czwartek, 17 grudnia 2015

Zlikwidowałam tytuł, bo nabijał statystyki



Coraz bliżej święta...
Ciężarówki wiozły Coca-Colę i natrętny refren przypominał "coraz bliżej święta!"
Cóż, nie mogę powiedzieć, że to była moja ulubiona reklama, ale..
Ale! Przynajmniej wiedzieliśmy wszyscy, że święta coraz bliżej!
Śnieg oczywiście skrzył się i skrzypiał. 
Mróz szczypał w nos i w policzki. 
Nogi marzły. Palce w rękawiczkach sztywniały z zimna.
Wychodziłam z pracy w rozświetlony świątecznymi neonami wieczór, przytupywałam na przystankach.
Wychuchiwałam na zamarzniętych szybach tramwajów kółka, wdychałam zapach roztapiającego się śniegu i mokrych futer i ciągle goniły mnie słowa tej piosenki. Coraz bliżej ...
Układałam w głowie listy zakupów.
Planowałam potrawy świąteczne.
Od początku mojego  małżeńskiego życia urządzanie świąt trochę mnie przerażało, było jak sztuka wymagająca dodatkowych umiejętności.
Czy o wszystkim pamiętam, czy wszystko kupię, czy ze wszystkim zdążę.
W kalendarzu notowałam przy kolejnych dniach: sprzątanie dużego pokoju, sprzątanie sypialni, kuchnia, okna, pokój dzieci.
O, pokój dzieci to było wyzwanie!
Trzeba było przeznaczyć na niego całe popołudnie. 
A najlepiej całą sobotę.
Dziesiątki przedmiotów do posortowania, poupychania w pudłach, na pólkach, w szafkach.
Dziesiątki przedmiotów do przedyskutowania i wynegocjowania - co można wyrzucić, co MUSI zostać, co się może przydać, co jest "na pamiątkę", co "niezbędnie potrzebne".
Klocki, lalki, przytulanki, resoraki, kredki, ołówki, karteczki, śrubki, pudełka po zapałkach, koraliki, gumki do włosów, kawałki domina, pojedyncze bierki, rozsypane puzzle, kolorowanki, stare rysunki, kasztany, ludziki z plasteliny, wyschnięte korale z jarzębiny, kawałki kolorowych szmatek, druciki, płytki stalowe, naddarte plakaty z Michelem Jacksonem i Roxette, niekompletne talie od Piotrusia, połamane pudełka od kaset magnetofonowych, kolekcje flakoników po perfumach...
Tony kurzu i "kotów".
Zapomniane kubki po herbacie.
Brudne kostiumy gimnastyczne.
Wyżute gumy, zawinięte w papierek...

Po pokoju dzieci potrzebny mi był zwykle dzień odpoczynku.
Wtedy wieszałam firanki i powlekałam nową pościel, delektując się jej świeżym, krochmalnym i maglanym zapachem. 

Robiłam w głowie przegląd prezentów, tych, które już miałam kupione i pochowane po szufladach i na półkach z ręcznikami i tych jeszcze do kupienia.
Na lodówce od połowy grudnia wisiała lista z życzeniami do Mikołaja.
"Kochany Mikołaju, przynieś mi  Barbie i Kena, mebelki dla Barbie, autko, koszulkę z Jacksonem, płytę Gawlińskiego, karty Magic, nowego walkmana, fajny dezodorant, nową książkę Sapkowskiego..."
Kochany Mikołaj przynosił.

Coraz bliżej święta...! 
Zza okna dobiegały odgłosy trzepanych dywanów.
Na klatce schodowej roznosił się zapach bigosu i drożdżowego ciasta.
Mąż wracał z zakupami zmarznięty i otrzepywał buty ze śniegu, głośno tupiąc.
Na ramionach topiły mu się przezroczyste  śnieżynki.

Rany! Jeszcze choinka, jeszcze jemioła, jeszcze karp, barszczyk, grzyby namoczyć, wyprasować obrus, zadzwonić z życzeniami.
Kapusta, sernik, makowiec. Może jeszcze keks.
Mak na makiełki.
Kompot. 
Pierniczki, pochowane do blaszanych puszek, czekały już od dwóch tygodni, aby zacząć roztaczać swój boski, korzenny zapach.
Za chwilę pierwsza gwiazdka.

*

Dawno nie słyszałam już tej upierdliwej melodyjki.
Śniegu nie ma i nie będzie.
Firanek nie wieszam, bo nie mam już karniszy. 
Pokój dziecinny został tylko we wspomnieniach.
Mikołaj zapytał mnie:
- Co chcesz dostać na gwiazdkę?

Brakuje  życzeń na mojej liście.
W pewnym momencie już się wszystko ma.

2 komentarze:

PAPROCH pisze...

Przypomniałaś mi, jak cudownie jest się pozbywać :-)
Nie zliczę, ile zbędnych dupereli dziś wyrzuciłam :-)

mamuśka pisze...

Prawda, prawda!