sobota, 31 maja 2008

Mama i ja


Moje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa związane jest z mamy chorobą. Miałam może 4-5 lat, gdy Mama poszła do szpitala. Miała czyrak na pośladku. 
Kiedy wróciła, nie było mnie akurat w domu. Tata odebrał mnie od sąsiadki (mieszkała pod schodami, tam gdzie później miał pracownię krawiec Chudzik) i przyprowadził na górę. Mama leżała w jednym z dwóch łóżek i wydawała mi się obca i daleka. Nie chciałam do niej podejść. 
Co ona wtedy poczuła? Czy było jej przykro? Czy rozumiała mój opór? A czy ja go teraz rozumiem? 
Wiele razy w życiu czułam ten opór, gdy Mama przytulała się do mnie. Trudno się do tego przyznać, ale odstręczał mnie zapach jej oddechu, jej ciała, ubrań przesyconych benzyną i smarem. 
Łatwość, z jaką zanurzała ręce w misce pełnej pomyj po brudnych naczyniach, brała brudną ścierkę, myła ubikację, zlewozmywak, bez żadnych rękawic... Śliniła chusteczkę i wycierała mi twarz, gdy zauważała, że jestem brudna. 
Przez wiele lat na samo wspomnienie o tym wstrząsał mną dreszcz obrzydzenia. Dlaczego to mnie tak poruszało? Dlaczego do tej pory "zamykam" nos, żeby nie czuć odrażających zapachów? 
A ona, moja Mama, też wszędzie węszyła, marszczyła nos ze wstrętem i oznajmiała, że "brzydko pachnie", ma "nieładny zapach" lub wręcz "śmierdzi". Bardzo się starałam, żeby u mnie w domu "nie pachniało brzydko", gdy Mama miała przyjść z wizytą...
Jednak, gdy miałam kłopot, do niej pierwszej się zwracałam. 

Zresztą, chyba tylko do niej. 
Na ogół mówiła potem o tym ojcu, ale on prawie nigdy nie komentował. Chodziła ze mną do lekarza. 
Odprowadzała mnie do szkoły. 
Pisała mi usprawiedliwienia, gdy nie chciałam iść...
Załatwiła mi przeniesienie do innej klasy, gdy okazało się, że w II klasie podstawówki ma być moim wychowawcą pan Kozieł, nauczyciel, który budził postrach.
Lubiłam z nią chodzić do miasta. Dawała się łatwo namówić. Niczego specjalnego na ogół nie kupowałyśmy, ale miło było się przejść razem. Najczęstsze zakupy to były produkty spożywcze w Magdzie i trochę słodyczy od Wawela. 

Czasami planowałyśmy dłuższą wyprawę, gdy potrzebne mi były buty albo nowy płaszcz. Jechałam wtedy do niej pod fabrykę zegarów i stamtąd szłyśmy ulicą Wigury do Piotrkowskiej, a później w kierunku domu. Jej znajome z produkcji witały się ze mną miło, podziwiały, jak urosłam. Raz lub dwa Mama zabrała mnie na halę produkcyjną. Wszechobecny zapach benzyny, metalu i smarów kręcił w nosie.
Chodziła na wywiadówki, zarówno w szkole podstawowej jak w liceum. 

Gdy wracała, była zadowolona i przytulała mnie. Zawsze podkreślała, że nie musi w ogóle pilnować naszej nauki, mojej i Jurka, że sami się uczymy. To była największa pochwała.
W okresie dorastania moje uczucia do niej stały się bardzo ambiwalentne. 

Na jednej stronie swojego pamiętnika pisałam, że ją kocham, na następnej, że nienawidzę. Wychowywana w przekonaniu, że rodziców trzeba szanować, nigdy nie powiedziałam Mamie o swoich złościach. Jednak ona je czuła i przypisywała mojemu niedobremu charakterowi. 
Mówiła:"chodzisz, jak chmura gradowa". 
Uważała, że takiej naburmuszonej nikt nie zechce. 
Dawała mi za przykład inne dziewczynki, które są uśmiechnięte i wesołe. Zresztą bardzo często dawała mi innych za przykład: moje koleżanki, inne córki, inne gospodynie domowe, inne matki, innych psychologów... 
Żyłam w przekonaniu, że mnie nie akceptuje. 
Ona zapewne, nie akceptowała przede wszystkim siebie samej.
Zawsze mnie irytowała jej zmienność. 

Miała jakby dwie twarze. Jako nastolatka widziałam to ze szczególną wyrazistością, oskarżałam ją w duszy o dwulicowość. 
Bardzo zależało jej na tym, żeby ludzie ją lubili, szanowali. 
Dla innych była zawsze miła, uczynna, prawiła komplementy. Potakiwała. Tych samych ludzi obgadywała, krytykowała, umniejszała ich znaczenie. Teraz myślę, że to przypochlebianie się innym, nieraz wbrew sobie, było powodem dużej frustracji. Dlatego musiała ją odreagować, umniejszyć ich znaczenie, żeby ocalić kawałek dobrego mniemania o sobie. Pewnie przez cały czas żyła z małym poczuciem własnej wartości.
To nastawienie na innych zjednywało jej sympatię, często także zasłużoną. Bardzo długo aktywna i żywotna, gotowa była biec z pomocą, z pocieszeniem, z gotowością posłuchania. Pożyczała pieniądze sąsiadom, chodziła do samotnych na plotki, podlewała cudze kwiatki, załatwiała zakupy chorym...
Pomagała też oczywiście nam, gdy już byliśmy dorośli. 

Pilnowała naszych dzieci, opiekowała się domami, zwierzętami, gdy wyjeżdżaliśmy na wakacje. 
Nigdy nie przychodziła do mnie z pustymi rękami. 
Przynosiła naleśniki, czekoladki, majtki, skarpetki, kawałek biszkoptu.
Nigdy nie wypuszczała nas od siebie z domu bez czegoś "na drogę", wsuwała do kieszeni cukierka albo banknot. Nie pomagały protesty. Mama miała potrzebę dawania i chociaż w dużej mierze robiła to sama dla siebie, nie można powiedzieć, że na tym nie korzystałam. 
Brać nie umiała i psuła innym przyjemność dawania . Mówiła: "ty nic mi nie kupuj na imieniny! Jak już tak bardzo chcesz, to może być płyn do kąpieli..." W ten sposób nie było wyboru ani niespodzianki.
Nie miała specjalnie wysokiego mniemania o mojej urodzie i umiejętnościach. Nie dawała mi szansy na sukces i powodzenie. Chcąc mnie pocieszyć, mawiała:" nie martw się, każda potwora znajdzie swojego amatora".
Ostatnia choroba Mamy. 

Mam wrażenie, jakbym nie chciała o niej wiedzieć. Tkwiłam we własnym bólu i cierpieniu duszy. Nie chciałam wiedzieć, nie chciałam się nią zajmować, słuchać o kolejnych badaniach, wynikach, diagnozach. Przecież to ja byłam CHORA!.
Operacja Mamy odbyła się w kwietniu. Byłam przekonana, że wszystko ułoży się dobrze. Jak zwykle. Jak zawsze Mama okaże swoją siłę, która mnie zwalała z nóg.
Telefon od Iwony: "otworzyli i zaszyli z powrotem, nic się nie dało już zrobić". Te słowa przebijały się długo do mojej świadomości. Siedziałam jak sparaliżowana. Powtarzałam je bezmyślnie i wcale nie wierzyłam w to "nic". Byłam pewna, że jednak coś, cokolwiek.
Z tą nadzieją szliśmy do lekarza dyżurnego po południu, po operacji. Patrzył na nas z zawodowym współczuciem. Nic się nie dało zrobić .
Mimo to, nie uwierzyłam do końca. Myślałam, że wystarczy, żeby przestrzegała diety, żeby jadła mało i częściej, płynne potrawy...
Mama szybko zbuntowała się przeciwko diecie. 

Chciała jeść coś konkretnego, coś pikantnego. Skarżyła się ciągle na swój los, na lekarzy, na Boga. Niepokorna, zła na świat wokół. Oczekiwała jakichś działań, jakichś cudów. I o to też byłam zła na nią. 
Zła o to, że nie umiała szykować się na śmierć?
Dlaczego obok współczucia częściej jeszcze czułam irytację i niechęć? Dlaczego z ulgą wychodziłam ze szpitala, z hospicjum? Coraz mniej miłości było wtedy we mnie. 

Może dlatego nie umiałam jej kochać, że ona mnie nie kochała tak, jakbym chciała. Bezwarunkowo, bezkrytycznie. Nie umiała tak kochać, bo i jej tak nie kochano:(
Byłam przy jej śmierci. Odeszła niespokojnie, ciężko, do końca walcząc o oddech. Mówiłam do niej różne rzeczy dobre, o tym, że była dobrym człowiekiem i że zasłużyła na miłość. 

Może słyszała, może to jej przyniosło ukojenie, kto wie. 
Potem leżała cicha, zmalała nagle, jakby z duszą uleciała też część ciała. Płakałam. Płakałam nad nią, nad jej życiem trudnym i biednym, nad jej ostatnim cierpieniem, nad marnością naszego, ludzkiego żywota. 
Potem byłam spokojna. Nie musiałam myśleć już o jej zmaganiach i swoich powinnościach.
Pogodziłam się z moją Mamą niedawno. 

Teraz kocham ją po prostu, łagodnie i bez trudu. 
Cieszę się, że była moją MAMĄ.

środa, 28 maja 2008

Ich Dwoje...


Byli jak ogień i woda. 
Ojciec małomówny, spokojny, raczej powolny. Skupiony na tym, co robił. Cierpliwy. Naprawiał w domu różne rzeczy, przybijał, przyklejał, zelował buty, konstruował skrzyneczki, pudełeczka, pielęgnował kwiaty. Obrażał się milcząco, cicho. Nie odzywał się, siedział nieruchomo albo zasypiał.
Mama szybka, rozgadana, popędliwa. Nie lubiła żadnych drobnych robót wymagających długotrwałej precyzji. Nie robiła na drutach, nie wyszywała, szyła tylko najprostszym ściegiem. Nie czytała książek, tylko gazety. Łatwo się złościła i wyrzucała wtedy z siebie przykre słowa, raniące. Zarzucała Tacie, że nie może się z nim dogadać, że jest nieczuły, uparty.
Ojciec czasami też wybuchał, wtedy było jeszcze gorzej, bo widać było po nim, że jest doprowadzony do ostateczności. Mówił "niech to piorun jasny!", trzęsły mu się ręce, czasami rzucał czymś, co miał akurat w ręku. 

Nigdy jednak nie widziałam, żeby Mamę uderzył. Nie bił też nas, choć być może mój Brat za coś oberwał, a i ja dostałam kiedyś klapsa. Nigdy jednak nie bałam się Taty.
Mama była bardziej skłonna, żeby mnie albo Jurka trzepnąć. 

Kiedyś pokłóciliśmy się strasznie o kisiel. Właściwie, to ja zawiniłam. Najpierw kazałam Jurkowi zjeść moją porcję, a potem nagle zmieniłam zdanie i zaczęłam jęczeć i skarżyć. Mama akurat rozmawiała z panią Świderską. Upominała nas kilka razy. Wreszcie rozzłoszczona chwyciła pas i zbiła mojego brata, trochę na oślep. Zasłaniał się rękami i płakał. Wtedy do mnie dotarło, że tak naprawdę, to ja powinnam dostać to lanie.
Bardziej jednak nie lubiłam jej utyskiwania, zrzędzenia, niemiłych słów, krytyki.
W tygodniu rodzice właściwie się nie widywali. 

Pracowali na zmiany do czasu, aż ja byłam na tyle duża, żeby samodzielnie wychodzić i wracać ze szkoły. Ale i wtedy co drugi tydzień ojca po południu nie było. Zostawiali sobie "liściki", bynajmniej nie miłosne:) Pisali, co jest na obiad, co trzeba kupić, zrobić w domu.
Mama po urodzeniu Jurka przestała pracować w szwalni - tkalni a zaczęła w Łódzkiej Fabryce Zegarów. Robiła tam...wiertła dentystyczne! 

Był to jedyny w Polsce taki oddział. 
Pracowała przy frezarce i szlifierce, sprawdzała jakość, pakowała wiertła w małe, płaskie pudełeczka. W fartuchach, które przynosiła do prania, znajdowałam malutkie pręciki z główkami różnych kształtów. Mama fachowo nazywała je: szczelinowce, gwiazdki, różyczki...Jej ubrania i ręce często śmierdziały benzyną, której używali do płukania .
Tata do renty pracował w Zakładach Włókienniczych im. Dubois. 

Pracował na bielniku i farbiarni. W smrodzie chemikaliów i wilgoci. 
Na rencie i emeryturze dorabiał jako nocny stróż w szkołach, najpierw w Technikum Włókienniczym a później w szkole podstawowej obok nas na Retkini. 
Pracował bardzo długo. Myślę, że ze 60 lat jego życia wypełniła praca.
Razem byli ze sobą w niedziele. 

Gdy nie byli na siebie obrażeni, trzymali się za rękę, Mama całowała Tatę w policzek, we włosy, czasem kładła sobie jego głowę na kolanach, gdy czytał i głaskała. Mówiła o nim, że jest dobrym człowiekiem.
Spali w jednym łóżku, ale nigdy nie byłam świadkiem ich zbliżenia. 

Nie mam pojęcia, kiedy to robili. 
W tym jednym pokoju, przy takim trybie życia i pracy, seks wydaje mi się ostatnią rzeczą, na którą mogliby znaleźć okazje. A jednak... kiedyś w taty kieszeni (czego ja tam szukałam?), znalazłam prezerwatywy. 
A w szafie, skrzętnie ukryta pod stosem pościeli leżała książeczka" O czym każde małżeństwo wiedzieć powinno" (albo jakoś tak!!!)
Tata nie mówił o uczuciach. W ogóle za dużo nie mówił, nie znałam jego poglądów na wiele spraw, jego przemyśleń. Nie wtrącał się do mojego wychowania, nie chodził na wywiadówki, nie pytał nigdy o szkołę.

Gdy okazywało się, że mam dobre stopnie, przytulał mnie tylko, trochę niezręcznie i całował w czubek głowy. 
Nie okazywał też uczuć Mamie. Nie kupował jej kwiatów, ani prezentów. Może tylko na gwiazdkę. Na imieniny na ogół dostawała uskładaną przez niego z zaskórniaków jakąś kwotę. Miała sobie sama coś kupić. 
Mama przytulała go tak sobie, bez okazji, z przypływu chęci. Pozwalał na to, może nawet było mu przyjemnie, ale nie odwzajemniał raczej tych gestów. Swoją miłość i przywiązanie do niej i do nas okazywał tylko w działaniach. Oddawał Mamie pensję, sprzątał, robił zakupy, wykonywał różne ciężkie i brudne prace - nosił węgiel z komórki, ziemniaki, czyścił buty, wygarniał popiół z pieca, malował podłogi, mył okna, przestawiał pralkę do prania, nosił pranie na strych, wieszał duże sztuki bielizny...
O tym, że zależy mu na Mamie przekonałam się, gdy zachorowała. 

Miałam 20 lat i byłam na I - szym roku studiów. Mieszkaliśmy jeszcze na Wojska Polskiego. 
Mama któregoś dnia wróciła wcześniej z pracy, bo zrobiło jej się słabo i zakładowy lekarz stwierdził zaburzenia w pracy serca. Pewnie było to związane z okresem przekwitania, ale wysłali ją po jakimś czasie na rentę. Pamiętam noce, gdy Mama siadała nagle na łóżku i spazmatycznie wciągała powietrze. 
Spałam na tapczanie. Budziłam się, ale udawałam, że śpię. 
Miałam 20 lat, ale w duszy byłam jeszcze dzieckiem. Bałam się, że Mama umrze. Śniły mi się pogrzeby. 
Latem, gdy wyjechałam jako wychowawczyni  na kolonie, mama trafiła do szpitala. Tata przyjechał do mnie z bladą twarzą. On też się bał. Nie wiedział, co robić. Powiedział do mnie:"chciałbym pierwszy umrzeć".
Na szczęście musieli jeszcze na to oboje poczekać.

sobota, 24 maja 2008

Tata


Tata, wysoki i w grubych, okrągłych okularach. Takiego go pamiętam. 
Kiedy się czemuś przyglądał, wytrzeszczał trochę oczy, nie jak zwykle robi to krótkowidz. Włosy zaczesywał do góry. 
Śmiał się rzadko, ale jeśli już, to pokazywał równe, szerokie zęby. Miał obie sztuczne szczęki. Czasem, dla zabawy, poruszał dolną i wtedy dzieci (wnuki), którym to demonstrował, otwierały zdziwione buzie. Uwielbiał sobie żartować z dzieci.
Papierosy palił tylko na ulicy albo przy gościach, nigdy w domu, na co dzień. 

Tylko przy gościach pił wódkę. Myślę, że mógł sporo wypić, choć robił to rzadko. Nie omijał nalewanych kolejek, bo nie potrafił odmawiać. Potrafił za to walczyć ze swoimi słabościami. 
Może ze dwa razy w życiu widziałam, jak się zatoczył, wracając z jakiejś "imprezy". Nie awanturował się, nie przeklinał. W stanach największego zdenerwowania mówił: "niech to piorun jasny". Na więcej nie pozwalał sobie nigdy. 
Często siadał przy stole i złożonymi dłońmi zasłaniał oczy. Według mamy robił tak, bo go bolały. Według mnie uciekał od świata, z którym się zmagał.
Tata urodził się w 1912 roku, w Biskupicach, niedaleko Sieradza. 

Oficjalnie -  17-tego kwietnia. Sam zawsze twierdził, że 13-tego. 
Jego ojciec, dziadek Szczepan, podobnie jak dziadek Antoni, miał już dzieci z poprzedniego małżeństwa: Antoninę i Stanisława. Janek urodził się jako pierwsze dziecko Szczepana i Marianny. 
Potem, w podobnych jak u Łukasików odstępach, przychodzili na świat: Józefa, Kazimierz, Władysław i Józef. Dziadkowie Dobroniowie byli zdecydowanie bardziej troskliwymi rodzicami, chociaż również zmagali się z biedą. Pracowali "we dworze", dziadek w polu i przy koniach. Zdaje się, że nie mieli żadnej własnej ziemi, odrabiali pańszczyznę.
Janek szybko zaczął pomagać ojcu, miał bodaj 12 lat. 

Jednak przedtem chodził do szkoły. Skończył cztery klasy. Czytał dobrze, pisał bez błędów. Kiedy nauczycielka zajmowała się inną klasą, zlecała Jankowi czytanie na głos dla pozostałych dzieci. 
Janek był bystry. Co byłoby, gdyby urodził się 50 lat później?
Uwielbiał konie i one jego otaczały swoim ciepłem. Pracował przy nich, spał z nimi w stajni, jeździł na oklep. O koniach opowiadał często i z wielkim sentymentem. Mówił, że konie są mądre. Na pewno nigdy nie zrobiły mu na złość, co czasem zdarzało się jego braciom i rówieśnikom. 

Janek, przedziwnie delikatny, nie umiał się bić ani chuliganić. Jako najstarszy z rodzeństwa pozostającego w domu, miał coraz więcej obowiązków przy gospodarce - pracował w polu, woził zboże, ziemniaki, do Warty, do Sieradza.
Dziadek Szczepan zaziębił się którejś jesieni pracując w polu. Chorował na płuca, pewnie przyplątała się gruźlica. Zmarł w 1932 roku. Janek miał 20 lat. Ojciec, który mówił do niego "Janiu"- odszedł. 

Najmłodszy z rodzeństwa, Józek, miał 8 lat.
Gospodarstwo, czy też domostwo, zaczęło się chylić. Krótko przed wojną babcia Marianna postanowiła spakować resztę dobytku i wynieść się do Łodzi, do córki Józefy, zamężnej już ze Stefanem Słoniną. 

Wszyscy razem zamieszkali "na kupie", przy obecnej ulicy Senatorskiej (po wojnie Strzelczyka), w małej klitce na poddaszu trzypiętrowej kamienicy. 
Nie wiem, co działo się z pozostałymi chłopcami. Janek na pewno mieszkał z matką. Pracował przy robotach kanalizacyjnych. Aż do dnia, gdy całą ekipę zawieźli na miejsce "przerzutowe" do Niemiec.
Tatę wywieziono do kamieniołomów w górach Harzu. 

Towarzystwo tam było międzynarodowe. Nauczył się trochę niemieckiego. Najczęściej jednak opowiadał o Czechach, ich śmiesznej mowie i kłótniach o to, który język brzmi "dziecinnie". 
Opowiadał też o plackach ziemniaczanych pieczonych bezpośrednio na piecu. I o tym, jak zjadł kiedyś mnóstwo czereśni z pestkami i jak potem cierpiał na brzuch. W opowieściach pojawiała się też praca u "bauera".
Nie wiem, w jakiej kolejności i jakich okolicznościach toczyły się losy wojenne ojca. 

Gdy skończyła się wojna, Janek wracał do Polski. Ta podróż trwała kilka tygodni. W wagonach, na wagonach, w ścisku, z przerwami. 
W Łodzi trafił znowu na ulicę Senatorską. Było tam ciasno. Józia urodziła dwóch synów. 
Co prawda Kazik, młodszy brat Janka, nie wrócił do Polski a Józek, najmłodszy, gdzieś fruwał, ale wyobrażam sobie, że siedzenie "na kupie" irytowało wszystkich. 
Janek chodził do przyrodniej siostry, Antosi i jej męża Franka na Aleję Kościuszki. Lubili go tam. 
Do Antosi zaglądała Celina z rudą Sabiną. 
Celina była pyskata, Sabina trochę zagubiona. 
Mieszkały razem na trzecim piętrze pożydowskiej kamienicy, na Bałutach. Któregoś letniego wieczoru, w 1946 roku, Celina poszła do pracy na nocną zmianę. Burza za oknem opóźniała wyjście. Został.
Potem dowiedział się, że Sabina jest w ciąży. 

Spotykali się. Kiedy przychodził po nią pod tkalnię, gdzie pracowała, zdejmował okulary. Wstydził się. Niestety, już wtedy miał tak silną wadę wzroku, że bez okularów nie mógł jej rozpoznać z drugiej strony ulicy. Podchodziła do niego roześmiana, w sukienkach z białym kołnierzykiem, w granatowym żakiecie, który pasował do jej kasztanowych włosów.
Pobrali się w październiku. 

Było sobotnie przedpołudnie. Samotny skrzypek grał na chórze Ave Maria. Mama miała granatowy kostium i bukiet z białych chryzantem. 
Koleżanki z fabryki wręczyły jej laurkę z napisem "szczęść Boże młodej parze". Poza tym dostali serwis w kwiatki.
Zamieszkali oczywiście z Celiną i jej szyjącą maszyną. 

Mamie powoli rósł brzuch. 16-go kwietnia 1947 roku, w środę, urodził się przy wydatnej pomocy położnej, pani Malińskiej , mój BRAT.

czwartek, 22 maja 2008

Mama


Mama była kiedyś ruda. 
I piegowata. 
Ja pamiętam jej włosy w kolorze ciemnego kasztana, piegi głównie na dłoniach. 
Mama nigdy nie wydawała mi się młoda. 
Albo ładna. 
Albo modna. 
Nie zastanawiałam się nad tym.
 Urodziła mnie, gdy miała prawie 38 lat. Czasy, które rejestruję pamięcią, to dla niej bycie kobietą po 40-tce. Nie pamiętam, żeby chodziła do fryzjera, może z raz lub dwa zrobiła sobie trwałą ondulację. Na co dzień zakręcała włosy metalowymi lokówkami, które rozgrzewała na piecu. Na kawałku gazety próbowała, czy nie palą. Potem zgrabnie zwijała lok. Czasami śmierdziały przypalone końcówki. Spinała z tyłu głowy dwa wałki z włosów przy pomocy długich, stalowych spinaczy. 
Od święta malowała usta czerwoną pomadką, która latami leżała na toaletce. Stał tam też sypki puder w płaskiej porcelanowej puderniczce. Na przykrywce namalowana była scenka rodzajowa - pastereczka z chłopcem. Puder pachniał słodko. Nigdy nie widziałam, żeby Mama go używała.
Mama lubiła kolor zielony i niebieski. I groszki. 

Mówiła, że przypominają jej młodość. Miała raz w życiu taki strój, w którym czuła się jak dama. Sukienkę w białe groszki, z białym kołnierzykiem, granatowe czółenka, kapelusz... Może to był najszczęśliwszy czas w jej życiu?
Mama urodziła się w roku 1916 we wsi Bratków. 

Jej ojciec, mój dziadek Antoni, miał już wtedy troje dzieci z pierwszego małżeństwa: Józefę, Bronisława i Wincentego. Dzieci były jeszcze całkiem małe, gdy ich matka zmarła i dziadek ożenił się z Antoniną Koperską, naszą babcią. 
Ich pierwsze dziecko, dziewczynka, dostała znowu na imię Antonina(!), potem kolejno rodziły się: Maria, Jan, Szczepan, Sabina, Celina i Anna. Sabina miała 14 lat, gdy babcia Antonina zmarła. 
Dzieci przestały się rodzić.
Mama opowiadała o swoim dzieciństwie często i chętnie. 

Chociaż nie było ono ani łatwe ani szczęśliwe. Niańczyła młodsze rodzeństwo, potem ojciec przehandlował ją za dwa worki pszenicy: poszła paść krowy. 
Krowy pasły się na polu od rana do zmierzchu, od wiosny do późnej jesieni. Ruda Sabina siedziała na polu i marzła. Robiła dołek w ziemi, siusiała do niego i grzała bose stopy. Buty nosiło się tylko do kościoła. Jeżeli dziecko nie miało butów, do kościoła nie szło! Do przejścia było kilka kilometrów.
Od czasu do czasu Mama chodziła do szkoły. 

Niektórzy gospodarze ją posyłali, inni nie. Nauczyła się czytać i pisać. Dzisiaj pewnie dostałaby diagnozę: dyslektyk. Do końca życia przekręcała trudniejsze słowa. Dzieci wołały na nią wiewiórka albo marchewka. Sabinka nie lubiła szkoły.
Naukę życia zaczęła po śmierci matki. 

Wyjechała do Łodzi na służbę. Mieszkała u swojej przyrodniej siostry, Józi. Ścięła włosy. Mimo ciężkich czasów uśmiechała się. Wtedy chodziła już w butach. Zawsze.
Kiedy wybuchła wojna, Mama miała 23 lata. Najlepszy wiek na miłość.
Zaczęła pracować w inteligenckim domu Kirpaczów. 

Ich historia była niezwykle romantyczna. Pani domu uratowała życie swojemu mężowi chowając go w łóżku - działo się to czasie rewolucji rosyjskiej. On był Niemcem, ona Rosjanką.
Kirpaczowie mieli dwie córki, bliźniaczki, Ninę i Inę oraz syna Georga. Mama mówiła o nim Jurek. Oficjalnie została jego opiekunką, bo Jurek chorował na serce. Ratowało ją to od wywiezienia do Niemiec.
Przez całą wojnę Mama była w domu Kirpaczów pokojówką, kucharką, sprzątaczką... 

Uczyła się tam wielu rzeczy, nie tylko gotowania. 
Wtedy  nosiła sukienkę w groszki:) 
Kirpaczowie mieszkali na Piotrkowskiej, naprzeciwko Roosevelta, w dużej, secesyjnej kamienicy. Kiedy nadciągały wojska radzieckie, uciekli szosą w kierunku zachodnim. Ślad po nich zaginął.
Mama została bez pracy i bez mieszkania. 

Wprowadziła się do ciotki Celiny, do jednego pokoju na trzecim piętrze przy Wojska Polskiego (może zresztą wtedy jeszcze była to inna nazwa). Celina szyła i chodziła do pracy w szwalni. Co robiła Sabina? Zdaje się, że też pracowała w szwalni, a może tkalni.
Ciotka w czasie wojny spotykała się z Kazikiem Dobroniem. 

Poznała jego siostrę przyrodnią, Antosię. 
Kazika wywieźli do Niemiec, ale Celina dalej bywała u Antosi. 
Chodziły tam razem z Mamą. 
W 1945roku wrócił z robót w Niemczech Janek Dobroń. Zaczął odwiedzać obie siostry na trzecim piętrze. Któregoś wieczoru, w lecie 1946r. Celina poszła do pracy na nocną zmianę. Za oknem szalała burza. Janek został na noc...
26-go października wzięli z Mamą ślub w kościele Najświętszej Marii Panny na Placu Kościelnym. Zamieszkali razem z Celiną i jej maszyną do szycia.
16-go kwietnia 1947 roku, dzień przed 35-tymi urodzinami Janka, przyszedł na świat mój Brat Jurek.



sobota, 17 maja 2008

Radio

Pisząc o rozrywkach zapomniałam o radiu! A przecież radio było bardzo ważne!
Pamiętam radio "Pionier", choć być może wcześniej mieliśmy jakieś inne. Było w jasnej, drewnianej obudowie, na dole miało skalę za szybką, a u góry, z lewej strony zapalała się okrągła, chyba zielona lampka, gdy było włączone.
Radio stało między oknami na śmiesznej szafeczce, która wyglądała, jak przecięty walec. Miała trzy nóżki i trzymane w niej były buty. Szafeczka nie była największej urody, dlatego Mama przykrywała ją serwetką. 

Na radiu też zwykle leżała serwetka, stał wazonik albo inny bibelocik (drewniane grzybki, porcelanowy chłopczyk, gliniany dzbanuszek, fosforyzująca figurka Matki Boskiej, którą Jurek przywiózł z Częstochowy...)
Radia słuchaliśmy często. 

Mama słuchała wiadomości.
Pamiętam, jak siedziałam i słuchałam o tym, że właśnie pierwszy człowiek poleciał w kosmos. Nazywał się Jurij Gagarin. Był kwiecień 1961 roku. Jakiś czas potem Gagarin i Tierieszkowa przejeżdżali w odkrytym samochodzie nasza ulicą. Tłumy wiwatowały!
W soboty wieczorem, jak już pisałam, słuchaliśmy Matysiaków. 

Radiowa rodzina mieszkała w Warszawie, ale poza tym była nam bardzo bliska. 
Józef Matysiak i jego przyjaciel Wojtek Grzelak byli robotnikami. Mieszkali w trudnych warunkach, borykali się z kłopotami dnia codziennego. Ciągle ktoś do nich wpadał z wizytą, sąsiedzi, koledzy dzieci, rodzina ze wsi, znajomi z pracy... Dlatego, gdy bywało u nas głośno, Tata mówił: "jak u Matysiaków!" 
Przed radiowym mikrofonem zasiadało mnóstwo znakomitych aktorów: Stanisława Perzanowska, Jan Ciecierski, Tadeusz Fijewski, Tadeusz Janczar, Danuta Szaflarska, Zbigniew Zapasiewicz, Jarema Stępowski... 
Uwielbiałam najmłodszego syna Matysiaków, Gienka, którego kreował młodziutki wtedy Stefan Friedman.
Trochę później zaczęli się pojawiać na antenie następni bohaterowie rodzinnej sagi, Jabłońscy z Jezioran. 

To słuchowisko nadawane było w niedziele, w porze obiadu. Akcja rozgrywała się w realiach wsi podlubelskiej. Główną postać męską odtwarzał Zygmunt Kęstowicz.
Te dwie audycje można by porównać do współczesnego telewizyjnego Klanu i Złotopolskich.
Rankiem w niedzielę słuchałam programów dla dzieci, niestety nie pamiętam żadnych szczegółów. 

Natomiast po południu często bywał "Podwieczorek przy mikrofonie", mieszanka piosenek, skeczy wierszy, taki radiowy kabaret. Był jeszcze "Wesoły autobus", ale jakość tego show była o wiele gorsza:)
Bardzo lubiłam słuchowiska radiowe. Nazywało się to Teatr Polskiego Radia...
W niedzielę przy obiedzie słuchaliśmy bardzo często Koncertu życzeń. Kilka razy nawet sami skorzystaliśmy z tej formy składania życzeń bliskim. Spikerzy czytali dedykacje dla kilku osób a potem nadawano zamówioną piosenkę. To była jakaś frajda usłyszeć swoje nazwisko przez radio!
Mama czasami usiłowała znaleźć Wolną Europę, ale mnie w ogóle nie interesowały te trzaski. Wątpię, żeby udało jej się coś namierzyć na tym naszym radiu.
Nie pamiętam dokładnie, kiedy Jurek kupił adapter, ale na pewno było to jeszcze przed telewizorem. 

Adapter był w zielonej obudowie i trzeba go było podłączać do radia, bo nie miał własnych głośników. 
Analogowe płyty były na ogół z czterema piosenkami. Longplaye pojawiły sie znacznie później i były hitem. 
Pamiętam, że mieliśmy płyty z piosenkami Ludmiły Jakubczak, Piotra Szczepanika, Karin Stanek, Kasi Sobczyk, Filipinek.. Jurek zdobył skądś płytę Paula Anki, chyba była przywieziona przez kogoś z zagranicy. Najbardziej fascynowała mnie czerwona, półprzezroczysta płyta rosyjskiej wytwórni Melodia. To ona pachniała wielkim światem a nie Paul Anka:) Chociaż na okładce Paula Anki była dziewczyna na huśtawce, w szerokiej, marszczonej spódnicy, jak z "Gorączki sobotniej nocy". 
Niezwykłe były też pocztówki dźwiękowe. Teoretycznie można je było wysłać pocztą, choć nie wiem, czy ktoś to robił.
W 1970 roku rodzice kupili telewizor. 

Czarno-biały oczywiście. Program zaczynał się chyba około 13stej. 
Najpierw tylko jeden, niedługo potem dwa. 
Oglądałam pierwsze seriale: "Kolumbowie rocznik 20sty" i "Saga rodu Forsythów". 
Byłam zachwycona! Radio poszło w kąt. Pozostałyśmy z Mamą wierne tylko "Matysiakom":)
Nawiasem mówiąc "Matysiakowie" żyją na antenie do dziś!!! 

Czasem jeszcze ich słucham i ma to znaczenie symbolu - czuję więź międzypokoleniową.



niedziela, 11 maja 2008

Rozrywki


Najczęstszą rozrywką było oczywiście chodzenie w gości. 
Czasem zaplanowane, czasem spontaniczne, wynikające z bycia blisko czyjegoś domu.
Stosunkowo blisko, na Kilińskiego przy Jaracza, mieszkali Solarkowie. 

Mamy siostrzeniec z żoną i dwójką dzieci. Wchodziło się do nich wysoko, na ostatnie, chyba czwarte piętro. Mieszkanie było dość duże, przedpokój, kuchnia, chyba dwa pokoje w amfiladzie. 
Alicja, pulchna blondynka, cieszyła się zawsze bardzo wylewnie na nasz widok. Trochę tam było nudno, bo dzieci małe, faceci popijali wódeczkę, a Mama z Alą namiętnie plotkowały. 
Wolałam odwiedzać mojego chrzestnego Franka Piątka. 
Piątkowie mieszkali za cmentarzem na Dołach, mieli domek z ogródkiem, córkę w moim wieku, drugą w wieku Jurka i jakieś zwierzęta na pewno, psy koty... Często bywali tam też inni goście i całą chmarą dzieciaków ganialiśmy po ogrodzie.
Czasami chodziliśmy do ciotki Józi na ulicę Zakątną. Mieszkała tam długo z wujkiem Bronkiem. Pamiętam moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że wujek nie jest jej mężem, tylko...bratem! 

Mieszkanie na Zakątnej było malutkie, długi, wąski pokoik, z kuchenką urządzoną za zasłonką. W pokoju najwięcej miejsca zajmowało wielkie łóżko, na którym piętrzyły się poduchy, poduszki i poduszeczki w ozdobnych powłoczkach. 
Wujek Bronek ożenił się, najpierw z Melanią, a potem z Klarą. 
 Z obiema żonami mieszkał na Chojnach, na śmierdzącej, nieskanalizowanej ulicy Bankowej. Wydawało mi się, że to miejsce jest na samym końcu Łodzi. Teraz mieszkam cztery przystanki dalej!
Rodzice odwiedzali również znajomych, głównie jakieś mamine koleżanki, ale ja najbardziej pamiętam wizyty u pani Jankowskiej, która była znajomą ojca. 

Mieszkała w okolicach Srebrzyńskiej. 
U pani Jankowskiej było tajemniczo, jak w bajce. Pełno było starych mebli, pamiętających jakieś świetne czasy, oszklonych kredensów, serwantek, toaletek... Na nich stały dziesiątki drobiazgów, porcelanowe figurki, puzderka, bibeloty. Kryształowe flakoniki perfum, pachnący, różowy puder, szczotki w srebrnej oprawie... 
Dwa lub trzy takie skarby dostaliśmy w prezencie. A ja dostałam słynne ..."palto od Jankowskiej". Palto było bardzo ciepłe, na watolinie, chyba po jakimś jej wnuku. Na bardzo długo weszło jako symbol do naszego języka. Gdy ktoś uskarżał się na zimno, albo przesadnie ciepło się ubrał, Tata mówił: "załóż jeszcze to palto od Jankowskiej!":)))
W rankingu rozrywek na drugim miejscu były spacery. 

Chodziliśmy w stronę Dołów, czasem aż na cmentarz, albo w stronę parku Julianowskiego. Czasem w stronę Łagiewnik.
Latem jeździliśmy na całodniowe pikniki do Julianowa, "pod dąb". 

Dąb był duży, dawał cień i miło szumiał. 
Gdy zeszło się z niewielkiej skarpy, w słońcu czekała rozległa polana. Jechaliśmy najczęściej we trójkę, Tata, Jurek i ja, wczesnym przedpołudniem. Zabieraliśmy koc, picie. Mama dojeżdżała w porze obiadu i przywoziła coś "na ząb" - gołąbki, kotlety, knedle ze śliwkami... Do tego oczywiście talerze, sztućce, w butelce po mleku kompot z rabarbaru albo ze śliwek. 
Świat nie mógł istnieć bez obiadu! 
Tata podśmiewał się, że Mama zabiera "cały kredens". Ona się trochę obrażała, ale nie na długo. 
Te letnie wyprawy były naprawdę urocze. Czasami dołączali do nas wujostwo Słoninowie ze swoją wnuczką Anią, młodszą ode mnie o 6 lat. Ciocia Józia była bardzo bezpośrednia. Nie miała oporów, żeby rozebrać się do halki, a nawet biustonosza. Śmiała się szeroko i głośno. 
Pod wieczór wracaliśmy rozleniwieni słońcem, opaleni, z pustymi garnkami po obiedzie, bardzo często piechotą, bo tramwaje były zatłoczone.
Nie wyjeżdżaliśmy na długie urlopy. 

Latem czasami na działkę do Kolumny, do Bedonia albo na Rogi, gdzie ciocia Królka, siostra ojca, spędzała wakacje z dwiema swoimi wnuczkami, Ulą i Anią, na wynajętych letniskach. 
Urlop rodzice brali osobno. Poświęcali go na malowanie mieszkania, podłóg, albo robienie przetworów na zimę.
Jedne, jedyne wczasy spędziłam z Mamą i Tatą w Krynicy Górskiej. Nie pamiętam, kto ich na to namówił. 

Był rok 1968, sierpień. Zamieszkaliśmy w uroczym, drewnianym domku, na poddaszu. Do stołówki chodziliśmy do jakiegoś domu wczasowego, być może nazywał się Światowid. 
Naprzeciwko naszego domu była słynna willa Patria. Spacerowaliśmy po deptaku, na Górę Parkową i po pobliskich wzniesieniach. 
Piliśmy wodę zdrojową ze specjalnych kubeczków z rurką. 
Nie było mowy o żadnych wyprawach w wyższe góry. Mama nosiła buty na obcasiku, a Tata spodnie od garnituru. 
Szykowali się na te wczasy, jakby to była zagraniczna wyprawa. 
Mama pożyczyła sobie jakieś ciuchy od ciotki Andzi, "żeby jakoś wyglądać między ludźmi". 
Prawie codziennie padało i Tata ze swoim charakterystycznym humorem podsumował później te wczasy - "ciągle mieliśmy pod górę i w deszczu". Ale było miło i wczasy w Krynicy wspominali przez całą resztę życia! 
"...Jak byliśmy w Krynicy..."
Kino było rozrywką sporadyczną. 

Zaczęłam częściej chodzić, gdy byłam już nastolatką. Z Jurkiem lub Anią, moją przyjaciółką ze szkoły. 
Chodziliśmy najczęściej do kina Pionier, na ulicy Franciszkańskiej lub do Zachęty. Czasem do Świtu przy Bałuckim Rynku. 
Ojciec chyba w kinie nie był nigdy. Myślę, że ze swoim wzrokiem niewiele by zobaczył. Mama chodziła czasem, namówiona przez Jurka.
Incydentalnie rodzice chodzili do teatru, najczęściej wtedy, gdy Mama przynosiła z pracy bilety, podejrzewam, że były to zbiorówki.
Nigdy nie chodziliśmy do kawiarni ani restauracji. Nie wiem dlaczego, ale kojarzyły mi się te miejsca z półświatkiem:)))
Nigdy nie uprawialiśmy żadnej sportowej rekreacji, poza moim Bratem, który jeździł namiętnie na rowerze.
Najmilszą rozrywką kulturalną Mamy był "Głos Robotniczy"! 

Tata oczywiście czytał książki. 
Raz dziennie, w drodze do pracy wypalał papierosa "Sport".
No i to by było na tyle tych przyjemności:)

środa, 7 maja 2008

Zabawki


Swoje zabawki trzymałam w kąciku, pod parapetem okiennym. 
Pewnie miałam jakąś celuloidową lalkę - golaska. Nie pamiętam. 
Pamiętam dopiero moją lalkę, którą dostałam od Mikołaja - Jadzi Świderskiej. 
Lalka była zachwycająca. Miała szklane, zamykane oczy ze sztywnymi czarnymi rzęsami. Dwa czarne, ciasno splecione warkocze, małe czerwone usteczka i pomalowane na różowo policzki. Ubrana w ludowy strój, białe bawełniane skarpeteczki i miniaturowe, białe buciki. 
Lalka - marzenie! 
Nazwałam ją Kasia, na cześć małej dziewczynki, która urodziła się w radiowej rodzinie Matysiaków. 
Matysiaków słuchałyśmy z mamą co sobotę o 18-stej.
Wynosiłam Kasię na niedzielne spacery z Tatą. 

Oglądały się za mną inne, małe dziewczynki. 
Była bohaterką moich wymyślanych historii, grała rolę królewien, albo dziewczynek z przeczytanych właśnie książek - Bułeczką, Słoneczkiem, Kopciuszkiem...
Chwilę potem lub przedtem dostałam na Dzień Dziecka wózek. Był drewniany, z czerwonymi szczebelkami i opuszczanym, tylnym oparciem. To były moje dwie podstawowe zabawki. 

Następną do "gospodarstwa" była blaszana kuchenka z otwieranymi drzwiczkami piekarnika. Kuchenka była pomalowana na jasno niebiesko. 
Z lalką, wózkiem i kuchenką mogłyśmy się z Hanką Karpińską bawić w dom pod okrągłym stołem w naszym pokoju...
Lalka Kasia przetrwała długie lata. 

Powoli zbrzydła, zgubiła skarpetki, potargały jej się warkocze i odkleiła peruczka. Policzki się porysowały a sukienka postrzępiła. Wyrzuciłam ją dopiero wtedy, gdy urodziła nam się prawdziwa Kasia:)
Kiedy miałam z 10 lat, moja kuzynka Renia oddała mi w "spadku" swoją laleczkę. Była to prawdziwa miniaturka, nie większa od mojego palca. Ale ruszały jej się maleńkie rączki i nóżki umocowane w środku na gumce. Laleczka spała w niedużym pudełeczku. Miała tam kompletną pościel a pod "materacem" całą kolekcję miniaturowch ubranek poszytych przez Renię. Bluzeczki, spodenki, spódniczki, kurteczki, czapeczki... Szycie takich drobiazgów, to było dla mnie wyzwanie! "Szafa" lalki rozrosła się do dwóch pudełek.
W szkole, na pracach ręcznych, pani kazała nam zrobić mebel z pudełek od zapałek. 

Do klejenia i równego cięcia tektury miałam dwie lewe ręce. Znowu zrobiłam w domu akcję pod tytułem "ja nie potrafię!!" i Mama poprosiła o pomoc dobrego, starszego Brata. 
Jurek zrobił mi "wypasiony " tapczan. 
Miał powierzchnię mniej więcej ośmiu pudełeczek, tekturowe "boczki", watowany wierzch i maluteńkie wałeczki, jak prawdziwy tapczan. Dostałam oczywiście piątkę, a tapczan stał się najbardziej wykwintnym meblem w pokoiku pod parapetem. 
Do tego dostałam gratis oświetlenie. Pod parapetem przymocowana była bateryjka, od niej biegł kabelek do maleńkiego przełącznika a spod "sufitu" zwisała żaróweczka osadzona w tekturowym żyrandolu.
Mój Brat miał fajne pomysły!
Krótko potem odziedziczyłam po nim cudowny, zielony kabriolet, zdalnie sterowany. Sadzałam do niego moją tycią laleczkę i woziłam ją po całym mieszkaniu, w wyobraźni fundując jej przygody prosto z serialu "Święty".
Po Jurku odziedziczyłam też klocki "Mały architekt". 

Były trochę podobne do Lego, oczywiście dużo mniej zawierały rozmaitych elementów. Głównie różnej wielkości klocki, okienka i drzwi. Ale można było budować z nich wille! 
 Nie byłam tak biegła w konstruowaniu, jak mój Brat, ale i tak uwielbiałam projektować te domki, pokoje, balkony i tarasy...
Kawałek czarnego, króliczego futerka, który nie wiadomo skąd wziął się wśród moich skarbów, grał rolę boa, czarodziejskiego dywanu albo dzikiej, czarnej pantery w cyrku (to pod wpływem serii książek o Czarce i Irce pani Ludwiki Woźnickiej)
Właściwie nie pamiętam już innych moich zabawek. 

Była jeszcze drewniana układanka, wykonana dla Jurka przez Tatę, bierki, pchełki no i gry planszowe. Chińczyk i Nurek. 
Nurek był świetną grą edukacyjną. Plastikowe, kolorowe figurki nurków przesuwało się po kwadratach planszy przedstawiającej morskie głębiny. A w nich mieszkały ryby, które trzeba było upolować. Każda z nich miała inną wartość punktową. Na długo zapamiętałam nazwy ryb mieszkających w morzu - piła, konik morski, flądra, młot. Była też mackowata ośmiornica i czerwone koralowce.
Czy miałam ubogie dzieciństwo? Ależ skądże! Miałam przecież bogatą wyobraźnię:)!!

niedziela, 4 maja 2008

Maj, słodki maj...


Maj zaczynał się świętem. 
Nie pamiętam, żeby pierwszego maja, w czasach mojego dzieciństwa, padał kiedyś deszcz. 
Wychodziłam z domu w słońce. Na nogach miałam podkolanówki i sandałki, albo gdynki (takie buciki, zakryte z przodu, z tyłu z paseczkiem). Mijali mnie ludzie z transparentami, małymi, papierowymi chorągiewkami, z kwiatami z bibuły. Szłam w stronę Placu Wolności. 
Robiło się coraz tłoczniej. 
Piotrkowską maszerował kolorowy tłum. Robotnicy z zakładów pracy szli bezładnie, wiele osób było z dziećmi, nieśli jakieś hasła, niektórzy na samochodach wieźli wytwory ze swoich fabryk. 
Studenci różnych wydziałów, w okrągłych czapkach Politechniki i czworokątnych Uniwersytetu. 
Akademia Medyczna zawsze z jakimiś poprzebieranymi medykami, na otwartej platformie wykonywali "operację". 
Studium Języków Obcych najbardziej kolorowe, w ludowych strojach afrykańskich, rosyjskich, węgierskich, głośno, z bębnami i śpiewem. 
Zespoły taneczne w regionalnych ubiorach, pielęgniarki w fartuszkach i czepkach. Orkiestry strażackie, wojskowe. Policjanci w mundurach. Tramwajarze, czasem w jakimś zabytkowym wagonie wiezionym na ciężarówce. Całe tłumy tkaczek, prządek, szwaczek...Szli i szli. Niektórzy zmęczeni, niektórzy roześmiani. Na chodnikach tłoczyli się widzowie, tatusiowie z dziećmi na ramionach, mamusie odświętnie ubrane, na szpilkach, dziadkowie z wnuczkami, kombatanci w mundurach z baretkami... Było głośno, było radośnie...
Jeden raz mój ojciec, pewnie zmuszony przez jakieś związki, poszedł ze mną na miejsce zbiórki swojego zakładu pracy. Wtedy poznałam pochód od innej strony. Niekończące się czekanie na miejscu zbiórki, przejście bocznymi ulicami do miejsca startu, które było w okolicach katedry. Tam znowu czekanie na swoją kolej do wejścia na jezdnię. Z trybun ktoś do nas pomachał, a potem już tylko długa, nudna trasa wśród obcych ludzi, znużonych, milczących. Taki pochód wcale mi się nie podobał...
Trzeciego maja nic się nie działo. Był normalny dzień pracy. Oficjalnie nic się nie działo. W różnych miejscach odbywały się manifestacje nielegalne. Ale one wtedy były przeciwko władzy. Pisano o nich, jak o burdach. Nic z tego wtedy nie rozumiałam.
Potem dni majowe biegły w cieple, zapachu kwiatów, w słodkim cieniu kwitnących jabłoni. Przerwane małym wydarzeniem, jakim był Dzień Matki, aż ku radosnemu Dniu Dziecka:))
W liceum zaczęłam widzieć maj jako miesiąc matur. 

Matury zaczynały się około 10-tego. 
Zakwitały na ten czas kasztany. Białe, świecznikowate kwiaty sypały płatki dookoła, a wystrojeni na galowo maturzyści męczyli się za zamkniętymi drzwiami sal.
Pamiętam swoją maturę. Wyszłam z domu w białej bluzce. Pod szyją miałam przypięty przy kołnierzyku bukiecik sztucznych kwiatków. W bramie minęłam krawca Chudzika. Uśmiechnął się do mnie. 

Ranek był rześki , ale już się czuło w powietrzu zapowiedź gorąca. 
Szłam jak zwykle Franciszkańską, potem obok bloku mojej koleżanki Joli, gdzie zagwizdałam na nią pod oknem, potem ulicą Włady Bytomskiej do Parku Promienistych. 
Trawniki wyglądały jak zielono-żółty dywan utkany z mleczy. 
Ptaki głośno świergotały. 
Krzewy tawuły obsypane białymi kwiatkami wyglądały, jak panny młode w welonach. Szłyśmy na maturę z polskiego!
Kolejne maje, to początki sesji letnich. Godziny spędzone w bibliotekach, na balkonie ze stertami książek. Na balkonie, już w nowym mieszkaniu. 

W moim własnym pokoju z zielonymi firankami.No i ten najważniejszy maj - w 1980 roku. 
Maj Gałczyńskiego. 
Maj zakochania.
11=sty maja - dzień weselny, dzień wietrzny, dzień pamiętny. 

Tańczyliśmy do piosenek Abby. 
Różowe goździki porwane z weselnego bukietu dla mnie. 
Nocne pocałunki w pociągu podmiejskim.
".. wszyscy się żenią, tylko ja nie..." powiedział mi w tańcu.
"...jeszcze nic straconego.." odpowiedziałam mu.
Pierwsza randka w imieniny Nadziei. Pierwsze tulipany.
Rok później byłam już mężatką.
Kocham maj.:)