet, razem z Krysią dostąpiłyśmy zaszczytu opiekowania się aksolotlem i podlewania pracownianych kwiatów. 
Pani Miłosz była naprawdę postacią kontrowersyjną. Słabym uczniom dogryzała strasznie! Dobrych doceniała. Była niezłą dydaktyczką, ale słabą wychowawczynią moim zdaniem.
Była jeszcze pani od rosyjskiego, nie pamiętam jej nazwiska ani nawet twarzy. Kazała nam kupować "Wiesołyje kartinki", które były rzeczywiście wesołe i kolorowe, z zabawnymi rysunkami i postaciami, ale programowo nie lubiliśmy rosyjskiego. Obowiązkowo trzeba było korespondować z jakimś rówieśnikiem z ZSRR i należeć do TPPR ( Towarzystwa Przyjaźni Polsko- Radzieckiej).
W VI klasie doszedł nam język niemiecki. To był taki eksperyment. Pani Stachowiak, była kierowniczka szkoły, z jakichś powodów dorabiała do emerytury. Może chodziło o pieniądze, a może o mieszkanie służbowe przy szkole, które zajmowała, nie wiem. Pamiętam ją jako cichą, poważną, niespecjalnie wymagającą. Nawet polubiłam niemiecki, wydawał mi się logiczny i prosty. W liceum uczyłam się wszystkiego od początku i oczywiście było mi o wiele łatwiej.
Nauczycielem, który zdecydowanie niechlubnie zapisał się w mojej pamięci, był pan od śpiewu. 

Wysoki, chudy, ostry w słowach i zachowaniach. Zdarzało się, że dawał "łapy" linijką za gadanie. Raz cisnął przez całą klasę kluczami w jednego z moich kolegów, bo ten nie reagował na uwagi. Pan Oleski prowadził szkolny chór i ci, którzy na niego chodzili mają trochę inne wspomnienia. Być może pana Oleskiego zmieniała w anioła jego pasja:)))
Co roku zmieniali się nauczyciele W-F. 

Niezależnie od tego, gimnastyki nie znosiłam i nie mogę się nadziwić temu, że na świadectwie ukończenia szkoły mam z wuefu piątkę! 
Lekcji unikałam, jak mogłam. 
Chodziłam do dentysty, albo robiłam zakupy do sklepiku, a raz w miesiącu z ulgą meldowałam :"niedysponowana". 
Konieczność rozbierania się w wielkiej przebieralni, przesiąkniętej zastarzałym odorem niemytych nóg, gumowych tenisówek i spoconych ciał wywoływała we mnie chęć ucieczki. 
Nienawidziłam gier z piłką, siatkówki, zbijaka. 
Zawsze się bałam, że mnie piłka uderzy w twarz. 
Nie umiałam robić przewrotów, z jakiegoś powodu byłam przekonana, że grozi to skręceniem karku. 
Jako tako skakałam przez kozła i wzwyż . To wszystko. 
W V klasie przez pół roku mieliśmy obowiązkowy basen. To było jeszcze gorsze! 
Zbiorowy prysznic, maszerowanie w samym kostiumie, zapach chlorowanej wody, charakterystyczny pogłos wielkiej sali tłumiony przez czepek... 
Byłam raz, robiliśmy "korki". Ale na następnych zajęciach trener kazał skakać z brzegu do wody! Nie chciałam. Zamiast na basen następnym razem poszłam na wagary! Pierwsze w życiu! 
Już nie pamiętam, jak to się skończyło. W każdym razie pływać się nie nauczyłam, a trója na świadectwie z tego przedmiotu była jedyną przez całą szkołę podstawową.
Prac ręcznych uczyła nas niepozorna, nijaka kobieta, pani Nowakowska. Usiłowała nauczyć mnie robić na drutach i szydełku. Niestety, szalik na ocenę został wykonany (w ciągu jednego wieczoru zresztą) przez znajomą mamy, panią Szerową. Mój nie nadawał się do niczego!!! 

Ale szycie wychodziło mi lepiej. Bluzka bez rękawów, biała w delikatne, seledynowe groszki udała mi się całkiem dobrze. Nawet ją potem długo nosiłam. 
Oprócz szycia miałyśmy też gotowanie. Wytwarzałyśmy olbrzymie ilości sałatek, którymi częstowałyśmy chłopaków. 
Oni mieli w tym czasie zajęcia w pracowni "męskiej". Z młotkami i obcęgami. Po pół roku nastąpiła zmiana i gotowaniem zajęli się nasi koledzy, a my ćwiczyłyśmy koszmarnie nudne pismo techniczne w sali pachnącej metalem i smarem do maszyn.
W szkole podstawowej byłam dobrą uczennicą. Żaden z nauczycieli nie wyrządził mi nic tak bardzo złego, że wspominałabym go z nienawiścią lub lękiem. Może miałam szczęście?
Szkoła nr 100 już dawno nie istnieje. W tamtym budynku mieści się teraz LO XIII. 

Weszłam tam kiedyś i... prawie nie poznałam wnętrza. 
Moja szkoła została tylko w moich wspomnieniach.

7 komentarzy:

PAPROCH pisze...

Ja nauczycieli z mojej podstawówki prawie nie pamiętam. Tzn. oczywiście pamiętam większość nazwisk, kto czego uczył, ale nie mam jakichś konkretnych wspomnień raczej. Przynajmniej niewiele.
Za to pamiętam, że też nie znosiłam WF-u, ani w podstawówce, ani w LO. Nie wiem dlaczego, nie miałam jakichś poważnych trudności ze sprawnością fizyczną, umiałam robić przewroty, skakać przez kozła, robić najgłębsze skłony w klasie;-) Ale tych zajęć nie polubiłam nigdy...

PAPROCH pisze...

Tak sobie myślę teraz, że może zniechęcała mnie wymuszona rywalizacja. Nigdy tego nie lubiłam...
Przypomniała mi się niejaka pani Kudra (ta młodsza), która pod koniec podstawówki uczyła mnie WF-u. Do dziś mi się śmiać chce, jak sobie przypomnę jej proroctwa, że ja to niechybnie wstąpię do jakiejś sekty i skończę śmiercią samobójczą (wszystko przez glany i włosy ostrzyżone przy skórze;-)

mamuśka pisze...

Taaa... niektórzy nauczyciele niestety nie powinni uczyć.
Dziwię się, że nie masz wspomnień, to było tak niedawno!

Anonimowy pisze...

No ja muszę przyznać, że też mnie to dziwi... Ja pamiętam każdego nauczyciela z podstawówki, który mnie uczył. A nawet paru więcej... :)
A WF baaardzo lubiłam :P

mamuśka pisze...

Dlaczego się lubi W-F? To zagadnienie zawsze mnie fascynowało!

PAPROCH pisze...

Ja w ogóle mam bardzo niewiele wspomnień wszelkich, nie tylko szkolnych, gdzieś do 14 roku życia;-p Tzn. pamiętam osoby, zdarzenia, jakieś ogólne odczucia, ale np. praktycznie żadnych szczegółów... A może musiałabym się po prostu dobrze zastanowić i wszystko by mi się przypomniało?...

mamuśka pisze...

Tak myślę, że by ci sie bardzo dużo przypomniało. bo wspomnienia snują się jak nitki...